wtorek, 27 listopada 2012

Maybe I'm too headstrong

Proszę mnie uderzyć w głowę.
Mocno i dotkliwie, tak żeby zabolało, a najlepiej na tyle z wyczuciem żeby mi się coś poprzestawiało w mózgu. Bo metody psychologiczne przestają działać, najwyższa pora sięgnąć po środki przymusu bezpośredniego i metody oparte na działaniu wybitnie mechanicznym, BO NIC INNEGO NIE DZIAŁA.
Naprawdę potrzebuję, żeby ktoś mną potrząsnął. Nie potrafię się ogarnąć. Na dzień dzisiejszy przedstawiam obraz człowieka, którym zawsze skrajnie pogardzałam, czyli osobowość typu rozgotowany makaron. Ewentualnie kisiel z proszku. Albo mam klasyczny borderline, no nie wiem.

Świadomość tego, że nie bardzo mam pojęcie, co mam zrobić z życiem trochę mnie przytłacza.
Paradoksalnie, przez to, że musiałam sobie odpocząć od medycyny i to bynajmniej nie dobrowolnie, odkryłam, ile rzeczy mnie interesuje. Ile na świecie jest do odkrywania, że z życia naprawdę można czerpać garściami, a nie tylko patrzeć na innych, którzy tak robią. I właśnie zdanie sobie z tego sprawy, zdanie sobie sprawy z tego, że znalazłam drogę, jak kiedyś w przyszłości zostać szczęśliwą osobą, jest dla mnie preludium do depresji.
Bo nie jestem do końca przekonana, czy ta droga niesie ze sobą medycynę.
A zważywszy na to, że wszystko w życiu budowałam lub zamierzałam budować na fundamencie zostania lekarzem to delikatnie mówiąc MAM PROBLEM.
Bo pozostaje mi albo życiowo się ogarnąć i w październiku wrócić na studia, mając już teraz z tyłu głowy wątpliwości, albo zrobić krok do przodu, nie mając pewności, czy przypadkiem nie stoję na skraju przepaści.
Jezu, to brzmi prawie jak interpretacja problemu narodowo-wyzwoleńczego u Mickiewicza. Zwłaszcza ta przepaść.

Także nie bardzo wiem, co zrobić.
Normalnie pocieszałabym się świętami, ale w tym roku szykują się najgorsze święta w moim życiu, więc nawet nie próbuję.

W każdym razie, nie jestem nieszczęśliwa. Jestem nieludzko rozlazła, przeżywam jakieś sinusoidalne wahania nastrojów, jestem wściekła, że od dawna nie podjęłam żadnej pozytywnej w skutkach decyzji, ale ogólnie rzecz ujmując nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa. Raczej czekam na to, co się wydarzy.

Znowu jebnęłam egzystencjalnego posta. W założeniu miał być o tym, że piatkowy koncert Muse naprawdę dał radę. Hmmm. Naprawdę nie wiem, jak to się stało.

wtorek, 20 listopada 2012

very strange love affair between dream and a man

Z różnych stron, zarówno via e-mail, via komentarz, jak i bezpośrednio poprzez poirytowany przekaz werbalny, zostałam zmotywowana do napisania kolejnej, według statystyk blogspota już dziewięćdziesiątej, notki. Może zacznę od prawdopodobnie tradycyjnego już wytłumaczenia się z ubogiej częstotliwości. Mianowicie wychodzę z założenia, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to lepiej się nie odzywać, no bo w sumie po co. (Dobra, wcale tak nie myślę; proszę zapytać kogokolwiek z moich znajomych, mój słowotok jest zjawiskiem stałym i niezmiennym, a ponadto praktycznie nie do zatrzymania; możecie na mnie mówić człowiek-tsunami).
W każdym razie moje życie aktualnie jest tak wielce nieatrakcyjne, że niespecjalnie wiem, co by móc opisywać. Sens jest taki, ze dzieje się dużo, mam wrażenie że dzieje się nawet trochę za dużo jak na pojedyńczego człowieka, natomiast nie są to rzeczy, o których mogłabym pisać nie narażając się na zarzut taniego emocjonalnego ekshibicjonizmu (zabrzmiało to jak z podręcznika psychologii dla ubogich, ale widać taki stajl).
Podejrzewam, że mam jakąś złą karmę. Albo w poprzednim życiu zrobiłam coś naprawdę strasznego, na przykład wprowadziłam fizykę do podstawy nauczania. Albowiem nie widzę innego wytłumaczenia ciągłej egzystencji na granicy porażki, której doświadczam od jakiegoś czasu.
Natomiast. Prawdopodobnie was zadziwię. Prawdopodobnie będzie to dla was szok. Prawdopodobnie niedowierzanie nie pozwoli zjeść wam w spokoju kolacji.


Będzie dobrze. Może nie jutro, może nie za tydzień. Albo właśnie że za tydzień, przecież tego nie wiem. I wtedy okaże się, że jedyny ślad, jaki pozostanie po tym koszmarnym 2012 roku, to mój zahartowany tyłek.




Polecam wysłuchać od początku do końca. I zamknąć oczy.

piątek, 9 listopada 2012

...think of all the stories that we could have told

Poszukiwania sensu w życiu ciąg dalszy, chyba tak mogłabym nazwać dzisiejszy post. I prawdopodobnie 30 następnych też. Coraz częściej łapię się na tym, że nie wiem, czego oczekuję od życia. Tak jak rok temu byłam przekonana, że mam cel, który determinuje wszystko co robię i będę robić, tak teraz po prostu mózg rozjebany. Serio, gdyby mi rok temu powiedział, że za rok o tej samej porze moje życie będzie tak wyglądać, to dostałby kopa w tyłek. Albo przynajmniej śliną w twarz, bo mam diastemę i jak się śmieję zbyt gwałtownie, to nie zawsze panuję nad tym, co się przez nią przedostaje, ale to tylko taka sobie ironiczna dygresja, bo taka jestem zabawna. HA. HA. HA. Kurwa.

W każdym razie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Mój mózg, moja głowa, JAŹŃ MOJA nie może sobie znaleźć miejsca. Trochę za dużo wszystkiego chyba ostatnio się dzieje i mój ciasny umysł po prostu odmawia nawet próby ogarnięcia sobą całego tego syfu.
Mam dla was jedną radę. Nigdy, podkreślam po trzykroć, NIGDY NIGDY NIGDY nie myślcie, że gorzej już nie będzie. Albowiem jest to kuszenie losu w najczystszej postaci. True story.

Wracając do meritum, przeżywam ekstremalny w swym nasileniu weltschmerz, dodatkowo pogłębiany nieśmiałym podszeptem ze strony mojego mózgu, że może ja zwyczajnie idę w złą stronę.
Bo może moim przeznaczeniem jest zostać fryzjerką i wyjść za pracownika fabryki opon, mieć trójkę dzieci i mieszkać w przyczepie.
Btw, szukam męża. Jestem brzydka, rozchwiana emocjonalnie, intelektualnie niepełnosprawna i leczę złamane serce, ale umiem gotować. I mam cycki, to chyba jedyne co mi do tej pory wyszło w życiu. Poznam miłego pana, który umie wymienić żarówkę. Nie musi pracować w fabryce opon. Niech sobie będzie jaki chce, byle byłby mentalnie stabilny, bardzo proszę.

A tak poważnie, to chciałabym wiedzieć, gdzie chowają się ci wszyscy fajni faceci, oczywiście oprócz tych wszystkich fajnych, którzy są w związkach z, za przeproszeniem, pizdami. Bo z moich ostatnich obserwacji wynika, że to dosyć powszechne.

***
Kończ waść
***

Nie mam pojęcia, jak moje życie będzie wyglądało za rok. Zwyczajnie tego nie wiem, mam wrażenie, że może stać się WSZYSTKO. Rok temu miałam w głowie jasny scenariusz: 6 lat studiów, staż, specjalizacja, w międzyczasie ślub z tym tam takim jednym, wigilia u rodziców, pasztet na wielkanoc i ruski szampan na urodziny. Aktualnie wszystko się genialnie ZJEBAŁO, może z wyjątkiem szampana z rodzaju ruskich jebaczy, na nim zawsze mogę polegać.
Aczkolwiek jest to w istocie rzeczy smutne, że jedyny constant w moim życiu stanowi jabol.

Tym samym zakańczając dzisiejszą notkę, podszytą, jak zapewne się zorientowaliście, głęboką myślą filozoficzną, chciałabym powiedzieć, że zazdroszczę wszystkim ludziom, którzy mają plan na życie.
Bo ja chyba nie mam.
Po prostu jak będę kiedyś stara i pomarszczona to chcę mieć o czym opowiadać. Może niekoniecznie być żeńską wersją Keitha Richardsa, nie bądźmy ekstremalni, ale móc myśleć, że "noooooo mała, no to było po bandzie...!"

Bo właśnie doszłam do wniosku, że nic nie przeraża mnie równie mocno, co samotność i nudne życie. Kolejność dowolna.

sobota, 3 listopada 2012

cosmic love

Gdy przychodzi listopad, to bez względu na to, czy generalnie jestem życiowo szczęśliwa czy wręcz przeciwnie, zawsze dostaję depresji. Albo raczej takiej kompletnej jesiennej nostalgicznej zamuły. Bo prawdziwej depresji to zawsze, ZAWSZE, podkreślam, dostaję na przełomie stycznia i lutego i wtedy naprawdę jestem przekonana, że lato nigdy nie nadejdzie, a ja umrę w otoczeniu stadka gołębi, za towarzysza życia mając jedynie listonosza co drugi wtorek. Natomiast jesienią to jest raczej jakiś przerost sentymentalizmu, bo kurwa w sumie o czym można myśleć, leżąc pod kocem z kubkiem kakao, kiedy za oknem deszcz napierdala w szyby, a na zewnątrz pachną (NIE ŚMIERDZĄ, bynajmniej) zbutwiałe liście i wypalana trawa. Ano ja myślę wyłącznie o tym, co kiedyś było, czego nie zrobiłam, co zrobiłam nie tak, i jak wiele rzeczy teraz zrobiłabym kompletnie inaczej. A że teraz mam nad czym myśleć aż za bardzo, więc trochę mnie to wszystko przytłacza. Jeszcze zapuszczam sobie jakieś depresyjne piosenki, o takiej na przykład nieszczęśliwej miłości, i pogrążam się jeszcze bardziej, bo to generalnie jest najlepsza zabawa: jest ci smutno, to rób wszystko, żeby ci było jeszcze smutniej! Jestem mistrzem w takie klocki.
Nawiasem mówiąc, to w środę napisałam fajną, długą, optymistyczną w przekazie notkę o tym, że ja tam lubię Halloween, że kolorowe liście w parku Sienkiewicza są super, że byłam na imprezie w Zabrzu i po raz pierwszy w życiu naprawdę się cieszyłam, że tam jadę, generalnie że MAJN LEJBEN IST WUNDERBAAAAAR, ale blogspot ją ZJADŁ. Także dzisiaj serwuję notkę z cyklu "jest chujowo, ale stabilnie", bo kobiety tak mają, że jednego dnia skaczą z radości pod sufit, a drugiego szukają sposobu jak w zgrabny sposób się powiesić.
I to nie jest PMS, c'est la vie.

A piosenka z tytułu to mój hymn jesieni, jak Last Christmas na święta. Chciałam wam tu wrzucić ten bosko jesienny klip, ale YouP.. YouTube odmówił współpracy. Także tego.
Ja w każdym razie wracam do czytania. No bo nie ma się co oszukiwać, akurat czytaniu książek jesień sprzyja WYBITNIE.