Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lista przebojów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lista przebojów. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 stycznia 2012

we were born to...?

Znacie to uczucie, kiedy absolutnie wszystko wali się na głowę? Te wszystkie rzeczy, które do tej pory egzystowały równolegle do siebie, nagle postanawiają w jednym momencie wszystkie na raz się spierdolić.
Jak jest dobrze, to jest dobrze, a jak źle to combo, wszystko razem. W moim przypadku gdyby nieszczęścia chodziły parami, to byłabym szczęśliwa. Chodzą stadami i to sprawia, że w takie dni jak dziś nie potrafię wykrzesać z siebie nawet odrobiny optymizmu.
To wszystko jeszcze potęguje ten cholerny styczeń. Jakoś zawsze łatwiej jest mi się zebrać do kupy, kiedy nie widzę brudnego śniegu i błota.

Wracam do nakurwiania anatomii. Zła sława Pana Doktora okazała się szczerą prawdą, co sprawia, że niektóre akapity z Bochenka znam już na pamięć, słowo w słowo.
Niektórzy deklamują Mickiewicza, ja będę recytatorem alternatywnym. Muszę jeszcze tylko popracować nad artystyczną ekspresją i stanę się bożyszczem hipsterskich poetów.

2.II egzamin z biologii. Challenge accepted.


Na koniec proszę, oto Lana. Wiem, że teraz wszyscy się nią nieziemsko jarają, a ja zawsze byłam zdania, że skoro wszystkim się coś podoba, to coś z tym musi być nie tak, ale ta piosenka jest geniuszem. Słucham od tygodnia bez przerwy.
Dla tych nielicznych co nie znają, Lana del Rey:

sobota, 10 grudnia 2011

pre-christmas note!

Ludzie dzielą się na dwie kategorie.
Na tych, którzy słysząc "Last Christmas" natychmiast wyłączają radio i na tych, którzy je podgłaszają.
No więc ja jestem z tej drugiej kategorii.
I nie łączy się to wyłącznie za moją bezgraniczną miłością do George'a Micheala (aczkolwiek jest ona bezwzględnie niezaprzeczalna i gdyby nie to, że Żorż jest gejem to byłby nr 2 na mojej gruppie-liście; pierwsze miejsce jest już na zawsze zarezerwowane dla Micka Jaggera), ale także z równie bezgraniczną miłością do świąt.
I nie mam tu na myśli aspektu, hmmm... religijnego (albowiem w kościele nie bywam nawet w święta, ale pozwólcie, że nie będę tego rozwijać), ale ten, znowu brak mi odpowiedniego słowa, ... rodzinny. A w tym roku doceniam go nawet bardziej, ze względu na przebywanie NA OBCZYŹNIE.
W każdym razie dla mnie "Last Christmas" nie tylko najgenialniejszą piosenką świąteczną, ale także jedną z najlepszych piosenek w ogóle. Jako iż ma więcej lat ode mnie, to towarzyszy mi przez całe życie i jakoś ciężko wyobrazić mi sobie święta bez tego smutnego refrenu.
Ale o czym to ja chciałam, rozpoczynając tym nieco przydługim wstępem...
Aaaaa, no święta idą! :)
Za tydzień o tej porze będę już w domu, po raz pierwszy od ponad miesiąca i naprawdę bardzo cieszy mnie ta perspektywa. Staram się nie myśleć o tym, że do tego czasu muszę zaliczyć szpilki, teorię z anatomii, wejściówkę z parazytów, sprawdzian z łaciny no i oczywiście historię medycyny (jaaaaaaaasne). Po prostu za tydzień już będę w domu.
Jestem autentycznie zakręcona na punkcie kupiowania prezentów, pakowania ich, układania pod choinką, na punkcie pieczenia pierniczków (a potem idzie w dupę, idzie), chodzenia po oświetlonej Piotrkowskiej, spotykania się z przyjaciółmi i picia imbirowego piwa (ot, taka przyjemna bożonarodzeniowa tradycja), na punkcie wąchania cynamonu i mandarynek...

Ale żeby nie było tak cukierkowo (i tak przed świętami przewiduję napisać jeszcze przynajmniej jedną notkę, więc tego świętecznego cukru będzie do porzygu :)), to teraz pół ŚUMu żyje gwałtami na Ligocie. Obserwuję narastającą psychozę wsród żeńskiej części studenckiej braci, i to wcale nie taką bezpodstawną, jakby się mogło wydawać. Znam sporo ludzi, studiujących w Katowicach i wcale nie dziwię się temu, że się boją.
Dziwniejsze jest to, że wsród zabrzańskich studentek także zaczyna się szerzyć panika. Ponoć gwałty rozpoczęły się w Gliwiach, teraz Katowice... Zważywszy na dogodne położenie zabrzańskiej uczelni (środek LASU) i wykazywaną przez domniemanego seryjnego gwałciciela słabością do studentek wiele osób podejrzewa, że WAMPIR może zawitać także tutaj.
Nie lubię takich wszystkich naciąganych teorii, ale chyba jednak skończę z chodzeniem na łacinę słynnym leśnym skrótem. Niby wszyscy od początku mówili, żeby nie chodzić tamtędy po zmroku, bo można łatwo spotkać dzika, ale teraz to może lepiej dmuchać na zimne. Strzeżonego... i tak dalej.

A wracając do rzeczy przyjemniejszych, w radiu leci właśnie moja druga ulubiona piosenka okresu przedświątecznego, w której najlepsze jest to, że ona w ogóle nie jest o świętach. I choć do coverów zwykle odnoszę się chłodno, tak tutaj przyznaję, że do tej nie-oryginalnej wersji mam większą słabość niż do pierwowzoru...

piątek, 25 listopada 2011

ku lepszemu

Czy wspominałam już kiedyś, że mam przypadłość, którą roboczo ochrzczono "koniec końców kiedyś wszystko ci wychodzi, ale NIGDY nie za pierwszym razem"?
No więc, jeśli jeszcze się państwo nie domyślili, to ja jestem twórcą tegoż terminu i nadrzędnym przedmiotem badań wyżej wspomnianego schorzenia.
Przykłady? Począwszy od dostania (hmm, NIEDOSTANIA) się na studia (cóż za banał), przez egzamin na prawo jazdy (pokuszę się o stwierdzenie, że najlepsi zdają za drugim razem, albowiem nadal boli mnie serce na wspomnienie niesprawiedliwości pana egzaminatora; dopiero później doszłam do wniosku, że po prostu miałam za mały dekolt), a kończąc na tym, że nawet jedyny poważny związek w moim życiu musiałam rozpoczynać dwukrotnie (i dwukrotnie go zakańczać; hahahaha - trudneeeee sprawyyyyyyy).
Rzuca mi się nieco na mózg, ale to dlatego, że w końcu nawet na tych studiach coś zaczęło mi wychodzić i z ręką na sercu przyznaję, że sprawia mi to ogromną ulgę, bo już się bałam (czego wybitnych wyrazem była poprzednia notka), że znowu wylądowałam nie w tym miejscu i wszechświat daje mi znaki, że czas zmienić otoczenie.
Chyba dopada mnie snobistyczna maniera tworzenia nad wyraz obszernych zdań podrzędnie złożonych, bo w powyższym zdaniu jest więcej przecinków niż w wypracowaniu typowego gimnazjalisty.
Streszczam: zdałam co trzeba STOP ulga STOP nieco bardziej optymistyczne nastawienie do życia STOP

A oprócz tego dzisiaj jest PIĄTEK, a to bardzo często wystarczający powód, żeby być szczęśliwym.

Mało tego, wybyłam dzisiaj z zabrzańskiej prowincji na podbicie stolicy Górnego Śląska w ramach shoppingu i mimo szczerej nienawiści do centrów handlowych, moje polowanie okazało się całkiem owocne. Muszę przyznać, że dobrze było znowu zobaczyć, jak wygląda DUŻE miasto; nie żebym narzekała na dziki kręcące się obok śmietnika na Helence, ale czasem naprawdę tęsknię za nieco bardziej rozwiniętą cywilizacją.
Generalnie czuję, że się uwsteczniam, bo obecnie momentem, którego najbardziej wyczekuję (i pewnie połowa ludzi zamieszkujących wraz ze mną północne peryferie miasta Zabrza, co mnie w żaden sposób NIE POCIESZA) jest otwarcie Polo Marketu.
Mam przyjaciółkę, która studiuje w Warszawie. Oznaczmy ją jako K.
K: Stara, iść na wykład z technik położniczych czy ustawić się w kolejce pod H&M, jak rzucą Versace?
JA: Pierdol Versace...
K: IŚĆ NA WYKŁAD!?
JA: Pierdol Versace, otwierają nam Polo Market!
True story.
Też jestem sobą załamana, ale naprawdę nie mogę patrzeć na Carrefour, nie stać mnie na Żabkę, a do Biedronki za daleko.
Także proszę powstrzymać się od komentarzy w tej sprawie. Wiedzcie, że wystarczającą karą jest zmierzenie się z tym we własnej świadomości.

Tym oto podniosłym akcentem zakańczam dzisiejszą notkę, albowiem mam dzisiaj randkę z Jarvisem Cockerem. Mało tego, podejrzewam że i tak skończymy w łóżku, doing "dance&drink&screw".
I tylko szkoda, że rano trzeba będzie rozplątywać słuchawki.

niedziela, 3 kwietnia 2011

yes, indeed!

Nadmierny optymizm przeze mnie przemawia ostatnimi czasy, i sama nie wiem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Ale tak w sumie to się cieszę. Wolę nastrój wiosennego ogłuszenia, niż styczniowo-lutowe dni typu kutas. W ogóle, cholera, jakoś tak mi lżej na sercu. Wystarczyło parę dni słońca i kilka świeżych zielonych liści (liści NA DRZEWACH mam na myśli), a nagle tyle spraw się wyklarowało, uporządkowało. Widać nastrój udziela się nie tylko mnie.

W piątek jeden uczeń podstawówki, na oko 3-4 klasa, made my day . Z racji tego, że w mojej rodzinie jestem prawdopodbnie najstarszym przedstawicielem, co by nie było w dalszym ciągu MŁODEGO POKOLENIA (ale chyba już i tak bliżej niż dalej mi do seniorów), czasem muszę pokazać, jaka jestem dobra ciocia i wybrać się po któreś z dzieci do szkoły vel przedszkola. To było tytułem wstępu, co by nie było nieporozumień ;) Nie chodzę pod szkoły, dlatego że jestem Pedobearem w sukience ;)
W każdym razie, taka sytuacja miała miejsce w piątek, który, co warto dodać, był dniem wyjątkowo urodziwym.
Zaraz po dzwonku, kiedy cała ta czerada dzieci wylała się ze szkoły (ja nie wiem, gdzie tu niby jest ten niż demograficzny, MILIARDY są tych dzieci), obok mnie stanęło ww. młody człowiek, spojrzał w niebo i takoż rzekł: "STARA, ALE RZEŹNIA".

Dojście do siebie zajęło mi potem zadziwiająco dużo czasu. To był najintensywniejszy atak śmiechu od czasów, gdy mój profesor od matematyki przebrał się w maskę na Halloween, gdzie nie było otworów na oczy i rąbnął w drzwi sali od biologii. Odbił się i poszedł dalej.

A tak notabene, to chyba mam zdolność przyciągania facetów.
Kategoria <10, ale jak się nie ma, co się lubi... ;)



Za miesiąc+ jest MATURA. Dociera to do mnie coraz wyraźniej i chyba dużo bardziej mnie to stresuje, aniżeli w zeszłym roku.
A w sumie w dupie to mam. Muszę skończyć się tak tym przejmować, bo na moje zdrowie psychiczne (a raczej to, co z niego pozostało) nie działa to najlepiej.
W końcu to tylko mały, głupi, pojebany egzamin.

Rozkurwię ;)





p.s: "...najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj!" ;)))

piątek, 25 lutego 2011

My heart in the speakers is loving the volume

dziwnie się poczułam, kiedy na liście studentów w drugim semestrze nie zobaczyłam swojego nazwiska. Jednocześnie jednosekundowe przygnębienie i obezwładniają euforię z tego powodu. Ale co by nie mówić, dziwne uczucie.
Słyszałam, że ludzki mózg jest tak zaprogramowany, aby gloryfikować dobre wspomnienia, a te złe wypierać. Stąd u 90% społeczeństwa idylliczna wizja własnego dzieciństwa ;)
Ad rem . Mam wrażenie, że ten mechanizm doskonale zdaje egzamin w przypadku mojej skromnej osoby, albowiem wystarczył mi stosunkowo krótki okres niechodzenia na UŁ, żebym zaczęła zapominać o tym, jak bardzo nie lubiłam tego miejsca, a zostawiała w pamięci tylko te szalone, pozytwne i optymistyczne momenty: integrację w parku Matejki i składka na mandat za picie w miejscach publicznych, sześciogodzinne ćwiczenia BHP i kolorowanka "Małe baletnice", które zakończyły żywot jako "Małe ulicznice" o wdzięcznych imionach Tatiana, Oksana, Swietłana, Masza i Natasza. Łapanie pająków do słoików po sałatce naddunajskiej. Zastanawianie się, czy doktora Porosta bardziej podnieca płucnica islandzka czy chrobotek reniferowy. Wykłady profesora Medaliona i jego "RYBOZOMY". Komitety kolejkowe na botanice.
Chyba jestem głupsza niż myślałam.
Przecież wcale nie chcę tam studiować. Nie chcę być biologem, a przynajmniej nie biologiem z dyplomem UŁ.
I wiem, że decyzja o zaprzestaniu pobierania nauk na BiOŚ była w gruncie rzeczy bardzo rozsądna, bo najważniejsza jest...? M...?
Ale tak mi się jakoś wkręciło.


Mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie ten wiekopomny dzień, kiedy to będę duża i dojrzała (jak truskawka Jogobelli!) i przestanę być taka... retroperspektywiczna.

Zwłaszcza, że do matury zostało 10 tygodni, a mnie się zbiera na pierdoły.

Jedynym lekarstwem, które działa na wszystkie objawy przedwiosennej zamuły (zarówno fizycznej jak i psycho-twórczej), jak zwykle okazuje się muzyka.

Niniejszym zostawiam państwa, i siebie z resztą też, z paniami, które chcą i lubią GŁOŚNO.
Ja też.

sobota, 17 lipca 2010

burza, amigos!

W sumie to nie mam o czym pisać. Robię to głównie z tego względu, że przed chwilą zakończyłam cykliczne przeglądanie czytanych przeze mnie blogów i się potężnie wkur...wkurzyłam, bo ludzie od miesiąca nic nie publikują.
I ja rozumiem, że to dla nich nie jest żaden zasrany obowiązek, ażeby pisać notki co 2 dni, ale mnie to wkurwia, bo chcę sobie poczytać, a nie mogę.
Miałam ograniczyć przeklinanie. Staram się, ale będzie ciężko. Wszystko potrafię sobie ograniczyć, od fajek, po jedzenie, aż na internecie kończąc. A przeklinania nie mogę, chociaz co jakis czas przysięgam sobie, że OD DZISIAJ już nie bluźnię.
Myślę, że wpływ na to mają też moi rodzice, którzy nigdy nie zabraniali mi używać TYCH HANIEBNYCH SŁÓW. Chyba generalnie uważali (i uważają), że lepsze to niż jakbym miała rozbijać talerze albo ciąć się starą żyletką, aby dać upust NEGATYWNYM EMOCJOM.
Więc sobie przeklinam.

Właśnie w ukochanym mieście Łodzi mamy burzę. Pierwszą od nie wiem kiedy. Całe szczęście, bo myślałam, że odwalę kitę jak spojrzałam na termometr, a tam 35 stopni ;/ To nie są temperatury dla normalnych ludzi ;/
Dlatego chciałabym wyjechać do Szwecji. Ile razy z kimś poruszę ten temat to zawsze: "Pojebało?" albo wzrok z gatunku "Zapomniałaś wziąć porannej dawki leków?".
A ja dużo bardziej wolę Szwecję niż te wszystkie Włochy, Hiszpanie i inne tam takie.
W Szewcji jest zajebiście.
I nieważne, że nigdy tam nie byłam, ja to WIEM. W sierpniu jadę do Berlina na tygodniowy melanż powiązany z rozwojem psycho-kulturowym i w sumie to powaznie rozważam opcję wyskoku do Sztokholmu. Zobaczymy.

I tak w sumie i po prawdzie to uwielbiam burzę. Znaczy jak siedzę sobie bezpiecznie w domu, a burza jest za oknem. Bo za cholerę nie da się mnie z domu wyciągnąć podczas burzy. Zaiste, boję się i wiem, że to głupie, ale się boję. Ciemności też się boję, może nie jakoś fanatycznie, ale odczuwam dyskomfort na myśl, że mogę być sama w ciemnym pomieszczeniu.
A jak taka burza sobie jest za oknem, to nic tylko puścić Mobiego i gdybać o pięknych czasach, które mogłby nastać, gdybym byla mądrzejsza w paru dziedzinach życia.

Wiem, że ta dzisiejsza notka jest taka o kant dupy. Sraty-taty-gówno-w-kraty. Myślę, że tak zdefiniowałaby to moja siostra.
No i fajnie, lubię ten klimat ;)

Lecę do Mobiego. Chyba będę musiała mu poświęcić jakąś osobną notkę, bo muszę dokonac auto-psychoanalizy.