niedziela, 14 sierpnia 2011

Home, sweet home.

Kocham wyjeżdżać. Uwielbiam pakować plecak, dorzucać kolejne rzeczy, bo a nuż się zdadzą, a potem na nim siadać, żeby dopięły się wszystkie sprzączki. Kocham siedzieć na lotniskach, na dworcach (no, w granicach rozsądku oczywiście!)i przystankach, kocham spać po 2 godziny, kiedy wiem, że trzeba wstać rano i pozwiedzać, a jednocześnie mam w perspektywie "city by night". Nieziemską przyjemność sprawia mi ekstremalne zmęczenie po 18 godzinach łażenie po nowopoznawanym mieście.
Ale i tak najgenialniejszym uczuciem jest to, kiedy wracam do domu.
I tak się stało. Zakończyłam moją tegoroczną skandynawską przygodę, dodatkowo rozszerzoną o pewne miejsce w kraju nad Wisłą, do którego wracam co roku i nie wyobrażam sobie wakacji bez spędzenia tam choćby kilku dni. I jak zwykle było fantastycznie. Mogłabym nawet powiedzieć, że lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ale chyba jednak nie przejdzie mi to przez gardło.
Cudownym aspektem wakacyjnych (nie tylko wakacyjnych rzecz jasna, ale wakacje doskonale do tego usposabiają) wyjazdów jest możliwość poznawania nowych, rewelacyjnych ludzi. Tylko, jak to mówi moja mama, która jest dla mnie oazą zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny sytuacji, "dobrze jak nie za dobrze".
I chcę powiedzieć tylko jedną rzecz. Mama znowu miała rację.
Sto razy bardziej wolałabym wrócić do domu ze wspomnieniami dotyczącymi ledwo co poznanych przyjaciół, niż z mętlikiem, który już na dobre rozgościł się zarówno w mojej głowie, jak i w sercu. Z jakimś dziwnym uczuciem, które najpierw daje nadzieję, a potem gwałtownie ją zabiera i zostawia tylko chłodny rozsądek.
Nie wiem, czy nie wolałabym tych dwóch euforycznych dni zamienić na kilka zwyczajnych wakacyjnych wspomnień, które zamknęłabym w pudełku ze zdjęciami.

A tymczasem mogę tylko zwrócić się do tych, którzy w życiu kierują się logiką, a nie spontanicznymi porywami serca: MACIE KURWA RACJĘ.

Bo chyba nie ma nic gorszego, niż wrócić do domu i kompletnie nie wiedzieć na czym się stoi. Ze świadomością, że najprawdopodbniej i tak go już nigdy nie spotkam.

Chrystusie. Ale się rozrzewniłam. A obiecałam sobie, że na blogu ani słowa na temat facetów. Chyba znowu coś mi nie wyszło.

2 komentarze:

  1. faceci to oślizgłe chrum, chrumy...mówię Ci...

    OdpowiedzUsuń
  2. nie mogę się nie zgodzić. lepiej bym tego chyba nigdy nie ujęła.

    OdpowiedzUsuń