Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rycerze ortalionu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rycerze ortalionu. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 lutego 2011

Dres Power...!!!

stwierdziłam, że napiszę notkę z jednego tylko powodu. Wczoraj przeżyłam autentyczny szok osobowościowy, a blog jest doskonałym miejscem, gdzie mogę się tym doświadczeniem podzielić z ludźmi.
Ale dzisiejsze clue wymaga skromnego wprowadzenia w postaci poniedziałkowej wizyty w dziekanacie (która oczywiście zakończyła się kompletnym fiaskiem, bo stojąc w kilometrowej kolejce po godzinie usłyszałam, że wraz z godziną 14:00, dziekanat kończy swoją działalność usługową wobec studentów. oczywiście nie chcę się posunąć do kontrowersyjnego stwierdzenia, że dziekanat służy pomocy studentom, nie jestem takim hardkorem. ale przynajmniej nie powinien wszczepiać w studentów poczucia beznadzieji, za każdym razem, gdy są zmuszeni przekroczyć jego próg. ale chyba jestem osamotniona). Ale do rzeczy. Stojąc ww. kolejce, rozwiązując sudoku, flirtując z przystojniakami z ochrony środowiska (dobre sobie.), dogłębnie analizując problemy węgierskiego przemysłu meblarskiego itd, byłam świadkiem baaardzo interesującej sytuacji.
Otóż Krwawa Mary, Pierwsza I Jedyna Królowa Dziekanatu miała autentyczny problem z nawrzeszczeniem i objechaniem kolejnej zagubionej studenckiej duszyczki! i choć przez sekundę (albo i dwie!) byłam pewna, że to sam Szatan (albo Wielki Potwór Spaghetti!) objawił się przed Bloody Mary, powód okazał się wyjątkowo prozaiczny i w swej prostocie tak genialny, że aż niemożliwy. Otóż Student (przez duże S, bo chyba nikomu wcześniej nie udało się wyprowadzic Marysi z równowagi w ten sposób!) nie mówił po polsku ;)
I chyba nikogo nie zdziwi to, że w zaistniałej sytuacji wszyscy udawali, że nie rozumieją ani słowa po angielsku. Wykrzywiona bezsilnością twarz Mary - tego nie da się kupić za żadne pieniądze.
W każdym razie. Tą opowiastką chciałam ukazać problem, jaki istnieje wśród urzędników wyższego i niższego szczebla (i pan z dziekanatu) - często zerowa znajomość jakiegokolwiek języka oprócz polskiego. wśród tych starszych można zaobserwować dość znikomą wiedzę z języka rosyjskiego, która najczęściej ogranicza się do wierszyków na cześć towarzysza Stalina, które trzeba było wygłaszać na akademii z okazji 1. maja. No ale cóż.
Zapoznawszy was z historią z dziekanatu i płynącym z niej przesłaniem mogę przejść do sedna.
Jadę sobie spokojnie tramwajem, linia nr 12, godziny popołudniowe. Na przystanku wsiada młode dziewczę i próbuje kupić bilet, ale niestety, bez powodzenia. Prawdopodobną przyczyną jest to, że dziewczyna ma tylko banknot z licem Jagiełły, żadnych drobnych, LUB to, że zwraca się do kierowcy po angielsku.
W każdym razie zaniechuje (mogę tak powiedzieć? obiecałam sobie, że zero przeklinania, a tu się wkradło słowo określające męskie przyrodzenie, i to w liczbie mnogiej ;D) kupna biletu.
Na następnym przystanku wsiadają przedstawiciele blokerskiej ELYTY, tj. pierwszorzędne dresy w pierwszorzędnych ortalionach, pierwszorzędnych białych skarpetach ze ściągaczem i o pierwszorzędnie wygolonych glacach. I naprawdę pierwszorzędnych byczych karkach. I zaczynają sprawdzać bilety. I ku mojemu najwyższemu zdumieniu (porównywalne jedynie z tym, jak się dowiedziałam, ile metrów ma penis wieloryba), po zorientowaniu się, że cudzoziemska dziewoja nie ma biletu, zaczęli z nią rozmawiać najprawdziwszym, zupełnie poprawnym gramatycznie i fonetycznie ANGIELSKIM!
Naprawdę, musiałam zbierać szczękę z podłogi z wrażenie.
A morał, drogie dzieci? Jak dla mnie to jeden: nigdy więcej nie komentować dresiarskiej stylówy bo angielsku, będąc przekonaną, że i tak nie zrozumie.
Przyrzekam, nigdy więcej tego nie zrobię!






p.s przerzucę się na niemiecki...>=D

poniedziałek, 17 stycznia 2011

szmery-bajery

wybrałam się dzisiaj na wykład z anatomii, który o anatomii traktuje tylko z nazwy od jakiegoś czasu, albowiem przez ostatni +miesiąc słucham wyłącznie o stanowiskach antropologicznych, kopaniu w ziemi i o tym, dlaczego jedną małpę nazwano Lucy, a inną Sruci.
I szczerze mówiąc, z dzisiejszego wywodu profesora L., zapamiętałam jedynie, że jako pospolity osobnik Homo sapiens noszę w moim genomie 4% genów neandertalczyka.
To sporo tłumaczy, powiem wam.

Właśnie teraz trwa ta chwila, kiedy to powinnam zgłębiać tajniki teorii telomowej, oczywiście WYBITNIE istotnej dla każdego człowieka. Między wierszami zdołałam wyczytać z wykładu profesora Medaliona, że zadając się z ludźmi, którzy jej nie znają, cofam się w rozwoju.
Aczkolwiek nie robię tego (w sensie nie uczę się of kors), bo mi się NIE CHCE. Właśnie podkreślam różne rzeczy w cudownej biblii tych wszystkich szaleńców, których jara botanika, tj. podręczniku morfologii roślin małżeństwa Szweykowskich. Chyba konstruuję za długie zdania, bo sama się gubię.
A więc od początku. Podkreślam zdania, których sens pozostaje dla mnie niezbadany, jednocześnie zostawiając adnotacje w stylu "co kurwa?", "WTF", "jebać, nie ma na egz" i im pokrewne, ażeby móc któregoś dnia spytać się kogoś mądrzejszego ode mnie o co chodzi. Jednakże przeczuwam, że ten doniosły dzień nigdy nie nadejdzie.

A poza tym w moim życiu nie dzieje się nic wartego opisu.
Może tylko to, że ostatnio przed Katedrą Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii widziałam kolesia w oratlionowym dresie ze ściągaczami, białych skarpetkach i butach marki "Adidos", który szedł po wpis.
Chyba nic mnie już nie zdziwi.

No chyba że portier z Wydziału Matematyki. Ale tam generalnie są dziwni ludzie.
Portier: Ale ma pani oczy! Jak pięć złotych!
Ja: No wie pan co! Że niby takie duże?
P: Nie... Muszą pięknie się świecić w blasku księżyca...

no i co, mądrale? Nielichy ma bajer pan portier, co?