sobota, 17 grudnia 2011

boat city welcome to!

Zasikane bramy na Piotrkowskiej, stare kamienice w Śródmieściu, meliny na Wschodniej, murku na Placu Komuny Paryskiej, parku Sienkiewicza z szalejącymi z rana ekshibicjonistami, wiecznie spóźniający się tramwaju linii 12, fontanno w kształcie monstrualnej waginy...
... jak ja bardzo za wami tęskniłam! ♥

Jak cudownie znowu znaleźć się w domu! :)

wtorek, 13 grudnia 2011

dick dick dick

Jedyną informacją, jaką wyniosłam z dzisiejszej historii medycyny było to, że Arabom medycyna zawdzięcza turbany, kebaby i Al-Kaidę.

Boże, jak na to patrzę, to mało że to nie jest śmieszne, to jeszcze jest żałosne.
Ale na historii śmieszy wszystko i w ten sposób tłumaczę sobie swoje uwstecznienie, bo śmiałam się z tego bitą godzinę.

W każdym razie wracając do domu przypomniała mi się dyskusja pod ostatnią notką u Erjota, gdzie wyraziłam swoją opinię na temat tego, czy warto mówić ludziom to, co chcą usłyszeć (waaaaaaarto ;D).
No i idąc dzisiaj w stronę autobusu postanowiłam podzielić się z koleżanką subiektywną opinią na temat pewnego dżentelmena (co ja gadam, chryste panie), ongiś bliskiego memu sercu, obecnie, chwała najwyższemu, już nie (trudneeeee spraaawyyyy, odc.2). W każdym razie musiałam robić to dość głośno, bo pewien pan przechodząc obok nas, zatrzymał się, spojrzał mi głęboko w oczy (dobra, tu naginam rzeczywistość, ale wszystko w imię budowania atmosfery!) i powiedział:
"NIE ZNAM FIUTA, ALE KUTAS MUSI BYĆ Z NIEGO JAK CHUJ RASOWY!"

True story.
No i to było to, co faktycznie chciałam usłyszeć, podrywacz skubany. I gdyby pan miał nieco świeższą aparycję i nieco mniej zalatywał denaturatem, to może i bym na to poleciała, taka jestem niewymagająca, o.
W sumie jak się wie, co powiedzieć, to życie staje się chyba połowę łatwiejsze.

sobota, 10 grudnia 2011

pre-christmas note!

Ludzie dzielą się na dwie kategorie.
Na tych, którzy słysząc "Last Christmas" natychmiast wyłączają radio i na tych, którzy je podgłaszają.
No więc ja jestem z tej drugiej kategorii.
I nie łączy się to wyłącznie za moją bezgraniczną miłością do George'a Micheala (aczkolwiek jest ona bezwzględnie niezaprzeczalna i gdyby nie to, że Żorż jest gejem to byłby nr 2 na mojej gruppie-liście; pierwsze miejsce jest już na zawsze zarezerwowane dla Micka Jaggera), ale także z równie bezgraniczną miłością do świąt.
I nie mam tu na myśli aspektu, hmmm... religijnego (albowiem w kościele nie bywam nawet w święta, ale pozwólcie, że nie będę tego rozwijać), ale ten, znowu brak mi odpowiedniego słowa, ... rodzinny. A w tym roku doceniam go nawet bardziej, ze względu na przebywanie NA OBCZYŹNIE.
W każdym razie dla mnie "Last Christmas" nie tylko najgenialniejszą piosenką świąteczną, ale także jedną z najlepszych piosenek w ogóle. Jako iż ma więcej lat ode mnie, to towarzyszy mi przez całe życie i jakoś ciężko wyobrazić mi sobie święta bez tego smutnego refrenu.
Ale o czym to ja chciałam, rozpoczynając tym nieco przydługim wstępem...
Aaaaa, no święta idą! :)
Za tydzień o tej porze będę już w domu, po raz pierwszy od ponad miesiąca i naprawdę bardzo cieszy mnie ta perspektywa. Staram się nie myśleć o tym, że do tego czasu muszę zaliczyć szpilki, teorię z anatomii, wejściówkę z parazytów, sprawdzian z łaciny no i oczywiście historię medycyny (jaaaaaaaasne). Po prostu za tydzień już będę w domu.
Jestem autentycznie zakręcona na punkcie kupiowania prezentów, pakowania ich, układania pod choinką, na punkcie pieczenia pierniczków (a potem idzie w dupę, idzie), chodzenia po oświetlonej Piotrkowskiej, spotykania się z przyjaciółmi i picia imbirowego piwa (ot, taka przyjemna bożonarodzeniowa tradycja), na punkcie wąchania cynamonu i mandarynek...

Ale żeby nie było tak cukierkowo (i tak przed świętami przewiduję napisać jeszcze przynajmniej jedną notkę, więc tego świętecznego cukru będzie do porzygu :)), to teraz pół ŚUMu żyje gwałtami na Ligocie. Obserwuję narastającą psychozę wsród żeńskiej części studenckiej braci, i to wcale nie taką bezpodstawną, jakby się mogło wydawać. Znam sporo ludzi, studiujących w Katowicach i wcale nie dziwię się temu, że się boją.
Dziwniejsze jest to, że wsród zabrzańskich studentek także zaczyna się szerzyć panika. Ponoć gwałty rozpoczęły się w Gliwiach, teraz Katowice... Zważywszy na dogodne położenie zabrzańskiej uczelni (środek LASU) i wykazywaną przez domniemanego seryjnego gwałciciela słabością do studentek wiele osób podejrzewa, że WAMPIR może zawitać także tutaj.
Nie lubię takich wszystkich naciąganych teorii, ale chyba jednak skończę z chodzeniem na łacinę słynnym leśnym skrótem. Niby wszyscy od początku mówili, żeby nie chodzić tamtędy po zmroku, bo można łatwo spotkać dzika, ale teraz to może lepiej dmuchać na zimne. Strzeżonego... i tak dalej.

A wracając do rzeczy przyjemniejszych, w radiu leci właśnie moja druga ulubiona piosenka okresu przedświątecznego, w której najlepsze jest to, że ona w ogóle nie jest o świętach. I choć do coverów zwykle odnoszę się chłodno, tak tutaj przyznaję, że do tej nie-oryginalnej wersji mam większą słabość niż do pierwowzoru...

niedziela, 4 grudnia 2011

step by step, day by day

Mam nadzieję, że ktoś z was posiadł cudowną umiejętność zaklinania rzeczywistości i sprawi, że jak jutro rano się obudzę, to już będzie 16.XII. Proszęęęęę.
Właśnie zaczyna się czwarty tydzień odkąd siedzę w Zabrzu, w perspektywie jeszcze dwa, a mnie już odpierdala i chcę do domu. Nawet skreślam dni w kalendarzu, jakby to miało cokolwiek przyspieszyć. No i w ogóle mogłyby być święta. Kocham święta.

Ale póki co jeszcze prawie 2 tygodnie. Długo, cholera.

A tak do wszystkich zainteresowanych, to dzień 7.XII będzie wielkim dniem dla wszystkich mieszkańców zabrzańskiego osiedla Helenka, albowiem...(tu następuje wręcz hitchcockowskie [ciekawa jestem, czy wymyśliłam właśnie nowe słowo ;o] stopniowanie napięcia)... TAK TAK...!
OTWIERAJĄ POLO MARKET!
Tym samym prezent świąteczny od władz miasta Zabrza uznaję za wręczony.


A tak zupełnie z innej beczki, to co zrobić, jeśli NIEUMYŚLNIE wrzuciłam sobie spodnie na gotowanie, a po wyjęciu z pralki są jakieś, lekko licząc, 3 rozmiary ZA MAŁE???
Propozycje diety raczej NIEMILE widziane ;D

W każdym razie, jeżeli któryś z panów zaglądających na mojego bloga miał w planach padnięcie na kolana, oświadczyny, ślub i trójkę dzieci, to niech lepiej jeszcze raz się zastanowi, albowiem odnoszę wrażenie, że gospodynią byłabym średnią.
Bo o tym cholernym zmywaniu już nie wspomnę.
Cały czas nie mogę się zebrać, żeby kupić komplet tych papierowych naczyń... Mam wrażenie, że to w kwestii lenistwa niżej upaść już się nie da.
Jednak wolę żyć złudzeniem, że mimo wszystko cały czas może być gorzej niż jest.
I tym sposobem góra brudnych naczyń urosła do rangi iście freudowskiego symbolu.

Kwestię oświadczyn pozostawiam otwartą, wnioski wraz z załączonym CV ze zdjęciem proszę przesyłać na adres e-mail, podany na stronie, odpowiedź w urzędowym terminie 14 dni.
Zastrzegam sobie prawo do odpowiedzi odmownej bez podania przyczyny.


No i niech już będzie ten 16 grudnia, no.
Ładnie proszę.

piątek, 25 listopada 2011

ku lepszemu

Czy wspominałam już kiedyś, że mam przypadłość, którą roboczo ochrzczono "koniec końców kiedyś wszystko ci wychodzi, ale NIGDY nie za pierwszym razem"?
No więc, jeśli jeszcze się państwo nie domyślili, to ja jestem twórcą tegoż terminu i nadrzędnym przedmiotem badań wyżej wspomnianego schorzenia.
Przykłady? Począwszy od dostania (hmm, NIEDOSTANIA) się na studia (cóż za banał), przez egzamin na prawo jazdy (pokuszę się o stwierdzenie, że najlepsi zdają za drugim razem, albowiem nadal boli mnie serce na wspomnienie niesprawiedliwości pana egzaminatora; dopiero później doszłam do wniosku, że po prostu miałam za mały dekolt), a kończąc na tym, że nawet jedyny poważny związek w moim życiu musiałam rozpoczynać dwukrotnie (i dwukrotnie go zakańczać; hahahaha - trudneeeee sprawyyyyyyy).
Rzuca mi się nieco na mózg, ale to dlatego, że w końcu nawet na tych studiach coś zaczęło mi wychodzić i z ręką na sercu przyznaję, że sprawia mi to ogromną ulgę, bo już się bałam (czego wybitnych wyrazem była poprzednia notka), że znowu wylądowałam nie w tym miejscu i wszechświat daje mi znaki, że czas zmienić otoczenie.
Chyba dopada mnie snobistyczna maniera tworzenia nad wyraz obszernych zdań podrzędnie złożonych, bo w powyższym zdaniu jest więcej przecinków niż w wypracowaniu typowego gimnazjalisty.
Streszczam: zdałam co trzeba STOP ulga STOP nieco bardziej optymistyczne nastawienie do życia STOP

A oprócz tego dzisiaj jest PIĄTEK, a to bardzo często wystarczający powód, żeby być szczęśliwym.

Mało tego, wybyłam dzisiaj z zabrzańskiej prowincji na podbicie stolicy Górnego Śląska w ramach shoppingu i mimo szczerej nienawiści do centrów handlowych, moje polowanie okazało się całkiem owocne. Muszę przyznać, że dobrze było znowu zobaczyć, jak wygląda DUŻE miasto; nie żebym narzekała na dziki kręcące się obok śmietnika na Helence, ale czasem naprawdę tęsknię za nieco bardziej rozwiniętą cywilizacją.
Generalnie czuję, że się uwsteczniam, bo obecnie momentem, którego najbardziej wyczekuję (i pewnie połowa ludzi zamieszkujących wraz ze mną północne peryferie miasta Zabrza, co mnie w żaden sposób NIE POCIESZA) jest otwarcie Polo Marketu.
Mam przyjaciółkę, która studiuje w Warszawie. Oznaczmy ją jako K.
K: Stara, iść na wykład z technik położniczych czy ustawić się w kolejce pod H&M, jak rzucą Versace?
JA: Pierdol Versace...
K: IŚĆ NA WYKŁAD!?
JA: Pierdol Versace, otwierają nam Polo Market!
True story.
Też jestem sobą załamana, ale naprawdę nie mogę patrzeć na Carrefour, nie stać mnie na Żabkę, a do Biedronki za daleko.
Także proszę powstrzymać się od komentarzy w tej sprawie. Wiedzcie, że wystarczającą karą jest zmierzenie się z tym we własnej świadomości.

Tym oto podniosłym akcentem zakańczam dzisiejszą notkę, albowiem mam dzisiaj randkę z Jarvisem Cockerem. Mało tego, podejrzewam że i tak skończymy w łóżku, doing "dance&drink&screw".
I tylko szkoda, że rano trzeba będzie rozplątywać słuchawki.

poniedziałek, 14 listopada 2011

fallus

Nie dam rady.
Za słowa powszechnie uważane za politycznie niepoprawne szczerze przepraszam, ale NI CHUJA nie dam rady.
Pierdolą mi te studia.
Trzeba było iść na polonistykę, przynajmniej naprawdę robiłabym to, w czym wydaje mi się, że jestem dobra.
A tak teraz mam wrażenie, że już zmarnowałam jeden rok, obecnie marnuję kolejny a i tak nic z tego nie będzie, bo widocznie się NIE NADAJĘ.

Zajebiście.
Dziękuję, dobranoc.

niedziela, 6 listopada 2011

Aaa, zatrudnię...!

Błagam, niech ktoś tu przyjdzie i pozmywa. I walnie mnie czymś mocno w głowę.
Boję się, że cały ten burdel ze zlewu ożyje w nocy i mnie zabije, a za cholerę nie potrafię się zmusić, żeby samemu coś z tym zrobić.
Godziwie zapłacę (forma płatności do uzgodnienia, jestem otwarta na wszelkie propozycje!).
Za walenie w głowę nie przewiduję wynagrodzenia, to nagroda sama w sobie, a poza tym jeszcze nie upadłam AŻ TAK nisko, żeby płacić ludziom za to, że mnie biją. Chociaż jesli zmusiłoby to mnie do efektywniejszej nauki anatomii, to może gra jest warta świeczki.

W każdym razie chętnych do zajęcia stanowiska naczelnego operatora ścierki, posiadającego zdolności w zakresie umiejętnego dozowania płynu do naczyń od zaraz przyjmę.

Nawet noclegi mogę zapewnić, więc proszę się zastanowić. Do wyboru materac dmuchany (a że nie mam pompki to mocne płuca wskazane) albo miejsce obok mnie na mojej ociekającej zajebistością kanapie. Dwuosobowej, więc nie ma lipy.

Z racji tego, że ogłoszenie zaczyna przypominać desprackie ogłoszenie matrymonialne, zmuszona jestem zakończyć moją dzisiejszą literacką radosną twórczość.
Życzę miłej nocy, albowiem moja miła na pewno nie będzie.

Już widzę krwiożercze widelce i talerze-zombie zmierzające w stronę mojego łóżka dzisiaj między 2 a 3 w nocy...
A za nimi wszystkie 5 tomów Bochenka, złowieszczo szeleszczące kartkami...

środa, 2 listopada 2011

jak dobrze móc pojęczeeeeeeć znóóóów...!

Strasznie ciężko mi się wraca do Zabrza po pobycie w domu. A niby jednym z głównych powodów, dla których chciałam studiować gdzieś poza miastem tkaczy, była wyprowadzka z domu. A teraz strasznie ciężko jest mi ze świadomością, że trzeba wziąć walizkę, torbę z żarciem i wsiąść w pociąg. To jest bardzo dziwne uczucie, bo nigdy nie miałam tak, żeby za domem TĘSKNIĆ. A teraz bardzo często łapię się na tym, ilu rzeczy mi tu w Zabrzu brakuje. Spacerów z psem, mojego brata, który budzi mnie o 4 rano, bo wraca z imprezy, nie wziął kluczy, a nie chce wkurwiać rodziców, pysznej kawy, a nie zwyczajowej zabrzańskiej siekiery...
Oj tam, dobra. Ile można narzekać, na miłość boską...

Sama nauka idzie mi jak krew z nosa.
Codziennie siedzę nad książkami, ale zupełnie, ZUPEŁNIE mnie to nie wciąga. Myślałam (a może ja po prostu za dużo myślę?), że jak człowiek idzie na studia i się uczy tego, co to niby chciał, to idzie łatwiej.
No więc są dwa rozwiązania tego problemu: ALBO całe powyższe twierdzenie jest nieprawdziwe, ALBO to ja się nie nadaję.

Ups, miał być koniec narzekania.

Bo widzicie, sama nie wiem. Mam tysiące myśli w głowie, jedna goni drugą, serce kłóci się z rozumem, zdrowy rozsądek stara się zwyciężyć nad spontanicznymi porywami...
Dobrze byłoby nie mieć żadnych wątpliwości. I zazdroszczę tym, którzy ich nie mają.
Albowiem odnoszę wrażenie, że obecnie jestem jedną wielką wątpliwością, jednym wielkim BIG DOUBT i zdecydowanie nie ułatwia mi to życia.

Gadam jak potłuczona. Dzisiejsza notka chyba nie przejdzie do historii jako wiekopomna, ale musicie mi wybaczyć. Odczuwam potrzebę pisania, to dlatego. A że nie ma o czym, to już insza inszość...

I uwierzcie, zaklinam na wszystkie świętości, ja naprawdę nie użalam się nad sobą BEZ PRZERWY. Po prostu czasem przychodzą takie chwile, kiedy użalanie się nad sobą i takie ogólne narzekanie zwyczajnie pomaga. Czasem jak przeczytam te pierdoły, które sama piszę, to zaczyna do mnie docierać w czym naprawdę tkwi problem. Może i tym razem się uda.

Teraz następuje ten moment, w którym powinnam usłyszeć "PIJ, NIE PIERDOL!".
oooooo tak, impreza to zdecydowanie coś, czego teraz bardzo potrzebuję. B A R D Z O. Trochę rzeczy do pozapominania się nazbierało.

poniedziałek, 24 października 2011

and again, and again...

No więc jakby to powiedzieć. Strasznie mi głupio, że umieszczam te cholerne notki tak rzadko, ale jakby to ująć... TROCHĘ JEST ZAPIERDOL. A najgorsza w tym wszystkim jest świadomość, że łatwiej już nie będzie.
W chwili obecnej siedzę już w Zabrzu, albowiem ledwo co wróciłam z miasta tkaczy i powinnam się uczyć, ale naprawdę nie potrafię się zmusić. Dodatkowo demotywuje mnie wizja dzisiejszej siłowni, bo w sumie to po co się uczyć, skoro za 1,5 godziny i tak muszę wyjść...
Pouczę się jak wrócę, oj tam oj tam.
No i jeszcze jedna rzecz! Dlaczego nikt mi do ciężkiej cholery nie powiedział, że to co mówią o pierwszym roku to jednak PRAWDA?! Hmmm...?!
Ja naprawdę myślałam, że te ociekające krwią i potem opowieści o nauce anatomii są przesadzone. Chociaż trochę. No a wcale nie są.
Albo to ja jestem oślicą, co w sumie, jeśli spojrzeć na to z obiektywnej perspektywy, nie jest takie znowu niemożliwe!
W każdym razie anatomia zabiera mi większą część każdego dnia (a ściślej rzecz ujmując, to nocy) no i trochę mnie to przeraża, bo przecież z każdym tygodniem będzie gorzej. Dlatego staram się nie myśleć przesadnie naprzód, i skupiam się na tym, żeby przetrwać - od wtorku do piątku i od piątku do wtorku, od anatomii do anatomii.
Niech mi jakiś oświecony i doświadczony student wyższych lat doda nieco otuchy, bo wyczuwam w moim nastawieniu nutkę zrezygnowania. Póki co subtelną, ale jak tak dalej pójdzie, to podejrzewam, że z początkiem grudnia mogę dostać gwałtownej zapaści motywacji.
Inna rzecz, że jako osobie przesadnie uczuciowej i przywiązującej zbyt dużą wagę do zupełnie niepotrzebych odczuć, takich jak nostalgia albo szeroko pojęty sentymentalizm, pogoda za oknem nie ułatwia życia i także ma bezpośredni wpływ na mój depresyjny humor.
No może z tą depresją to dopuszczam się pewnej hiperbolizacji rzeczywistości, ale chyba wiecie, co mam na myśli.

No a teraz nastąpi zdanie, o które nigdy w życiu bym się nie podejrzewała.
Czasem jednak tęsknię za biologią.
Za kompletnie olewackim podejściem do zajęć, za to, że na tych studiach czułam się taka mądra (albowiem jedną z moich niezliczonych zalet jest oczywiście skromność), za to, że uczyłam się wyłącznie po to, żeby zaliczyć kolokwium, a potem zapomnieć wszystko w przeciągu tygodnia.
Naprawdę, niekiedy potwornie mi tego brakuje.

Ale jak to mówią, jak człowiek stoi w miejscu, to się cofa.
A ja jednak chcę iśc do przodu.
I chociaż jest ciężko, chociaż niekiedy dotkliwie doskwiera mi samotność i jest mi smutno (zabrzmiało jak zdanie z pamiętnika siedmiolatki, oh yeah!), chociaż mam wrażenie, że nigdy w życiu nie zdam anatomii, chociaż czasem poważnie zastanawiam się, co ja tutaj robię, to chyba muszę wytrzymać.

Kurde, w sumie dobrze, że mam tego bloga. Bo najgorzej jest nie mieć komu tego wszystkiego powiedzieć. Ja przynajmniej mogę napisać :)






p.s Jakby mi ktoś miesiąc temu powiedział, że moja norma 9 godzin snu na dobę, jest do przyjęcia, ale podzielona przez 3, to chyba bym nie uwierzyła :P
i właśnie to jest jedna z trzech najgorszych rzeczy w Zabrzu: anatomia, wiecznie niewyspanie i ZMYWANIE.
Przy czym to ostatnie jest gorsze niż 2 pozostałe razem wzięte.

poniedziałek, 3 października 2011

Z jak Zabrze

Długa nieobecność na serwerze blogspot.com została spowodowana niespodziewaną przeprowadzką autorki, za co wyżej wspomniana przeprasza i obiecuje poprawę. W miarę możliwości oczywiście.

***

Otóż spieszę donieść, że się PRZEPROWADZIŁAM DO ZABRZA. I że od półtorej godziny nawet mam internet, więc niczym wygłodniała hiena (ah te wymyśle metafory!) rzucam się na wszystko, od czego przez ostatni tydzien byłam brutalnie odcięta: począwszy od fejsbuka (szatańskie narzędzie), przez pudelka (tak, wstyd mi) aż po portal z serialami, gdzie W KOŃCU mogę obejrzeć pierwsze odcinki siódmego sezonu "How I met your mother". Innymi słowy, wracam do rzeczywistości.
I tylko trochę dziwnie się czuję, mając świadmość, że przynajmniej przez najbliższe, hmm, X czasu, to Zabrze będzie moją rzeczywistością.
Prawdziwe zajęcia dopiero od środy (chociaż to dyskusyjna kwestia, bo dla mnie przysposobienie biblioteczne NIGDY nie będzie poważnym PRZEDMIOTEM, ale wsród Śumowskiej gawiedzi chyba jestem osamotniona), więc póki co nie podzielę się z wami wrażeniami odnośnie STUDIOWANIA. Jednyne czym ewentualnie mogłabym się podzielić, to tysiące obaw, które łomoczą mi w głowie, ale to raczej jest takie średnio medialne. I nie przewiduję tego upubliczniać. W trosce o zdrowie psychiczne czytelników oczywiście. Bo moja wrodzona próżność byłaby mile połechtana, gdybym jednak zdecydowała się uskuteczniać autopsychoterapię w internecie. No ale trzeba nad nią zapanować.
Oprócz tego miasto na Z. nieco mnie towarzysko onieśmiela i póki co jeszcze nie zdecydowałam wybrać się na żadne integracyjne spotkanie. Co jest o tyle dziwne, że generalnie nie zdarza mi się doborowolnie rezygnować z imprez. Ale póki co chyba nieco bardziej muszę się zintegrować z szeroko pojętym Zabrzem, potem zajmę się ogarnianiem ludzi, którzy zdecydowali, podobnie jak ja, studiować właśnie TU.

W każdym razie Śląsk mi się podoba. Są pewne rzeczy, które cudownie mnie zaskoczyły, choćby to, że tutaj wszyscy są tak straszliwie MILI.
Albo to Łódż jest miastem gburów, co w sumie nie jest takie znowu nieprawdopodobne.
Są rzeczy, których muszę się jeszcze nauczyć, choćby poruszanie się komunikacją miejską, bo jak poprosiłam o bilet na pół godziny (bo w mieście tkaczy, z ktorego pochodzę, bilety są CZASOWE), pani bardzo uprzejmie, aczkolwiek ze wzrokiem sugerującym, że chyba nie wzięłam porannej dawki leków, spytała: NA JEDNĄ GMINĘ, TAK?
No więc powiedziałam, że chyba tak. Bo dopiero później się dowiedziałam, że tutaj cena biletu uzależniona jest od ilości miast, przez które dany środek transportu przejeżdża. Bardzo sprytne.

No i jak można nie wiedzieć co to jest KRAŃCÓWKA? Albo MIGAWKA? Pytam się pana, którędy dojść na krańcówkę, to mina "chyba spadła pani z księżyca, królewno" wyraziła wszystko.

Czuję, że przede mną znacznie więcej nauki, niż tylko anatomia.

poniedziałek, 19 września 2011

i think to much

Zupełnie nie mam weny do pisania. Wierzcie mi lub nie, ale kiedy nie mam na co sobie ponarzekać, to aż nie chce mi się siadać do komputera.
Może zacznę od tego, że staram się ogarnąć Zabrze, ale idzie mi, hmm... raczej średnio. To pewnie kwestia tego, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkała mnie przeprowadzka, a tu proszę, od razu na głęboką wodę. I mówiąc szczerze średnio się w tym odnajduję. Jako że jestem osobą, która po Polsce podróżowała mało (nad czym ubolewam), o Śląsku miałam zawsze mocno stereotypowe wyobrażenie: dymy, kominy&kopalń ruiny. I tu następuje moment mojego wielkiego pozytywnego zaskoczenia, bo wszechogarniająca zieleń jest cudowna. Samo miasto jest dla mnie... dziwne. To nie ma ani pozytywnego ani negatywnego wydźwięku. Po prostu jest dziwne. Ale mam nadzieję, że powoli zacznę je oswajać.
Mieszkanie już załatwione, czyli nie skończę pod mostem (czy w Zabrzu są mosty...?). Przy czym jest jeden śląski aspekt, którego nie ogarnę chyba do samej śmierci. KZK GOP. Ogrom, ilość i skomplikowanie śląsko-zagłębiowskiej komunikacji będzie mi się śnił po nocach. Mam tylko nadzieję, że uda mi się dostać raz na jakiś czas z Zabrza do Katowic, bo stamtąd mam pociąg do domu.

Aaaaaa, i przerażają mnie ludzie na forum, którzy juz teraz licytują się, kto od kogo ma więcej skryptów i o ile więcej stron przeczytał. Albo ja jestem nieogarnięta, albo oni mają paranoję. I w sumie nie wiem, co jest gorsze.

W każdym razie mam nadzieję, że jakoś będzie. I że wszystko się jakoś pomyślnie ułoży.
Póki co, uskuteczniam misję oswajania. Najpierw z Zabrzem samym w sobie, później z szeroko pojętą nauką na ŚUMie.
No i byle do przodu.

wtorek, 6 września 2011

Odpukać w niemalowane!

Jak pewnie zdążyliście zauważyć, od pewnego czasu na blogu nie było ani słowa o medycynie, o studiach w ogóle, o maturze etc.
A istniał ku temu istotny powód.
Mianowicie wsród szeregu moich niewątpliwych zalet i niezliczonych wad istotne miejsce gdzieś pośrodku zajmuje PRZESĄDNOŚĆ. Nie wiem, czy takie słowo w ogóle istnieje w polskim języku, w każdym razie chodzi mi o to, że wierzę w przesądy. Nie we wszystkie, ale są takie, w które wierzę bezgranicznie. Na przykład w zapeszanie.
No więc nie chciałam zapeszać.
I chyba zadziałało, bo dzisiaj z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że...
JESTEM STUDETKĄ MEDYCYNY :)

Śląski UMed, wydział w Zabrzu. Nie mam pojęcia o tym mieście, nie mam pojęcia o tym, jak wygląda tamtejsze studiowanie, nawet nie wiem, jak wygląda przeprowadzka, bo jeszcze nigdy w życiu takie doświadczenie mnie wcześniej nie spotkało...
Mam wrażenie, że teraz jestem przysłowiowym dzieckiem we mgle, ale muszę przyzać, że jest to dziecko z wielkim uśmiechem na twarzy :)

A więc teraz alleluja i do przodu. Najważniejszy cel osiągnięty :)

środa, 31 sierpnia 2011

ja mam dwadzieścia lat, ty masz dwadzieścia lat...

No to w końcu nadeszła pora skończyć z byciem wiecznym pajacem, a zacząć żyć tak, jak pan bóg przykazał. W końcu wiek dojrzały do czegoś zobowiązuje.

Koniec imprez, koniec alkoholu i papierosów, koniec wychodzenia o północy z domu, koniec urządzania domowych koncertów, kiedy nikogo nie ma w domu, koniec głupich żartów ze znajomymi, koniec browarka w plenerze, koniec myślenia tylko o tym co tu i teraz, koniec z luźnymi związkami, koniec słuchania muzyki na pełen regulator, koniec nocnych, niekończących się rozmów przez telefon...

A dupa, bo wcale nie. Bo dopiero początek!

Bo kończąc z dniem dzisiejszym szlachetne dwadzieścia lat, zobowiązuję się do jeszcze aktywniejszego korzystania z życia niż do tej pory. Starość nie radość, jak to mówią, ale to tylko mobilizuje do czerpania z życia pełnymi garściami, co niniejszym zobowiązuje się czynić ;)

Cudownie jest kończyć 20 lat! ;)

środa, 24 sierpnia 2011

ms. brightside vel ms. sarcasm

Czasem szczerze się zastanawiam, dlaczego tak jest, że gdy uda się jedna rzecz, to następna się spierdoli. Dlaczego kiedy wszystko w końcu zaczyna się układać tak, jak tego chciałam, to nagle w moje popaprane i tak już w dostatecznym stopniu życie musi wpieprzyć się z butami jakiś facet, po którym po chwili zostaje już tylko błoto, którego jedynym zadaniem jest mi bez przerwy przypominać, że przez krótką nanosekundę życia byłam naprawdę szczęśliwa, a teraz przez następne długie miesiące już nie będę. Bo to metaforyczne błoto ni cholery nie chce się niczym zmyć.
Mam wrażenie, że byłabym wdzięcznym materiałem dla twórców poradników. Już widzę te tytuły, wielkie plakaty i akcje promocyjne w Empiku. "Co zrobić, kiedy los staje się podły: historia prawdziwa". "Jak pozbierać się po wakacyjnym rozczarowaniu". "Skleić złamane: 10 porad jak porażkę przekuć w sukces". "Poczet nieudaczników dekady: nieznane fakty z życia Królowej Wszechrzeczy".

Dobra, koniec z użalaniem.
Idę po piwo.


W końcu nic tak dobrze nie wpływa na samopoczucie, jak samotny wieczór z butelką Millera i głową pełną wspomnień. I urojeń. I pytań z cyklu "A co by było, gdyby...?".
Zazdroszczę tym, którzy nie muszą zadawać sobie tego cholernego pytania.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Home, sweet home.

Kocham wyjeżdżać. Uwielbiam pakować plecak, dorzucać kolejne rzeczy, bo a nuż się zdadzą, a potem na nim siadać, żeby dopięły się wszystkie sprzączki. Kocham siedzieć na lotniskach, na dworcach (no, w granicach rozsądku oczywiście!)i przystankach, kocham spać po 2 godziny, kiedy wiem, że trzeba wstać rano i pozwiedzać, a jednocześnie mam w perspektywie "city by night". Nieziemską przyjemność sprawia mi ekstremalne zmęczenie po 18 godzinach łażenie po nowopoznawanym mieście.
Ale i tak najgenialniejszym uczuciem jest to, kiedy wracam do domu.
I tak się stało. Zakończyłam moją tegoroczną skandynawską przygodę, dodatkowo rozszerzoną o pewne miejsce w kraju nad Wisłą, do którego wracam co roku i nie wyobrażam sobie wakacji bez spędzenia tam choćby kilku dni. I jak zwykle było fantastycznie. Mogłabym nawet powiedzieć, że lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ale chyba jednak nie przejdzie mi to przez gardło.
Cudownym aspektem wakacyjnych (nie tylko wakacyjnych rzecz jasna, ale wakacje doskonale do tego usposabiają) wyjazdów jest możliwość poznawania nowych, rewelacyjnych ludzi. Tylko, jak to mówi moja mama, która jest dla mnie oazą zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny sytuacji, "dobrze jak nie za dobrze".
I chcę powiedzieć tylko jedną rzecz. Mama znowu miała rację.
Sto razy bardziej wolałabym wrócić do domu ze wspomnieniami dotyczącymi ledwo co poznanych przyjaciół, niż z mętlikiem, który już na dobre rozgościł się zarówno w mojej głowie, jak i w sercu. Z jakimś dziwnym uczuciem, które najpierw daje nadzieję, a potem gwałtownie ją zabiera i zostawia tylko chłodny rozsądek.
Nie wiem, czy nie wolałabym tych dwóch euforycznych dni zamienić na kilka zwyczajnych wakacyjnych wspomnień, które zamknęłabym w pudełku ze zdjęciami.

A tymczasem mogę tylko zwrócić się do tych, którzy w życiu kierują się logiką, a nie spontanicznymi porywami serca: MACIE KURWA RACJĘ.

Bo chyba nie ma nic gorszego, niż wrócić do domu i kompletnie nie wiedzieć na czym się stoi. Ze świadomością, że najprawdopodbniej i tak go już nigdy nie spotkam.

Chrystusie. Ale się rozrzewniłam. A obiecałam sobie, że na blogu ani słowa na temat facetów. Chyba znowu coś mi nie wyszło.

środa, 3 sierpnia 2011

Kryptonim: Kopenhaga & S-ka

Moja chwilowa obecność w cyberprzestrzeni jest sponsorowana przez Arlanda Airport w Sztokholmie, jako że można tu w cywilizowany, bezpłatny sposób skorzystać z komputera. Więc pojawiam się na sekund pięć, ażeby móc wytłumaczyć mój blogowy niebyt.
Tak się przyjemnie złożyło, że od tygodnia uczestniczę w baaardzo spontanicznym, ograniczonym do Skandynawii, eurotripie. Póki co Helsinki i Sztokholm można uznać za ZALICZONE, przed nami Oslo i Kopenhaga.
Nie wiem, czy gdzieś jeszcze uda mi się dorwać darmowy komputer z dostępem do internetu, ale, choć nadzieja matką głupich, łudzę się, że tak. W końcu w Skandynawii to co dla nas jest luksusem, dla nich jest codziennością. Jeśli się uda, to postaram się może nieco napisać. Ale będąc szczerą, muszę przyznać, że mam o moich czytelnikach dosyć duże mniemanie i chyba oszczędzę wam jednak wątpliwej przyjemności czytania historyjek o kupowaniu szczoteczki do zębów (fiń: hammsharja) czy jedzeniu śledzi na okrągło...
Mniejsza z tym.
Dzisiejsza notka ma na celu zaznaczenie, że nie wpadłam pod ciągnik rolniczy, że nadal żyję i mam się dobrze.
Mam nadzieję, że wasze wakacje również upływają pod znakiem odpoczynku, aktywnego bądź też pasywnego. I że zaprzątacie sobie głowy wyłącznie przyjemnymi rzeczami :)
To chyba tyle z mojej strony.
Kończę, bo zaraz szlag mnie trafi, gdyż całe menu na tym komputerze jest PO SZWEDZKU. I trochę mnie to deprymuje.

Adjö!

czwartek, 21 lipca 2011

oh, beautiful town

Dzisiejsza notka sponsorowana jest przez mój lokalny patriotyzm. Można się śmiać, można się dziwić, można się pukać w czoło, ale absolutnie się nie wstydzę, mało tego - jestem zajebiście dumna z tego, że kocham moje rodzinne miasto. A że ostatnio usłyszałam, że Łódź jest szara, brudna i brzydka, poczułam się w obowiązku, żeby nieco naprostować tę krzywdzącą opinię, jaka wokół tego miasta magicznie krąży, jak jakiś, za przeproszeniem, wygłodniały, wyliniały sęp.
Więc proszę się mentalnie przygotować.
Rzeczywiście, Łódź to nie Kraków, to nie Warszawa, nie Wrocław, którym uroku faktycznie nie można odmówić. Łódź jest piękna, ale w taki kompletnie odmienny, zupełnie nieoczywisty sposób. Kiedyś usłyszałam, że jest to miasto dla koneserów. I muszę się z tym w pełni zgodzić, bo choć na mnie urok Łodzi działa, i to w olbrzymim stopniu, zdaję sobie sprawę, że większość ludzi ocenia miasto w kategorii ładne/nieładne, nowoczesne/zapuszczone itd. Mało komu chce się spojrzeć głębiej, odrzucić wierzchnią warstwę uprzedzenia i odkryć piękno, jakie kryje się w czymś pozornie brzydkim i zaniedbanym. Mam wrażenie, że Łódź działa na tych, którzy potrafią na pewne rzeczy spojrzeć z innej perspektywy niż większość ludzi. Oczywiście, że Kraków jest piękny. Cudowna starówka, wyremontowane kamienice, ten specyficzny krakowski splean unoszący się ponad brukowanymi ulicami... Jest piękny w zupełnie oczywisty, naturalny sposób. Posiada estetykę, która większości ludzi odpowiada, bo jest wypieszczony i wypielęgnowany, jak domek w Simsach.
W Łodzi tego nie ma.
Za to co i rusz napotyka się na coś, co zadziwia. Łódź to miasto kontrastów i to od początku swojego istnienia. Nie chcę się wdawać w szczegóły hisotryczne i udawać, że jestem "Przewodnikiem Gazety Wyborczej po regionie łódzkim", ale odkąd Łódź stała się potężnym ośrodkiem miejskim, co miało miejsce w XIX wieku, podczas wielkiej rewolucji przemysłowej, stała się też miejscem nieustannego kontrastowania. Kiedyś objawiało się to tym, że wychodząc z pałacu, który wprost ociekał złotem, wchodziło się prosto na teren fabryki, gdzie tysiące niewykształconych, biednych włókienników tkało i doglądało tkackich maszyn. Oprócz tego Łódź to miasto 4 kultur - aż do rozpoczęcia wojny, w symbiozie żyli Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, skrajnie różni, a jednak umiejący się dogadać przedstawiciele czterech różnych narodowości. Echo tego pobrzmiewa na łódzkich podwórkach po dziś dzień.
Teraz te kontrasty także widać. Nowoczesność przenika się z secesją, relikty PRL przenikają się z teraźniejszością, brzydota przenika się z pięknem, zaniedbanie z przesadnym wypielęgnowaniem...
Łódź jest jak kobieta nie z naszej epoki. Trochę dekadencka, trochę melancholijna... Z wierzchu szara i smutna, w środku tętni życiem.
I dla mnie jest najpiękniejszym miastem świata.
Na dowód chciałam wam pokazać kilka zdjęć, które, mam nadzieję, przekonają i was do tej opinii; nie chcę pokazywać najbardziej znanych miejsc, które można zobaczyć w każdym przewodniku. Manufaktura czy Księży Młyn są jedyne w swoim rodzaju, ale to te dużo mniejsze rzeczy stanowią o tym szczególnym klimacie ;)

Jeśli ktoś by się mnie spytał, o pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl, gdy mówię o Łodzi, bez wahania odpowiem "bramy". Bramy to centrum życia. Dlatego, jeśli ktoś przyjeżdża do miasta po raz pierwszy, potrzebuje przewodnika, który go w te bramy wprowadzi, inaczej nie pozna się prawdziwej Łodzi.


Wnętrze pewnej łodzkiej fabryki, ale podobnych są dziesiątki. Obecnie odbywają się tam pokazy w ramach łodzkiego Fashion Week.


Przykład autentycznego komunistycznego absurdu. Wierzcie lub nie, ale ten blok (tzw. "plomba"), znajduje się między dwiema cudownymi secesyjnymi kamienicami. Ale klasa robotnicza musiała mieć gdzie mieszkać.


Łódź Fabryczna. Straszy wszystkich podróżnych, ale bez tego dworca to już nie będzie to samo.

Poniższe zdjęcia z cyklu "Magiczna" + mała adnotacja: praktycznie wszystko, co znajduje się na zdjęciach, mieści się w samym centrum Łodzi:








Zdjęcia bloku przy Narutowicza oraz Dworca Fabrycznego pochodzą z bloga Oliwii, genialnej łódzkiej fashion-blogerki: http://www.oliwiora.blogspot.com
Natomiast wszystkie pozostałe fotografie są dziełem Maćka z http://www.snakeeyes.blox.pl

poniedziałek, 11 lipca 2011

meine Damen und Herren - DER JAHRESTAG

Muszę szczerze przyznać, że nie spodziewałam się, że tyle wytrzymam. Raczej myślałam, że mi się znudzi, że nie będzie mi się chciało, że w końcu nie znajdę czasu... A tu proszę.

Właśnie mija rok, okręgłe 365 dni, od pierwszego wpisu, od dnia, w którym na potrzeby blogosfery stałam się Królową Wszechrzeczy.
Przyznaję, w zeszłym roku o tej porze targnął mną implus i potrzeba wylania z siebie potężnej objętości goryczy. Dopiero jakiś czas później doszłam do wniosku, że fajnie jest mieć maleńki kawałek w sieci wyłącznie dla siebie, mieć miejsce, gdzie w końcu, bezkarnie, mogę uprawiać niecenzuralne gorzkie żale.
I to jest niezaprzeczalna zaleta posiadania bloga.

W tym miejscu nie mogłabym nie wspomnieć o ludziach, którzy czytają to, co uroi się w mojej rudej głowie. Muszę przyznać, że zajebiście mnie to wzrusza, kiedy ktoś między facebookiem a kwejkiem zdecyduje się wejść na "Królową...", a czasem jeszcze zostawić po sobie ślad w postaci komentarza. Autentycznie mnie to wzrusza.
Więc niniejszym z całego serca chciałabym podziękować każdemu, kto się na to zdecydował. Wiedzcie, że gdy bloger mówi (pisze, kurwa, PISZE), że blog jest tylko dla niego i blablabla, to kłamie, łże i kręci. Bo gdyby rzeczywiście tak było, to by sobie poszedł do papierniczego, kupił zeszyt w pięciolinię i pisał codziennie "Drogi pamiętniczku".
Decydując się na bloga, decydujemy się na to, że będziemy czytani (być może z rzadka, ale jednak) i oceniani.
Ale wracając do rzeczy. Wasze komentarze motywują mnie do działania, pomagają mi spojrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej perspektywy. Kto nie ma bloga, nie może sobie wyobrazić uczucia, jakie mną wstrząsa, gdy widzę pod notką, że ktoś zdecydował się wyrazić opinię na jej temat ;)
Tak więc jeszcze raz dziękuję.

Tymczasem ja w poprzedniej notce zadeklarowałam zawieszenie mojej grafomańskiej kariery. I przyznaję, że zrobiłam to chyba nazbyt pochopnie, bo byłoby mi bardzo ciężko już na zawsze rozstać się z tym swoistym katharsis, które towarzyszy mi zawsze wtedy, kiedy uda mi się spłodzić notkę wyjątkowo bogatą w słowa powszechnie uważane za niecenzuralne.

A to, czy uda mi się w tym roku dostać na studia, czy nie, to chyba, jeśli chodzi o bloga, nie jest takie znowu pierwszorzędne. Blogów prowadzonych przez studentów medycyny w sieci jest dużo (co ja osobiście sobie cenię, bo ich czytanie jest dla mnie rozrywką w długie letnie wieczory, gdy pachnie jaśmin, a niebem wstrząsają grzmoty, a błyskawice rozrywają tenże nieboskłon. ah, poezja.). A blogów prowadzonych przez byłe studentki biologii, które chcą, ale nie wychodzi, a mimo wszystko dalej próbują? Ile? ;>
Jedno wam powiem. Fajnie jest być unikatem! :)

środa, 6 lipca 2011

trzeba wiedzieć, kiedy skończyć, laleczko.

Po raz pierwszy odkąd założyłam bloga, mam poczucie, że nie był to dobry pomysł. Zawsze wydawało mi się, że będzie on stanowił jakąś pośrednią formę literackiego wyżycia, którego bardzo potrzebuję. Bo lubię opisywać świat w sposób, w jaki ja ten świat postrzegam, mam łatwość w dobieraniu słów, a poza tym zawsze cieszyło mnie, że znajdują się na świecie ludzie, którym ten styl się podoba.
Drugim powodem, dla którego prawie rok temu zdecydowałam się przywdziać maskę Królowej Wszechrzeczy było to, że potrzebowałam dzielić się z ludźmi tym, że nie udało mi się spełnić mojego największego marzenia, którym chyba każdy wie, co było. I jest. Potrzebowałam bloga, żeby móc pokazać, że porażka może stać się sukcesem i że nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje.
Chciałam, żeby któregoś dnia "Blog studentki biologii" stał się "Blogiem studentki medycyny".
Tak jak mówię, blog miał być najpierw terapią, a potem nagrodą. Dla mnie największą nagrodą byłoby móc dzielić się z ludźmi, którzy znajdują czas i ochotę na to, żeby tu zajrzeć, tym, jak żyje się dziewczynie na pierwszym, potem drugim, szóstym roku lekarskiego... Takich blogów w sieci jest od cholery, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale naprawdę tego chciałam.
Natomiast bardzo nie chciałabym być wirtualnym nieudacznikiem, któremu w życiu wychodzi dobrze wyłącznie narzekanie i marudzenie (nie żeby mi było z tego powodu przykro, akurat umiejętności narzekania uważam w moim życiu za wyjątkowo cenne), nieudacznikiem i ciastomózgiem, który bez przerwy próbuje i bez przerwy mu nie wychodzi. A być może po prostu jest za głupi, żeby móc zostać lekarzem.

I właśnie z tego powodu ta notka prawdopodbnie będzie ostatnią. Terapia blogowa była dobrym rozwiązaniem, ale trwająca dłużej niż rok staje się frustrująca.
Piszę "prawdopodobnie", bo pisanie pełni w moim życiu funkcję oczyszczającą i nie wiem, czy wytrzymam bez umieszczania wypocin w internecie. Ale nie wiem, czy będzie mnie stać na to, żeby ten blog utrzymał formę taką, jaką prezentował do tej pory.

Jak pewnie zdążyliście się domyśleć już na samym początku, moja M&M nie okazała się wybitnym sukcesem. Rozjebałam biologię, ale zjebałam chemię, więc nie wróżę sobie powodzenia.
Co prawda listy rankingowe dopiero za jakiś czas, ale myślę, że okres, w którym łudziłam się i miałam nadzieję, był w zeszłym roku. Ten należy do chłodnego realizmu i trzeźwej oceny sytuacji.

***

A teraz jeszczę na chwilę zostanę pajacem, którym tak naprawdę jest Królowa Wszechrzeczy i trochę opowiem o tym, co się dzieje w moim kolorowym życiu.
Wczoraj udało mi się wrócić z Gdyni, czym jestem niezmiernie zasmucona, bo festiwal był GENIALNY. Cudowne jest to, że ludziom nie przeszkadza prażące słońce, piekło w namiotach, ściana deszczu na koncertach, mokre ubrania, brak ciepłej wody, bo interesuje ich tylko muzyka.
Nie wiem, czy chcecie słuchać subiektywnej oceny festiwalu, bo rozumiem, że każdego ekscytuje inna muzyka, inne grupy. Pragnę tylko zaznaczyć, że Pulp, The Strokes czy niepoznana przeze mnie wcześniej Kate Nash, dali koncerty, po których uznawałam, że nadeszła pora, żeby umierać. Bezapelacyjnie rewelacyjne.
Jedynym minusem było to, że wszystko trwało tak krótko.
I to, że mój płaszcz przeciwdeszczowy okazał się wyłącznie przeciwmżawkowym. W konfrontacji z ulewą drugiego dnia przegrał z kretesem już na Brodce.


Jako że nie spałam od naprawdę wieeeeeeeeelu godzin, pozwólcie, że w tej sekundzie was opuszczę, życząc jednocześnie miłego dnia i spokojnej nocy.
Pozdrawiam,
K.W.

wtorek, 28 czerwca 2011

the shortest but not pointless!

Niniejszym chciałabym powiedzieć, że żegnam się z internetem na cudowne 5 dni, które spędzam na pewnym gdyńskim festiwalu i zamierzam wykorzystać ten czas najintensywniej jak się da. A proszę mi wierzyć, że jak chcę, to "Intensywność" staje się moim drugim imieniem.
I wcale a wcale nie zamierzam się przejmować tym, że za circa 40 godzin nadejdzie godzina klęski.
No dobra, niech będzie. Sikam ze strachu na samą myśl o tym, co się szykuje 30.VI, ale przecież już jest PO PTOKACH i nic nie zrobię.
Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee, nie piszę o tym. W końcu 40 godzin to 40 godzin, dużo czasu błogiej nieświadomości.


Idę się pakować, bo o 01:13 mam pociąg do Gdynii, a tu wciąż jeszcze tkwię z ręką w nocniku. Plecak leży rozgrzebany, bilet, zarówno ten na pociąg, jak i na festiwal, jeszcze nie został zlokalizowany w ogólnym przedpodróżnym burdelu. Nie mogę nigdzie znaleźć kaloszy, bo ponoć ma PADAĆ.
No ale cóż. TRUDNO. I tak nic mi nie zepsuje radości, jaką sprawia mi wizja 4 dni pod namiotem ;)

Mam nadzieję, że przynajmniej dla części z was też już zaczęły się wakacje i że po bożemu z nich korzystacie ;) A jeśli nie, to właśnie tego wam życzę! ;)

niedziela, 19 czerwca 2011

wondering

update Polecam czytać, przy jednoczesnym słuchaniu "Hollywood Hills". To nie mój autorski pomysł, tekst też ni cholery nie o tym, co trzeba, ale faktycznie, całkiem nieźle się sprawdza!

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak to się dzieje, że kilka sekund decyduje o waszym życiu?
Że jedna decyzja, podjęta być może zbyt szybko, zbyt pochopnie, jednak okazuje się najtrafniejszą decyzją, jaką kiedykolwiek udało wam się podjąć? Albo wręcz odwrotnie, najgorszą, której skutków już nie da się zmienić?
Że idziecie gdzieś bez konkretnego celu, a to zmienia całe wasze życie?
Czy zastanawialiście się, ile w życiu zawdzięczacie przypadkowi?
Jak wielu przyjaciół poznaliście wyłącznie dzięki temu, że los zdecydował się rzucić was w to samo miejsce o tej samej porze?
Ile genialnych piosenek usłyszeliście, bo udało wam się włączyć radio w samochodzie akurat W TYM momencie?
Ile niezapomnianych wspomnień zawdzięczacie zwykłej, przypadkowej zbieżności zdarzeń?
Zdajecie sobie sprawę, jak wyglądałoby wasze życie, gdyby nie to, że X lat temu zdecydowaliście się obrać jakąś konkretną drogę, że wybraliście akurat TO a nie inne rozwiązanie?
Co by było gdybyście kiedyś GDZIEŚ nie pojechali, GDZIEŚ nie poszli, CZEGOŚ nie zrobili, CZEGOŚ nie usłyszeli? Specjalnie podkreślam te wyrazy, bo każdy ma to swoje GDZIEŚ, swoje COŚ, o czym myśli, gdy czyta wynurzenia filozoficznej strony mojej natury.
A pytam, bo właśnie chyba nadszedł w moim życiu ten czas, kiedy muszę się zastanowić "(...)jak to się dzieje, że kilka sekund decyduje o moim życiu".
Kiedy muszę zdać sobie sprawę, jak wiele zawdzięczam tylko temu, że szczęśliwy przypadek zaprowadził mnie tam, gdzie być może wcale nie powinnam była się znaleźć.
I że wierzę w Przypadki. Przez duże P.

sobota, 11 czerwca 2011

the great shipwreck of life

Życie mnie nie kocha, to jest konkluzja, która wchodzi w obieg z dniem dzisiejszym. Bo to, że jestem głupia i to w naprawdę KAŻDEJ dziedzinie, wszyscy zainteresowani zapewne wiedzą z naocznych obserwacji lub ewentualnie wysnuwają wniosek w oparciu o wypociny, które z mniejszą lub większą częstotliwością publikuję w internecie.
To tyle słowem wstępu.
Kolejną rzeczą, którą chciałabym się podzielić z czytelnikami mojego sWeet BLoogA$$sk@ :*:*:* jest to, że obecnie jestem w nastroju znanym powszechnie jako "bez kija nie podchodź", co znacząco wpływa na treści oraz formę zamieszczanych postów na wyżej wspomnianym ..::bLoGa$q::..
Co jeszcze.
Aha, pragnę wspomnieć, że Głupota (przez duże G!), której jestem mimowolną ambasadorką (bo nawet mi za to nie płacą), nie dotyczy wyłącznie sfery intelektualnej, ale także wszystkich pozostałych aspektów ludzkiego życia.
Z pozostałych ogłoszeń duszpasterskich pragnę przytoczyć, że mimo tego, że już tydzień siedzę sobie w uroczym mieście Łodzi, to nadal tęsknię za gorącem Sardynii i darmowymi drinkami. I przystojnymi facetami.
Że mam złe przeczucie a'propos niknącej powoli w mrokach dziejów matury AD 2011.
Że nie mam pomysłu, co ze sobą zrobię w razie ewentualnej (acz całkiem prawdopodobnej) klęski maturalnej.
I że w ogóle wkurwia mnie to, że w poniedziałek będę musiała po raz trzeci iść do dziekanatu, bo boska Bloody M. wraz ze swoją BFF, niżej zwaną SPECJALISTĄ ni cholery nie chce mi oddać tego, co wszak mi się kurwa należy jak psu zupa. Bo na ciężką chorobę jej moje świadectwo i zaświadczenie, że mogę pracować w laboratorium, gdzie jest BENZEN i jego pochodne. Rozumiem, jakby się modliła do mojego zacnego lica, które na ww dokumencie widnieje, ale po ostatniej awanturze może co najwyżej odprawiać na nim rytuał voodoo.
A Specjalista wcale nie lepsza, łajza.
Dała mi obiegówkę, gdzie muszę zaliczyć wszystkie katedry, nawet te, gdzie w życiu nie byłam ani nawet nie widziałam na oczy. Ale oczywiście kogo to obchodzi.

Jak ja uwielbiam narzekać. Tak naprawdę to jest chyba jedyna rzecz w życiu, która wychodzi mi naprawdę pierwszorzędnie.

A z rzeczy pozytywnych pragnę nadmienić, że zakwitł mi storczyk.
To tyle, dziękuję, dobranoc.

poniedziałek, 30 maja 2011

Benvenuti!

Dzisiaj jest dzień, w którym chyba ukażę wam ciemną stronę mojej natury, całą podłość, jaką podszyte jest moje jestestwo, obnażę wszystkie swoje najgorsze, najciemniejsze cechy. A dlaczego? A dlatego, że za 2 dni kończy się maj, a to oznacza praktycznie tylko jedno: oddanie się we władanie Złej Królowej Sesji, ewentualnie w ręce jej młodszej siostry o wdzięcznym imieniu "Wystawianie ocen". A w czym ujawni się moja wrodzona podłość charakteru? A w tym, że właśnie niniejszym chciałam poinformować, iż w chwili obecnej znajduję się w uroczym przybytku na słonecznej Sardynii, gdzie słońce świeci nieprzerwanie, gdzie niebo zawsze jest błękitne, gdzie wszyscy się uśmiechają, a drinki z palemką przyjemnie chłodzą gardło, gdy cudownie lazurowa woda unosi moje ciało wraz z dmuchanym materacem na swojej powierzchni.
Jedyne, czego można się przyczepić to to, że średnia wieku osobników płci brzydkiej oscyluje wokół 60+. Ale, jak to mówią, nie można mieć wszystkiego.

Pozdrawiając was prosto z Costa Smeralda, pragnę jednocześnie życzyć tego, żeby sesja poszła gładko, żeby w sklepach nie zabrakło kawy ani redbulla, żeby sklepy papiernicze miały bogaty wybór kolorowych zakreślaczy, żeby doba miała przynajmniej 30h,a przede wszystkim życzę wam tego, żeby było już PO SESJI ;)
Ja się zmywam na DISCO-ITALIANO, gdzie prym wiedzie pewna ciekawa grupa francuskich old-boyów, którzy ponoć cudownie się wczuwają, śpiewając "Lasciate mi cantare...!".
Nie mogę tego przegapić!

poniedziałek, 23 maja 2011

ekhem.

Od prawie tygodnia mogę cieszyć się pełnoprawnymi wakacjami. To znaczy, prawie pełnoprawnymi, bo gdybym było odrobinę bardziej przyzwoita, to bym teraz w pocie czoła wkuwała zoologię kręgowców, botanikę systematyczną, biologię komórki, fizykę i matematykę. Ale że najczęściej idę po najmniejszej linii oporu, wątpliwa przyjemność sesji letniej na BiOŚ mnie NIE DOTYCZY. Ave Maria.
Co do zeszłotygodniowej chemii, z niecierpliwością oczekuję porażki tysiąclecia. Jak to w doskonały sposób określiła k, Człowiek Skurwiel w tym roku przyłożył się do pracy, czego efektem będzie moja niewątpliwa klęska. I STRASZNIE, po prostu ZAJEBIŚCIE wkurwiają mnie ludzie, z którymi rozmawiam, lub których światłe wypowiedzi czytam, że przecież ta matura była taka łatwa...! Oczywiście. Jak się siedzi na dupce w domu, z kubkiem kawy w ręce,ze świadomością nieograniczonego w zasadzie czasu pracy, mając na podorędziu jakiś zeszyt, podręcznik czy repetytorium, do którego w razie potrzeby można zajrzeć, oczywiście się do tego publicznie nie przyznając, bo przecież "ja to wiem, tylko sprawdzam", to rzeczywiście, ta matura nie była trudna. Natomiast dla kogoś, kto ma świadomość, że ma 2,5h, żeby zapewnić sobie wymarzoną przyszłość i widzi zadania, które ni cholery nie przystają do standardowych zadań maturalnych, ma prawo być trudna.
To tyle a'propos plucia żółcią. Tym samym zakańczam temat matury.

Już jest po wszystkim, jest piękna pogoda, jest zielono, świeci słońce, a zapach przekwitającego bzu miesza się z zapachem karkówki z grilla. Słyszę, jak ojciec wrzeszczy na dziecko, że "przecież juz jesteś kurwa wystarczająco brudny, nie musisz wjeżdżać w to błoto!", widzę chmury, które sobie leniwie płyną po niebie, i muszę szczerze przyznać, że jestem szczęśliwa, że do 30.VI mam jeszcze tak duuuużo czasu.

A, no i prawie zapomniałam. Oto lista subiektywnie najlepszych słów kluczowych, dzięki którym ludzie trafili na mojego bloga. Cieszę się, że mam takich kreatywnych czytelników! ;P
1. Kurwy studentki z Zielonej Góry (dla mnie zdecydowany faworyt zestawienia. Tylko dlaczego Zielona Góra?)
2. Moja pasja biologia (bynajmniej)
3. Bloody Mary i inne potwory (zdecydowanie 3 RAZY TAK!)
4. Biologia kutas łatwe doświadczenie biologiczne na lekcje szybko kurwa (idealnie określone zacieśnienie poszukiwań! Lubię to!)


Dziękuję, dobranoc.

wtorek, 10 maja 2011

the past is weakness

No i po biologii, dzięki za to niebiosom.
Odnoszę wrażenie, że choćbym zdawała maturę rok w rok przez kolejne 30 lat, to stres wcale mi się nie zmniejsza, a wręcz przeciwnie. Myślałam, że jestem psychicznie odporna i wewnętrznie silna, ale chyba wyszła słabość charakteru, bo wczorajszej nocy z pewnością do godnie przespanych zaliczyć nie mogę.
Nie wiem tylko, czy jest to spowodowane mentalną trzęsawką vel podświadomym stresem czy może raczej tym, że pewna piosenka utkwiła mi w głowie na tyle silnie, że (bez względu na to, jak głupio to zabrzmi to naprawdę tak jest) nie mogłam się skupić na spaniu. Whatever.
A wracając do istoty rzeczy, to matura, łaska twoja spłynęła na nas - maturzystów, o Wielki Potworze Spaghetti!, nie rozjebała mnie dokumentie, a to uważam za niezwykle radosną wiadomość. Co prawda zadanie z iście genialnym doświadczeniem będzie mi się teraz śnić po nocach, ale ponoć zrobiłam je dobrze, więc spuszczam z tonu.
Całe szczęście, pozostałe zadania były całkiem znośne, niektóre wręcz aż podejrzanie łatwe, bo o tych, co jednak kazały mi chwilę pomyśleć nie warto wspominać ;)
Teraz tylko wypada mi czekać do przyszłego tygodnia, kiedy to będę zmuszona zmierzyć się z chemią. I sama nie wiem, czy najgorsze już za mną, czy jeszcze nie.
Nie chcę krakać, w związku z czym spluwam i odpukuję w niemalowane (chyba tak to się robi, prawda?), ale wydaje mi się, że będzie lepiej niż w zeszłym roku.
Odpukuję jeszcze raz po trzykroć i zaczynam odliczanie do chemii.

Trzymajcie kciuki.

piątek, 6 maja 2011

really...?

chciałam tylko powiedzieć, że mam wrażenie, że ledwo miesiąc temu była matura, a już 4 dni jest znowu. ZAJEBIŚCIE szybko leci mi ostatnio czas i po prostu na nic nie mam czasu. A już najmniej na naukę.
Prawdopodbnie się starzeję, ale naprawdę wydaje mi się, że wszystko było tak niedawno. Patologiczna impreza na koniec roku w Czerwonej Rakiecie, matura z polskiego i WYWIAD DO RADIA (autografy i czas dla fotoreporterów zaraz po wywiadzie dla "Pudelka"), olbrzymia ulga po maturze z matmy, depresja po biologii i kompletne załamanie po chemii ;)
A potem całe dłuuuugie, alkoholowo-imprezowe wakacje. A potem studia na BiOŚ.
Jezu. A za parę dni powtórka z rozrywki.
Jeśli chcecie znać moją opinię to sikam w gacie ze strachu. Przepraszam za tę wybitnie liryczną metaforę, ale nic innego lepiej tego nie odda.
Dzisiaj po raz ostatni udałam się na korki z biologii i bardzo dobitnie do mnie dotarło, że to oznacza tylko jedno.
MATURA NAPRAWDĘ JUŻ TU JEST.

Cały rok czekałam na to, żeby ten cały wytwór chorej wyobraźni pań i panów z CKE napisać.
Więc chyba kurwa nie mam wyboru!

Trzymajcie kciuki, proszę was.
Jak nie po to, żeby udało mi się to w miarę porządnie zdać, to choćby po to, żeby przez kolejny rok nie wczytywać się w gorzkie żale mojego autorstwa.

Z poważaniem,
Królowa Wszechrzeczy

wtorek, 19 kwietnia 2011

I salute you, Christopher.

Tyle dzieje się wokół, że prawie zapomniałam, do czego służy komputer, a tym bardziej o tym, że ongiś zdecydowałam się prowadzić bloga. Stąd obserwowane od dłuższego czasu ZAPUSZCZENIE wyżej wspomnianego.
Jako rzekłam. Olbrzymia ilość mniej lub bardziej szczęśliwych wydarzeń spadła na moją skromną osobę, i trzeba sobie z nimi, z większym lub mniejszym entuzjazmem, radzić. Zważywszy na to, że większość z nich to skrajnie niemedialne wydarzenia, pozwólcie, że nie będę się z wami nimi dzielić ;) Nic ciekawego.
Z nieco bardziej emocjonujących warto wspomnieć o tym, że na dzień dzisiejszy przewidziałam powtórkę z tkanek zwierzęcych i bezkręgowców, ze szczególnym naciskiem na pasożyty (my love). Dobra, żartowałam. Nie wiem, jak bardzo trzeba być spaczonym, żeby to zdanie wzbudziło choć iskrę zainteresowania ;D
A tak poważnie, to cały weekend cudownie zmarnowałam, ale zdecydowanie NIE ŻAŁUJĘ. Po raz kolejny udało mi się nawiedzić STOLYCĘ, tym razem w celu nieco bardziej kulturalnym, niż zwykle. Bo generalnie zwykle chodziło o dobrą imprezę, kiedy MIMO SZCZERYCH CHĘCI nie mogę wrócić do domu ;) Oczywiście wyłącznie z tego względu, że ostatni pociąg do Łodzi odjeżdza o 23.
Ten weekend upłynął pod znakiem IAMX, pod znakiem koncertu na który czekałam, odkąd tylko udało mi się zdobyć nań bilet, tj. circa pół roku. I absolutnie się nie zawiodłam. Mało tego, chyba otrzymałam znacznie więcej niż mogłabym oczekiwać. Na tak genialnym koncercie nie byłam jeszcze nigdy i prawdopodbnie długo przyjdzie mi czekać na kolejny równie mistrzowski. I Chris Corner, któremu udzieliła się energia bijąca od publiczności, który zakończył występ naprawdę szczerym "Love you, fuckers. You're the craziest people in the world, believe". Zdecydowanie he made my day.
Ale już koniec, basta. Nakręciłam się.

W każdym razie matura już zatrważająco niedługo, a ja z każdym dniem mam poczucie, że umiem coraz mniej. Ponoć do normalny (i dobry) objaw, ale zdecydowanie mało komfortowy. Jedyne czego teraz pragnę, to pożądne wakacje, z dala od Operonu, Omegi, WSiPu, Medyka i czego tam jeszcze chcecie.

A już tak w ogóle najchętniej to wyjechałabym na Bora-Bora, wystawiła tyłek do słońca, otoczyła się wianuszkiem przystojnych tubylców i przenośną destylarnią rumu, włożyłabym słuchawki w uszy i myślała tylko o tym, jak to zajebiście jest leżeć na plaży na Bora-Bora dupą do góry.
A w sumie kto wie? Po maturze sprawdzę last minute.

;)

niedziela, 3 kwietnia 2011

yes, indeed!

Nadmierny optymizm przeze mnie przemawia ostatnimi czasy, i sama nie wiem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Ale tak w sumie to się cieszę. Wolę nastrój wiosennego ogłuszenia, niż styczniowo-lutowe dni typu kutas. W ogóle, cholera, jakoś tak mi lżej na sercu. Wystarczyło parę dni słońca i kilka świeżych zielonych liści (liści NA DRZEWACH mam na myśli), a nagle tyle spraw się wyklarowało, uporządkowało. Widać nastrój udziela się nie tylko mnie.

W piątek jeden uczeń podstawówki, na oko 3-4 klasa, made my day . Z racji tego, że w mojej rodzinie jestem prawdopodbnie najstarszym przedstawicielem, co by nie było w dalszym ciągu MŁODEGO POKOLENIA (ale chyba już i tak bliżej niż dalej mi do seniorów), czasem muszę pokazać, jaka jestem dobra ciocia i wybrać się po któreś z dzieci do szkoły vel przedszkola. To było tytułem wstępu, co by nie było nieporozumień ;) Nie chodzę pod szkoły, dlatego że jestem Pedobearem w sukience ;)
W każdym razie, taka sytuacja miała miejsce w piątek, który, co warto dodać, był dniem wyjątkowo urodziwym.
Zaraz po dzwonku, kiedy cała ta czerada dzieci wylała się ze szkoły (ja nie wiem, gdzie tu niby jest ten niż demograficzny, MILIARDY są tych dzieci), obok mnie stanęło ww. młody człowiek, spojrzał w niebo i takoż rzekł: "STARA, ALE RZEŹNIA".

Dojście do siebie zajęło mi potem zadziwiająco dużo czasu. To był najintensywniejszy atak śmiechu od czasów, gdy mój profesor od matematyki przebrał się w maskę na Halloween, gdzie nie było otworów na oczy i rąbnął w drzwi sali od biologii. Odbił się i poszedł dalej.

A tak notabene, to chyba mam zdolność przyciągania facetów.
Kategoria <10, ale jak się nie ma, co się lubi... ;)



Za miesiąc+ jest MATURA. Dociera to do mnie coraz wyraźniej i chyba dużo bardziej mnie to stresuje, aniżeli w zeszłym roku.
A w sumie w dupie to mam. Muszę skończyć się tak tym przejmować, bo na moje zdrowie psychiczne (a raczej to, co z niego pozostało) nie działa to najlepiej.
W końcu to tylko mały, głupi, pojebany egzamin.

Rozkurwię ;)





p.s: "...najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj!" ;)))

sobota, 26 marca 2011

z dupy

zostałam de facto zmuszona (przez sprzymierzone siły internetu i mojej wybitnej skłonności do wpadania w furię, w sytuacji gdy coś robię i nagle zostaje to w bestialski sposób przerwane), więc dzisiejsza notka nie bez powodu nosi tytuł właśnie taki a nie inny.
Zmuszona zostałam z tego powodu, że spokojnie oglądałam sobie "true blood", kiedy oczywiście w najlepszym momencie pokazało mi się rozkoszne okienko oznajmiające, że przekroczyłam dzienny limit minut. Niniejszym postanowiłam jakoś twórczo spożytkować gotującą się we mnie złość i przelać co nieco na klawiaturę.
Jestem rozgoryczona, bo dzisiaj jest pierwsza od bardzo dawna sobota, którą spędzam w domu i chciałam ją spędzić oglądając mój ulubiony ostatnimi czasy serial. A tu generalnie dupsko.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większość wykształconych ludzi, ludzi inteligentych i światłych, uważa oglądanie tasiemców za rozrywkę plebsu, aczkolwiek, przyznaję szczerze, średnio mnie to obchodzi. Uwielbiam oglądać DOBRE seriale, nawet jeśli powoduje to moją intelektualną degradację. Chociaż osobiście uważam, że ludzie, którzy tak twierdzą, mają po prostu zamknięty umysł. I już. Chciałam dodać jeszcze jakieś mądre zdanie, co by stworzyć wybitnie długie zdanie podrzędnie złożone, ale zgubiłam wątek. Trudno. W każdym razie, w opini mojej skromnej osoby, takie seriale jak "6 stóp pod ziemią" albo "Rodzina Soprano", to prawdziwe kamienie milowe w popkulturze. O!

Mój ustawiczny brak motywacji całe szczęście postanowił na trochę odpuścić, i chwała mu za to. Udało mi się ogarnąć botanikę, a to jest wydarzenie godne szampana. Muszę się w sobie trochę spiąć do nauki, bo dokładnie za 3 tygodnie jest koncert, którym jaram się tak z grubsza już pół roku i zdaję sobie sprawę, że 2 dni przed i 2 dni po tym DNIU, nie znajdę w sobie ani odrobiny chęci, aby siedzieć nad czymkolwiek, co ma w nazwie przedrostek "bio". Obawiam się, że szykuje się epicki melanż. I tym bardziej nie mogę się doczekać. 21 dni. Tak mało, a tak strasznie się dłuży!

Ostatnio także zdałam sobie sprawę, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa przypadek. Jak wiele niezapomnianych wrażeń, wspaniałych ludzi, genialnych piosenek poznałam przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności. Z jednej strony się zachwyciłam. Z drugiej przeraziłam, jak wiele cudownych momentów mogło mnie ominąć. Przez przypadek. Ale tak czy inaczej, cały czas jestem pod wrażeniem, że sekundy decydują o tym, czy kogoś spotkam, czy nie. Jedna chwila, o tym, czy w danym momencie włączę radio i usłyszę piosenkę, od której nie uwolnię się potem przez długie tygodnie. Jedna decyzja zaważy o tym, czy spotkam na swojej drodze przyszłego najlepszego przyjaciela.
To jest naprawdę... zachwycające.

To było wtrącenie z cyklu "Spontaniczna dygresja".
Dziękuję, dobranoc.






21 dni!!!

poniedziałek, 21 marca 2011

now no fear

Dzisiaj jest mój ukochany dzień w roku. Prawdopodbnie lubiany dużo bardziej niż urodziny, niż sylwester, niż coroczna impreza inaugurująca sezon picia w plenerze, jestem skłonna stwierdzić, że wręcz rywalizuje o pierwsze miejsce z wigilią.

PIERWSZY DZIEŃ WIOSNY!

Koniec brudnej, szarej, zimnej, a przede wszystkim za długiej o jakieś trzy miesiące ZIMY.
Czuję, że teraz będzie już tylko lepiej. Powoli wracają mi wszystkie siły witalne, nadwątlone, i to w niemałym stopniu, przez złą Królową Śniegu.
Gdyby nie to, że w chwili obecnej nie jestem studentką żadnej polskiej ani zagranicznej uczelni, zrobiłabym sobie pełnoprawny dzień wagarowicza.
Nawet zmieniłam repertuar w iPodzie. Koniec depresyjnych ballad, koniec dekadenckich bitów. Teraz potrzebuję zastrzyku optymizmu, żeby móc chłonąć aurę i oczami, i słuchem. Ale wiosna ma to do siebie, że czuć ją też nosem, nawet smakiem i dotykiem. Mam takie małe zboczenie (tłumaczę sobie, że biologiczne), i zawsze muszę obmacywać drzewa. To zakrawa na jakąś niezdrową perwersję vel fetysz, zdaję sobie z tego sprawę, ale tak już w istocie mam. I ostatnio podczas takiego macania (fuck, to z każdym zdaniem brzmi coraz gorzej ;o) rzuciły mi się w oczy pączki na forsycjach.
A to niezawodny znak, że "dog days are over". I już.

A tymczasem każdy dzień niebezpiecznie zbliża mnie do matury. Już mniej niż 2 miesiące. W sumie to szybko zleciało, aż nadspodziewanie szybko. Ale chcę już mieć to za sobą, więc nie ma spiny. Jeszcze tylko trochę chemii do ogarnięcia, niewiele biologii i będzie finito .

Nie nooo, nie mogę pisać o maturze, kiedy jest taka ładna pogoda! Zaraz dopadną mnie przez to wyrzuty sumienia wielkie jak Himalaje, bo nie mam najmniejszego zamiaru się dzisiaj uczyć. Ani odrobiny. Przez żadną nanosekundę dnia. W ruch idzie rower, słuchawki w uszy i lecimy zwiedzać miasto z perspektywy siodełka.
Jestem powtornie monotematyczna. Ale w sumie trudno. Działam na baterie słoneczne i po prostu bardzo się cieszę, że z dniem dzisiejszym wracam do życia, będąc przez ostatnie 3 miesiące w stanie permanentnej anabiozy.

Enjoy!

wtorek, 8 marca 2011

"muszę zwariować, by móc normalnie żyć"

Jest 11:37, od prawie 40 minut powinnam, wedle swoich własnych założeń, siedzieć i uczyć się ewolucjonizmu. Kolejny dowód na to, że wszystko, co centralnie planowane nie ma racji bytu.
Ale jest tyle rzeczy o niebo ciekawszych niż lamarkinizm. Specjacja. Równowaga Hardy'ego-Weinberga.
Jest słońce za oknem. Rozmyślanie o genialnym wypadzie do STOLYCY w zeszły weekend. Retrospekcje wczorajszego koncertu. Chris Corner w głośnikach.
I JAK TU SIĘ DO CHOLERY SKUPIĆ NA NAUCE??!!
Muszę się ogarnąć. Do powtórki przedmaturalnej zostały mi już tylko ten cały ewolucjonizm, botanika, wirysy+bakterie+grzyby+protista i ekologia. W sumie najprostsze rzeczy, a ja wymiękam.
Chociaż w sumie, obiektywnie patrząc, wiedza z ekologii na maturę, to jest wszystko to, co jest zawarte w PRZEDMOWIE w "Ekologii Krebsa". Więc chyba nie będzie tragedii.
Jest jeden plus z tego, że przez cały semestr udało mi się chodzić na zajęcia z bezkręgów. Teraz mogą mi ci jajogłowi z CKE jebnąć 100 pytań na ten temat, nie ma spiny. Dam radę.
Cykl rozwojowy Fasciola hepatica pozostawił wiekuistą szramę na mojej psychice. Tego nie da się zapomnieć.
Inaczej ma się sprawa z botaniką. Niestety. Jakoś bardziej niż na tych @#$%^&* przekrojach, byłam skupiona na bezbłędnej stylówce obu bogiń haute couture. Zwłaszcza na tych spodniach z brylancikami na zajęciach ze zróżnicowania komórek roślinnych. Jezu.
Jeszcze muszę nadgonić trochę chemii. Przede mną jeszcze cała kinetyka i termochemia. Całe szczęście, ogarnęłam elektrochemię, co mnie niezmiernie cieszy.

Chcę już wakacji. Chcę, żeby było ciepło, żeby słońce zachodziło późno i wschodziło wcześnie. Chcę już jechać na Open'era, potem do Berlina - miasta, które autentycznie kocham. I chyba po prostu chcę, żeby już było "PO MATURZE".
A jeśli się dostanę na lekarski, to chyba rytualnie spalę wszystkie podręczniki do biologii.
Z chęcią spopieliłabym też "Zoologię bezkręgowców", albo tę Biblię Szatana spisaną przez Szweykowskich. Ale w sumie, to lepiej będzie je sprzedać, jakieś biednej duszyczce, która planuje karierę naukową na kierunku biologicznym na UŁ. Niech nadal żyje marzeniami. Amen.
Chociaż w sumie nigdzie nie są lepiej wytłumaczone tkanki i struktury komórkowe niż właśnie u małżeństwa Sz. Chyba jednak włączę podręcznik "Botanika. Morfologia. Tom 1. Alicja & Jerzy Szweykowscy" do pozycji maturalnych. A co.
Ale mogli zatrudnić lepszego grafika.
Lubię ładne rysunki.
A rysunek ryzodermy jest co najmniej dwuznaczny. Chyba ktoś sobie zdawał sprawę, o czym najczęściej myślą studenci, kiedy toeretycznie powinni zajmować się nauką ;)

Jest już 12:00, a to oznacza, ni mniej-ni więcej, że kolejną godzinę mojej egzystencji, którą miałam spędzić, powiększając zasób wiedzy z biologii, zmarnowałam.
Wprost cudownie.

Ale w sumie who cares ;)

piątek, 25 lutego 2011

My heart in the speakers is loving the volume

dziwnie się poczułam, kiedy na liście studentów w drugim semestrze nie zobaczyłam swojego nazwiska. Jednocześnie jednosekundowe przygnębienie i obezwładniają euforię z tego powodu. Ale co by nie mówić, dziwne uczucie.
Słyszałam, że ludzki mózg jest tak zaprogramowany, aby gloryfikować dobre wspomnienia, a te złe wypierać. Stąd u 90% społeczeństwa idylliczna wizja własnego dzieciństwa ;)
Ad rem . Mam wrażenie, że ten mechanizm doskonale zdaje egzamin w przypadku mojej skromnej osoby, albowiem wystarczył mi stosunkowo krótki okres niechodzenia na UŁ, żebym zaczęła zapominać o tym, jak bardzo nie lubiłam tego miejsca, a zostawiała w pamięci tylko te szalone, pozytwne i optymistyczne momenty: integrację w parku Matejki i składka na mandat za picie w miejscach publicznych, sześciogodzinne ćwiczenia BHP i kolorowanka "Małe baletnice", które zakończyły żywot jako "Małe ulicznice" o wdzięcznych imionach Tatiana, Oksana, Swietłana, Masza i Natasza. Łapanie pająków do słoików po sałatce naddunajskiej. Zastanawianie się, czy doktora Porosta bardziej podnieca płucnica islandzka czy chrobotek reniferowy. Wykłady profesora Medaliona i jego "RYBOZOMY". Komitety kolejkowe na botanice.
Chyba jestem głupsza niż myślałam.
Przecież wcale nie chcę tam studiować. Nie chcę być biologem, a przynajmniej nie biologiem z dyplomem UŁ.
I wiem, że decyzja o zaprzestaniu pobierania nauk na BiOŚ była w gruncie rzeczy bardzo rozsądna, bo najważniejsza jest...? M...?
Ale tak mi się jakoś wkręciło.


Mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie ten wiekopomny dzień, kiedy to będę duża i dojrzała (jak truskawka Jogobelli!) i przestanę być taka... retroperspektywiczna.

Zwłaszcza, że do matury zostało 10 tygodni, a mnie się zbiera na pierdoły.

Jedynym lekarstwem, które działa na wszystkie objawy przedwiosennej zamuły (zarówno fizycznej jak i psycho-twórczej), jak zwykle okazuje się muzyka.

Niniejszym zostawiam państwa, i siebie z resztą też, z paniami, które chcą i lubią GŁOŚNO.
Ja też.

poniedziałek, 21 lutego 2011

sonda uliczna

Królestwo za wiosnę!
Jeszcze tydzień tego zajoba z zimą i autentycznie nie ręczę za siebie. Nieustanna zima przyprawia mnie o napady lękowe, na zmianę z atakami agresji skierowanymi ku każdej żywej istocie, i to przestaje powoli być akceptowane przez otoczenie.
Jak jest wiosna wszystko idzie jakoś łatwiej. Nawet psie kupy nie rażą mnie tak bardzo, kiedy mogę oddawać się kontemplowaniu słonecznej pogody. A tak ten jebany śnieg, co to spadł ostatnimi czasy, przyprawił mnie o dwudniową depresję. Co prawda widocznych skutków stresu pourazowego jeszcze nie obserwuję, ale nadejdą. Jak po każdej depresji.
I nie skłamię, jeśli powiem, że pragnę maja. Wizja matury ma dla mnie dwojaką postać, bo z jednej strony CHCĘ już to napisać i zapomnieć o tym smutnym epizodzie mojego życia jaką jest tzw. POWTÓRKA Z ROZRYWKI. A z drugiej strony napawa mnie przerażeniem to, że być może po raz drugi mi się nie uda.
A planu B póki co nie mam i nawet nie myslę o tym, by go stworzyć.
W zeszłym roku biologia wydawała mi się bardzo rozsądną alternatywą dla medycyny, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, JAKA JA BYŁM GŁUPIA ROK TEMU.
Ponoć wszyscy tak mówią, ale moja głupota to juz chyba przypadek kliniczny. Z resztą, ja nie jestem jak wszyscy. Jestem pierdolonym dzieckiem alternatywy. Tylko że nie chodzę w rurkach, które uniemożliwiają prawidłowe krążenie.

Ostatnio nikt mnie tak nie wkurza i nie śmieszy zarazem, jak właśnie ci alternatywni, szumnie zwani hipsterami. Ostatnio przeczytałam, że dla prawdziwego hipstera obciachem są książki z wypukłymi literami i praca na etacie.
Ale widać bycie dupkiem jest w cenie.

Chyba brak mi dzisiaj weny.

ale chyba najwyższa pora zastanowić się nad ewentualną lokalizacją Destination Place , za które uważam którąś polską uczelnię medyczną.
Do tej pory moim marzeniem był Poznań, ale czy to dobry wybór? Wiarygodnych opinii w internecie jak na lekarstwo, więc spróbuję posiłkować się blogiem ;)
Gdzie najlepiej studiować? waszym zdaniem?

sobota, 12 lutego 2011

no doubt, but...

przeżywam jakieś skrajne stany emocjonalne, to już się chyba pod jakąś jednostkę chorobową nadaje.
z jednej strony nieznośna lekkość bytu (tak, tak, właśnie przeczytałam Kunderę, zamiast czytać o katalizie enzymatycznej, Bóg mnie na pewno pokara), spowodowana tym, że już dłużej nie muszę chodzić na UŁ, nie muszę się przejmować informatyką ani żadnym innym biologicznym hitem, nie muszę tak naprawdę zrywać się bladym świtem, żeby na 8:00 dotrzeć na drugi koniec miasta na zajęcia, które trwają krócej, niż trwa moja podróż tamże.
A z drugiej strony przeżywam kryzys moich twórczych możliwości. Nie potrafię się zmobilizować do nauki, co sprawia, że potem przeżywam wyrzuty sumienia, co z kolei jeszcze bardziej mnie demotywuje. Błędne koło, jak pragnę Nobla. Błędne koło.
A przecież sobie tłumaczę, że jak chcesz być lekarzem, to się UCZ, a nie pierdolisz.
No ale nie mogę.
Potrzebuję dobrego słowa, mądrej rady. Ja wiem, to brzmi jak slogan jakiegoś księdza-spowiednika, ale naprawdę potrzebuję czegoś takiego.
A do kościoła nie pójdę. Podejrzewam, że by mnie przegonili uroczym "Apage Satanas", a pozostałym domownikom zaproponowaliby egzorcyzymy za pół ceny.

Nie wiem, czy będę dobrym lekarzem. Nie wiem. Wiem tylko, że jest to moje największe marzenie (jeszcze równie bardzo bym chciała mieć świnkę wietnamską, ale podejrzewam, że to jest marzenie, które już na zawsze marzeniem tylko pozostanie ;)). i tak, wiem, że każdy kandydat na lekarza tak mówi (w sensie że o największym marzeniu, nie o śwince!), a potem życie weryfikuje i wzniosłe idee i wielkie plany.
Ale ja jestem idealistką, a to jest nieuleczalne.



Chyba pójdę się pouczyć. Jakby co, to wolę żałować, że uczyłam się czegoś na marne, niż że się nie nauczyłam.

Ale kryzys światopoglądowy trwa. Mam nadzieję, że krótki.
Ale za jakieś słowo wsparcia (nawet w formie "ogarnij się dziewczyno, a nie użalasz się nad sobą i pierdolisz bez pojęcia") się nie obrażę.

niedziela, 6 lutego 2011

Dres Power...!!!

stwierdziłam, że napiszę notkę z jednego tylko powodu. Wczoraj przeżyłam autentyczny szok osobowościowy, a blog jest doskonałym miejscem, gdzie mogę się tym doświadczeniem podzielić z ludźmi.
Ale dzisiejsze clue wymaga skromnego wprowadzenia w postaci poniedziałkowej wizyty w dziekanacie (która oczywiście zakończyła się kompletnym fiaskiem, bo stojąc w kilometrowej kolejce po godzinie usłyszałam, że wraz z godziną 14:00, dziekanat kończy swoją działalność usługową wobec studentów. oczywiście nie chcę się posunąć do kontrowersyjnego stwierdzenia, że dziekanat służy pomocy studentom, nie jestem takim hardkorem. ale przynajmniej nie powinien wszczepiać w studentów poczucia beznadzieji, za każdym razem, gdy są zmuszeni przekroczyć jego próg. ale chyba jestem osamotniona). Ale do rzeczy. Stojąc ww. kolejce, rozwiązując sudoku, flirtując z przystojniakami z ochrony środowiska (dobre sobie.), dogłębnie analizując problemy węgierskiego przemysłu meblarskiego itd, byłam świadkiem baaardzo interesującej sytuacji.
Otóż Krwawa Mary, Pierwsza I Jedyna Królowa Dziekanatu miała autentyczny problem z nawrzeszczeniem i objechaniem kolejnej zagubionej studenckiej duszyczki! i choć przez sekundę (albo i dwie!) byłam pewna, że to sam Szatan (albo Wielki Potwór Spaghetti!) objawił się przed Bloody Mary, powód okazał się wyjątkowo prozaiczny i w swej prostocie tak genialny, że aż niemożliwy. Otóż Student (przez duże S, bo chyba nikomu wcześniej nie udało się wyprowadzic Marysi z równowagi w ten sposób!) nie mówił po polsku ;)
I chyba nikogo nie zdziwi to, że w zaistniałej sytuacji wszyscy udawali, że nie rozumieją ani słowa po angielsku. Wykrzywiona bezsilnością twarz Mary - tego nie da się kupić za żadne pieniądze.
W każdym razie. Tą opowiastką chciałam ukazać problem, jaki istnieje wśród urzędników wyższego i niższego szczebla (i pan z dziekanatu) - często zerowa znajomość jakiegokolwiek języka oprócz polskiego. wśród tych starszych można zaobserwować dość znikomą wiedzę z języka rosyjskiego, która najczęściej ogranicza się do wierszyków na cześć towarzysza Stalina, które trzeba było wygłaszać na akademii z okazji 1. maja. No ale cóż.
Zapoznawszy was z historią z dziekanatu i płynącym z niej przesłaniem mogę przejść do sedna.
Jadę sobie spokojnie tramwajem, linia nr 12, godziny popołudniowe. Na przystanku wsiada młode dziewczę i próbuje kupić bilet, ale niestety, bez powodzenia. Prawdopodobną przyczyną jest to, że dziewczyna ma tylko banknot z licem Jagiełły, żadnych drobnych, LUB to, że zwraca się do kierowcy po angielsku.
W każdym razie zaniechuje (mogę tak powiedzieć? obiecałam sobie, że zero przeklinania, a tu się wkradło słowo określające męskie przyrodzenie, i to w liczbie mnogiej ;D) kupna biletu.
Na następnym przystanku wsiadają przedstawiciele blokerskiej ELYTY, tj. pierwszorzędne dresy w pierwszorzędnych ortalionach, pierwszorzędnych białych skarpetach ze ściągaczem i o pierwszorzędnie wygolonych glacach. I naprawdę pierwszorzędnych byczych karkach. I zaczynają sprawdzać bilety. I ku mojemu najwyższemu zdumieniu (porównywalne jedynie z tym, jak się dowiedziałam, ile metrów ma penis wieloryba), po zorientowaniu się, że cudzoziemska dziewoja nie ma biletu, zaczęli z nią rozmawiać najprawdziwszym, zupełnie poprawnym gramatycznie i fonetycznie ANGIELSKIM!
Naprawdę, musiałam zbierać szczękę z podłogi z wrażenie.
A morał, drogie dzieci? Jak dla mnie to jeden: nigdy więcej nie komentować dresiarskiej stylówy bo angielsku, będąc przekonaną, że i tak nie zrozumie.
Przyrzekam, nigdy więcej tego nie zrobię!






p.s przerzucę się na niemiecki...>=D

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wind of change!

byłam dzisiaj u siebie w liceum, co by potwierdzić, że nadal mam zamiar podchodzić ponownie do matury.
no i byłam i się wzruszyłam. te mury nie widziały mnie już gruuuubo ponad pół roku, a nic się nie zmieniło. NIC. Po prostu wszędzie zaglądając, czułam się tak, jakbym wyszła stamtąd wczoraj o 15, a wróciła dzisiaj o 10 rano. Niesamowite uczucie.
I ci wszyscy nauczyciele, którzy sami do mnie podchodzili, całowali, pytali co słychać... Niby wiem, że to już nie jest MOJA szkoła, że teraz inni ludzie codziennie tu przychodzą, żeby spędzić siedem godzin, ucząc się absolutnie nieprzydatnych rzeczy typu asymptoty (?), założenia Planu Balcerowicza, czy no nie wiem, kolęd po łacinie (tak! to moje ulubione wspomnienie z łaciny!). Ale nigdy nie spędziłam, i chyba już nigdy nie spędzę, takich trzech lat, jak te trzy w liceum. Trzy lata totalnego szaleństwa z najlepszymi ludźmi na świecie.

No ale. Koniec wspomnień, rzewnych tęsknot, czas przejść do rzeczy.
RZUCIŁAM STUDIA.


Właśnie tak. Studiowanie biologii na UŁ mnie przerosło. I nie w sensie, jakby tu rzec, naukowym, bo akurat uczenie się nie sprawiało mi większych problemów (informatyka się nie liczy!). Przeważyło głównie to, że te studia są bez sensu, zwłaszcza dla kogoś, kto wcale nie zamierza ich kończyć.
I bardzo racjonalnie myśląc, jak rzadko, doszłam do wniosku, że jeśli mam się się stresować przewidzianą na drugi semestr matematyką, FIZYKĄ, chemią fizyczną czy jakimś innym hitem, to wolę spędzić ten czas konstruktywniej, ucząc się do matury. Bo jeszcze tylko tego brakowało, żebym miała na koniec letniego semestru 5 z matmy, a maturę napisaną gorzej niż w zeszłym roku. No bez takich.
Postanowiłam, że może po prostu, od czasu do czasu, pojawię się na wykładzie z zoologii kręgowców. To jest jedyny przedmiot, którego żałuję. Naprawdę. Zawsze chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o niedźwiedziach. Albo kormoranach. To zdecydowanie ciekawsze niż Lumbricus terrestris.
Chociaż w sumie sekcja zwłok mątwy była naprawdę ok. Nie wiem, co mogłoby ją przebić. Sekcja legwana?
Mniejsza o to.
Długi czas się wahałam przed podjęciem tej decyzji. Ponad miesiąc. Ale uznałam, że wybieram lepsze wyjście. A w każdym razie mniejsze zło.
Zdecydowanie bardziej wolę dobrze zdać maturę. Tym bardziej, że choćby nie wiem, jak dobrze poszła mi sesja letnia, i jak źle matura, to na drugi rok biologii nikt by mnie wołami nie zaciągnął. Te studia są nie na moje nerwy.

Staram się zawsze dobrze oceniać ludzi, co potwierdzi każdy, kto mnie zna (zaszzcyt nieziemski). Ale o ludziach, jakiś 80% studentów pierwszego roku biologii UŁ, nie potrafię niestety powiedzieć NIC dobrego. Zważywszy na to, że można ich podzielić na dzieci NK= sWeeT FooCie w LU$stRzE w KiBLu ;*, blachary w tipsach i absolwentów liceów z maturą napisaną na 30%, to chyba nic dziwnego.
Całe szczęście istnieje jeszcze te 20%. Niech ich Bóg blogosławi.

No bo błagam. Jak doktor od botaniki mówi, że trzeba kupić fartuch, to co się robi?
Podejrzewam, że każdy w miarę inteligenty człowiek kieruje się do sklepu medycznego czy ze sprzętem laboratoryjnym i zaopatruje się w biały fartuch.
Ale że BiOŚ to wylęgarnia hardkorów wszelkiej maści, to zdarzają się i tacy, co kupują fartuch, owszem. KUCHENNY.
Taki, ściślej rzecz ujmując:


To jest authentic story , wszystko serio.

No. Takim więc sposobem zaczynam nowe życie! Wolne od indeksu, wolne od kolokwiów, wolne od wykładow, wolne od studenckiego przywileju jeżdżenia tramwajem z ulgowym biletem. Przynajmniej do października ;)

poniedziałek, 17 stycznia 2011

szmery-bajery

wybrałam się dzisiaj na wykład z anatomii, który o anatomii traktuje tylko z nazwy od jakiegoś czasu, albowiem przez ostatni +miesiąc słucham wyłącznie o stanowiskach antropologicznych, kopaniu w ziemi i o tym, dlaczego jedną małpę nazwano Lucy, a inną Sruci.
I szczerze mówiąc, z dzisiejszego wywodu profesora L., zapamiętałam jedynie, że jako pospolity osobnik Homo sapiens noszę w moim genomie 4% genów neandertalczyka.
To sporo tłumaczy, powiem wam.

Właśnie teraz trwa ta chwila, kiedy to powinnam zgłębiać tajniki teorii telomowej, oczywiście WYBITNIE istotnej dla każdego człowieka. Między wierszami zdołałam wyczytać z wykładu profesora Medaliona, że zadając się z ludźmi, którzy jej nie znają, cofam się w rozwoju.
Aczkolwiek nie robię tego (w sensie nie uczę się of kors), bo mi się NIE CHCE. Właśnie podkreślam różne rzeczy w cudownej biblii tych wszystkich szaleńców, których jara botanika, tj. podręczniku morfologii roślin małżeństwa Szweykowskich. Chyba konstruuję za długie zdania, bo sama się gubię.
A więc od początku. Podkreślam zdania, których sens pozostaje dla mnie niezbadany, jednocześnie zostawiając adnotacje w stylu "co kurwa?", "WTF", "jebać, nie ma na egz" i im pokrewne, ażeby móc któregoś dnia spytać się kogoś mądrzejszego ode mnie o co chodzi. Jednakże przeczuwam, że ten doniosły dzień nigdy nie nadejdzie.

A poza tym w moim życiu nie dzieje się nic wartego opisu.
Może tylko to, że ostatnio przed Katedrą Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii widziałam kolesia w oratlionowym dresie ze ściągaczami, białych skarpetkach i butach marki "Adidos", który szedł po wpis.
Chyba nic mnie już nie zdziwi.

No chyba że portier z Wydziału Matematyki. Ale tam generalnie są dziwni ludzie.
Portier: Ale ma pani oczy! Jak pięć złotych!
Ja: No wie pan co! Że niby takie duże?
P: Nie... Muszą pięknie się świecić w blasku księżyca...

no i co, mądrale? Nielichy ma bajer pan portier, co?

czwartek, 13 stycznia 2011

please take me back to the start

Chyba przeżywam styczniowe przesilenie. Styczniową depresję. Styczniowe "Dni Kutasa".
Nie lubię stycznia. To jakiś taki martwy miesiąc. Nic się nie dzieje, jest brzydko, mokro i zimno, ludzie chodzą jak zombie i tylko patrzą na ciebie spode łba i mruczą "i want your brrrain... i want your brrrrain...!!!"
No więc nie lubię.
Tak samo jak nienawidzę, jawnie nie cierpię ludzi, którzy zamiast mózgu mają jakąś pseudo-mięsną papkę, jak hamburger z McDonaldsa. A już krew mnie zalewa, jak tacy ludzie dostają prawo jazdy, a potem indeks UŁ.
Konkrety? Proszę bardzo.
Miejsce akcji: Parking za budynkiem Biologii Molekularnej, godzina 9:30. Z pozoru zwykła studentka wydziału BiOŚ, tak naprawdę superstar, znana szerzej jako Królowa Wszechrzeczy, przyjeżdża na miejsce akcji w celu zaparkowania swojego automobilu zwanego Czerwoną Rakietą. O dziwo miejsca do parkowania jest nadspodziewanie dużo, w związku z czym nasza gwiazda decyduje się zaparkować w środkowym rzędzie samochodów, żeby mieć jak najbliżej do sali wykładowej, gdzie czeka już profesor S. i zaczyna deklamować cykl rozowojowy Phallangium opilio.
Królowa Wszechrzeczy, niżej zwana Martą, spędza na swoim wydziale cudowne 2 godziny, słuchając o mezodermalnym pochodzeniu, długich nogach i ewolucyjnym sukcesie stawów.
Marta decyduje się nie iść na wykład z botaniki. Nie ma ku temu żadnego poważnego powodu. Po prostu zapada decyzja, że w dniu dzisiejszym odpuszczamy sobie wykład profesora Medaliona.
Kolejne pół godziny spędza Marta umawiając się z ludźmi ze swojej grupy na piątkową imperezę. W bardzo dobrym nastroju zmierza na wyżej wspomniany parking, gdzie cały świetny humor bierze w chuja, bo jakiś kretyn zablokował jej auto od przodu, a inny debil od tyłu. I nie pomoże tu ani "Karny kutas za chujowe parkowanie" ani trąbienie ani nic z powszechnie stosowanych środków, bo i tak za chuja nie wyjadę.
Bluźniąc na czym świat stoi decyduję się zrobić zdjęcia tym arcymistrzom kierownicy, a raczej ich wehikułom.
I tutaj wydarza się coś, czego nie mogę nazwać inaczej niż tylko przeznaczeniem.
Rzucając panienkami na lewo i prawo widzę, że zbliża się do mnie osobnik płci męskiej. A potem miód dla moich uszu! "Ale jakiś kutas panią urządził!".

Człowieku, spadłeś mi z nieba!

A potem nastąpił doniosły moment użycia linki holowniczej i przetransportowania srebrego-kurwa-poloneza na sam środek parkingu. I oczywiście zostawienie pewnej bardzo miłej wiadomości.

I błagam, niech już będzie lato.
Lipcu, wróć!

wtorek, 4 stycznia 2011

houston, we've got a problem

zaiste, problem mam potężny. jeszcze nie będę tu o niczym pisać, bo w razie jakbym jednak zmieniła zdanie to odwracanie kota ogonem nie jest tym, co lubię najbardziej.
ale problem mam. DUŻY.

póki co jednak spieszę donieść, że dziś nastąpił po raz pierwszy ten doniosły dzień, kiedy to nie poszłam na kolosa. 1:0 dla bezkręgów innymi słowy. o wyżej wspomnainym dowiedziałam się wczoraj i podchodząc do sprawy z wrodzonym zdrowym rozsądkiem, uznałam, że w ciągu jednej nocy nie nauczę się całej systematyki Arthropoda, Insecta, Echinodermata i jeszcze czegoś, wszystkich rysunków, wszystkich, ponoć niezbędnych (niezbędna to jest wiedza jak uratować człowiekowi życie moim zdaniem, a nie to, czy Odontaster validus żyje w wodzie takiej czy srakiej. Ale ja to ja.) informacji na temat tych wszystkich potworów.
Więc olałam i nie poszłam.
Nie wiem tylko, czy w związku z tym dopuszczą mnie do rozbójnika, ale who cares. Najwyżej nie dopuszczą. Jeszcze tego brakowało, żebym się przejmowała. Phi.

Natomiast zaczynam mieć coraz bardziej wyjebane (właśnie w tym momencie moje szlachetne postanowienie noworoczne poszło w cholerę) na te wszystkie pierdoły na ekologii. Jestem przekonana, że te wszystkie mądre nazwy, które tak naprawdę określają podstawowe mechanizmy w przyrodzie, które każdy zna i obserwuje, wymyślił jakiś desperat. Po cholerę nazywać coś "indukowaną obroną przed drapieznikami", skoro można po prostu powiedzieć: żaba jest kolorowa, bo ma w sobie truciznę. Ale oczywiście nie. To musi mądrze brzmieć, więc nie ma to-tamto i lecimy z obroną indukowaną.
Jawny bezsens. Moim zdaniem.

No i cóż począć. Tkwię obecnie w tym rozkosznym bagienku, jakim jest BiOŚ i nie mam możliwości ruchu.
Jestem ciekawa, czy mojego bloga przegląda może jakiś student socjologii. Albo jakieś powiązanej dziedziny. Bo jakby co, wystarczy mail i jestem gotowa zapewnić sporą liczbę potencjalnych tematów na pracę magisterską / doktorancką. Do wyboru do koloru. Oczywiście w kontekście Wydziału Biologii UŁ.
Na dzień dzisiejszy proponuję coś dla fascynatów mody. Jeżeli nudzi cię uliczna moda, gdzie wszyscy chodzą w rurkach, skórzanych kurtkach i kozakach za kolano, zapraszamy na ul. Banacha w Łodzi. Trwa tu nieustanny Fashion Week, konkurencja dla tego odbywającego się w maju i październiku w Manufakturze. Jako "must-have" tego sezonu lansuje się ogrodniczki i, uwaga!, SZTRUKSO-DŻINSY, a uściślając sztrukso-teksasy. Produkt typu "haj-feszyn", wyłącznie dla zdeklarowanych fashion victims.




Jeżeli chcielibyście poznać kreatora, Karla Lagerfelda naszych czasów, udajcie się do katedry Botaniki, a stamtąd do Instytutu Algologii i Lichenologii. Tam juz bezbłędnie wskażą wam drogę.

Szczypta ironii działa lepiej niż cokolwiek innego na poprawę humoru.