środa, 22 maja 2013

wiatr na pogodę

Nie za bardzo wiem jak zacząć. Czy kajać się i patrzeć spode łba, podkulić pod siebie ogon (PERVERT MODE, co ja mam z mózgiem) i zbolałym szeptem wydusić z siebie wątłe "przepraszam" czy pokozakować i udawać, że nic się nie dzieje, a ja jestem zajebista, bo mimo, że nic nie piszę, to i tak zaskakująco ogromna liczba ludzi odwiedza mojego sweet blogusia. Co akurat jest PRAWDĄ. W sensie czytelników, nie zajebistości, bo akurat taka sytuacja sprawia, że czuję się raczej podle, niż zajebiście. Podkulam ogon i przepraszam.
W każdym razie mam ten problem od paru dobrych notek i sama nie wiem. W zaistniałej sytuacji chyba po prostu zrezygnuję ze wstępu.
Niniejszym bezpośrednio przechodzę do ROZWINIĘCIA.
Jestem już ponad tydzień po maturze. Szczególnych wrażeń raczej nie doświadczam. Podejrzewam, że to wina tego, że matura zaczyna być dla mnie zupełnie naturalnym elementem majowego krajobrazu, jak bez i juwenalia (i gołębie, które uprawiają MIŁOŚĆ CIELESNĄ w fontannie w parku Sienkiewicza, bezpowrotnie niszcząc mi psychikę), ale mogę się mylić. W życiu dość często się mylę. Może to po prostu głupota i brak świadomości konsekwencji wynikających z podjętych działań, tak też może być.
Wracając do sedna, matura była SPOKO. Na angielskim napisałam, jak zdecydowana większość kandydatów do posiadania pełnego średniego wykształcenia, rozprawkę na temat żarcia z supermarketu. Że chociaż niby jest okej, to wcale nie jest, trzy przykłady na plus, trzy na minus, wstęp z tezą, zakończenie z powtórzeniem tezy, wszystko lege artis, jak życzy sobie CKE, zabijając przy okazji wszelkie przejawy choćby minimalnego polotu i kreatywności. W tym miejscu chciałabym pozdrowić Katedrę Języków Obcych ŚUM w Zabrzu, zwłaszcza panią Annę K., która włożyła mi w głowę naprawdę dużo wiedzy (w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych pracowników naukowych, z którymi miałam okazję WSPÓŁPRACOWAĆ w zeszłym roku na zabrzańskiej uczelni)i jakiś kurwyliard łacińskich słówek, ponieważ na maturze z angielskiego zmuszona byłam z tej wiedzy skorzystać, pisząc o próchnicy. Caries, cariei, V. deklinacja, rodzaj żeński ♥
Co prawda jestem prawie pewna, że sporo zjebałam przy słuchaniu, ale nie zaprząta to teraz specjalnie mojej głowy.

Polski też ujdzie, chociaż zdecydowanie wolałabym poezję, aniżeli prozę, bo przy analizowaniu liryki mam już pewien wyrobiony algorytm postępowania, który pozwala mi zazwyczaj dość sporo wycisnąć z klucza, natomiast przy epice zawsze muszę sporo improwizować. Wybrałam sobie pierwszy temat, także przez prawie 3 godziny porównywałam sobie wizerunek Aresa u Homera i u Herberta. Co prawda pod sam koniec nieco poniosła mnie wena i jeśli moją pracę będzie sprawdzał jakiś wyszkolony przez tajne służby CKE służbista, to zapewne przychylnym okiem na to nie spojrzy, ale nie zamierzam o tym myśleć aż do końca czerwca.

Także teraz cierpię wręcz na nadmiar wolnego czasu, bo do nauki pozostał mi już tylko niemiecki, 3 razy w tygodniu (bo jak powszechnie wiadomo, EINMAL IST KEINMAL, ale poza tym wolność Panie, wolność!

No i może w związku z tym trochę zintensyfikuję moją blogową prawie-twórczość. Piszę "może", bo znam siebie na tyle dobrze, że wiem, iż jako dziecko, którego samoświadomość ukształtowała się na smutnych owocach twórczości nihilistów i egzystencjalistów (sooooooooooooooooooooooł hipstaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa)najlepiej pisze mi się w depresji. A że aktualnie depresja zdaje się być najodleglejszym ze zjawisk wszechświata, no to obiektywnie rzecz ujmując, może być ciężko. Ale tak poza tym bycie szczęśliwym człowiekiem całkiem mi odpowiada.
Zresztą.
Muszę w końcu sobie wymyślić, jak pokieruję życiem już od października. A to mi zajmie duuuuużo czasu.
Aaaaaaaaa. I żeby nie było. Wcale nie lubię egzystencjalistów.

wtorek, 7 maja 2013

blinded by rainbows

Chciałabym móc powiedzieć, że ta hańbiąco długa przerwa w uprawianiu blogowej radosnej grafomanii jest spowodowana nawałem nauki, tym przeogromem informacji, które muszę przyswoić do matury (która już ZARAZ, a cały czas mam wrażenie, że jeszcze tyyyyyyyyyle czasu, skoro nawet kasztany nie kwitną), ale z racji tego, że największym kłamstwem, na które jestem w stanie się zdobyć, jest udawanie fascynacji storczykami mojej mamy, no to NIE DA SIĘ.
Żeby nie było, coś tam się uczę. Ale a) mogłabym więcej, b) nie usprawiedliwia to porzucenia bloga niemal na trwanie w internetowym niebycie. Chyba aż nałożę na siebie jakąś pokutę, mam teraz poczucie winy.
W czwartek mam maturę, oh ah jak super. I w piątek też. Proszę trzymać kciuki, zrywać czterolistne koniczyny w intencji Królowej, wyjąć z szafek wszystkie słonie z trąbami do góry i modlić się w moim imieniu do Szczęśliwego Losu, żeby to już NAPRAWDĘ była moja ostatnia przygoda z tymże państwowym egzaminem, bo wizja podchodzenia do matury po raz czwarty już mnie chyba nie rozbawi.

A tymczasem minęła majówka, w strugach deszczu i późno październikową temperaturą, którą spędziłam intensywnie się reintegrując z wieloma ludźmi, którym uwielbiam, a widzę zdecydowanie zbyt rzadko, jak choćby z moimi znajomymi z liceum. Zanosi się na to, że chyba już do końca życia będę utrzymywać, że te 3 lata spędzone w liceum to 3 najlepsze lata w moim życiu, a każde spotkanie z ludźmi, których tam poznałam, jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdza.
W każdym razie moja majówka nie odbiegała znacząco od założonych planów spożywania niskoprocentowych trunków alkoholowych w dobrym towarzystwie, tylko plener zmuszeni byliśmy zamienić na gościnne podwoje lokali przy Piotrkowskiej. I też było super. Chociaż bez grilla.

Chciałabym sobie tradycyjnie ponarzekać, no bo jak to tak, bez zrzędzenia, jęczenia, marudzenia i użalania, ale chyba naprawdę nie za bardzo mam już na co.
Powiem nawet więcej. Czasami mam ochotę skakać po krawężnikach i całować ludzi na ulicy. Bo jest dobrze.
Odpukać w niemalowane!