wtorek, 21 sierpnia 2012

if you wanna come back it's NOT all right!

Wakacje w domu to dla mnie czas intensywnego cofania się w rozwoju. Naturalnie Łódź zapewnia, co prawda w umiarkowanym stopniu zajebistości, jakieś tam miejskie rozrywki, ale chyba jednak nie jestem docelowym targetem dla organizatorów czwartego chyba od czerwca koncertu Ewy Farnej.
Całe szczęście Łódź filmem stoi, I STAĆ BĘDZIE, bo mimo usilnych starań ze strony Warshawky, Filmówka jest tylko i wyłącznie nasza. No kurwa.
W tym momencie całym sercem pozdrawiam wszystkich moich znajomych z Filmówki, albowiem są to ludzie, którzy robią najlepsze imprezy w mieście. Aczkolwiek w kategorii PATOLOGIA prym bezsprzecznie wiedzie medycyna, proszę nawet nie próbować się sprzeczać, akademik Zabrze-Rokitnica ostatecznie mnie co do tego przekonał.
Wracając do rzeczy, to podejrzewam, że wysyp filmowych festiwali jest spowodowany tym właśnie skojrzeniem Boat City z szeroko pojętym kinem, co mnie osobiście dosyć konkretnie uszczęśliwia. I mogę skupić się na czymś innym niż ciągłym myśleniu o wyprowadzce do Hamburga. Albo do Berlina. Albo do Londynu. Chciałabym dodać do tej listy Wiedeń, pewnie kiedyś dodam, tylko póki co nikt nie chce ze mną jechać, co za łajzy.

No nie o tym chciałam, ale wstępniak nawet niezły mi wyszedł.
W każdym razie poszłam wczoraj na imprezę, bardzo fajna miejscówka na Piotrkowskiej, nie opanowana ani przez hipsterów ani przez stałych mieszkańców krzaków przy Pasażu Rubinsteina (czasem mylę te dwie grupy przyznam szczerze, ciekawe czemu), ani nawet przez dres-elitę z Łęczycy, panie w szortach z lycry i kozakach, panowie biała koszula w prążki i włosy na żel, haj feszyn generalnie. Urodziny kolegi, ćwierczwiecze istnienia, połączone z hucznym żeganiem stanu kawalerskiego, albowiem jubilat za miesiąc o tej porze będzie już małżonkiem pewnej zacnej niewiasty. Impreza z założenia w miarę kameralna, ale nie zamknięta, więc od 22 zaczęło przybywać randomów, którzy deklarowali się jako "koledzy z podstawówki" albo "jestem siostrą kuzynki matki brata szwagra twojej przyszłej żony".
W tym momencie się zatrzymam i popadnę w dygresję, mającą na celu zaakcentowanie, że w Łodzi, na dzień dzisiejszy, mieszka ponad 700 000 ludzi.
I moje parszywe szczęście bardzo lubi uaktywniać się wobec takich dużych liczb, a jakże.
Bo nie znajduję innego wytłumaczenia dlaczego spożywając tuż przy barze bardzo umiejętnie połączony z orzechówką sok jabłkowy, musiałam spotkać mojego chłopaka. BYŁEGO od dłuższego czasu chłopaka.
Ex-bf nadal zarzeka się, że nie był zaproszony na tę imprezę, więc to zwyczajnie PRZEZNACZENIE lub wola boska, ewentualnie jakaś tajemna siła, która pcha do siebie ludzi, którzy sami jakoś nie chcą się spotkać. A o tym, że to szanowny jubilat nas ze sobą poznał, te X lat temu, to naturalnie zapomniałam. Niedoczekanie.
Mam taką paskudną cechę, że nie potrafię olewać ludzi, a bardzo by mi się taka umiejętność wczoraj przydała. "Sorry stary, nie mam czasu". Tak niewiele zabrakło.
W każdym razie świadoma tego, ze nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, uprzedziłam go, że z mojej strony nie ma na co liczyć.
Problem tkwi w tym, że byłam za mało stanowcza.
Stanowczo za mało stanowcza.


A myślałam, że już gorzej nie będzie.

W każdym razie był to kolejny odcinek telenoweli pt. "Wszyscy faceci są nienormalni, a ja nie mam mózgu".
Ciągu dalszego nie będzie, wyjeżdżam na Grenlandię, wrócę za 30 lat.

środa, 15 sierpnia 2012

Deutschland

Chyba nie lubię wracać do domu. Może inaczej, kochałam wracać do domu z Zabrza (z Zabrza kochałabym wracać nawet do Mordoru albo Krainy Buki, ale to już insza inszość), natomiast szczerze nienawidzę wracać do domu z WAKACJI. Ma to niewątpliwie związek z tym, że cierpię na syndrom, który objawia się tym, że chcę się przeprowadzić do każdego zagranicznego miasta w którym aktualnie przebywam. Bo ja na wakacje nigdy nie wyjeżdżam do Egiptu, do Tunezji ani nigdzie, gdzie jedyna aktywność ogranicza się do przejścia z pokoju do basenu, ewentualnie z basenu do baru z drinkami w ramach all-inclusive, bo chyba by mnie to zabiło. Utopiłabym się we własnym roztopionym ciele, zostałyby po mnie tylko paznokcie. O ile wcześniej nie padłabym na martwicę mózgu, spowodowaną przemożną nudą.
Kocham wakacje w mieście. Jestem z miasta i poza miastem nie potrafię odpoczywać. Dodatkowo jeśli jest to miasto bardziej z północy Europy niż z południa, to do pełni szczęścia brakuje mi już tylko nieogranczionego niczym budżetu. I przystojnych tubylców (żarcik taki).
Wczoraj wróciłam ze stosunkowo krótkiej wycieczki po północnych Niemczech, po której stwierdzam, że przeprowadzam się do Hamburga, najlepiej zaraz. Akurat Hamburg miał dla mnie wymiar sentymentalny, pomimo że byłam tam po raz pierwszy, co absolutnie nie zmienia faktu, że gdybym mogła, to prawdopodobnie wcale bym stamtąd nie wróciła.
Co prawda poszłam na kompletną łatwiznę i zamiast gadać z Niemcami po niemiecku uskuteczniałam angielski, ale nadal nie mogę się przemóc. I nie chodzi mi tu o niemiecki sam w sobie, tylko o fakt rozmawiania z kimś w jego rodowitym języku. Bo jak byłam w Londynie, to z Brytyjczykami gadałam po niemiecku, taka jestem PRZEBIEGŁA.
Teraz strasznie ciągnie mnie do Wiednia. Muszę tylko sobie kompana jakiegoś wymyślić, bo teraz wszyscy polują na last minute w Turcji albo w Hiszpanii, chcą wrócić spaleni południowym słońcem z opalenizną typu "Rumiane prosię" i na nic ambitnego nie idzie ich namówić. Ale mam nadzieję, że moja wrodzona zdolność perswazji i dobierania silnych argumentów jednak się na coś przyda.

No i jeśli Austriacy są tacy fajni jak Niemcy, to nie mogę sobie odpuścić ;)

Tymczasem jutro jadę do Bydgoszczy. Co prawda tylko na jeden dzień, ale i tak będzie zajebiście.

sobota, 11 sierpnia 2012

No brain, no problem.

Dzisiejsza notka ma na celu wyłącznie poinformowanie, że wbrew temu co być może sądzicie, nadal żyję, w całkiem niezłym zdrowiu nadmienię, nie zrekrutowali mnie na misję szerzenia wiedzy o życiu płciowym fok na Saharę, nie zginęłam pod kołami snopowiązałki ani nie mnie nie porwano i nie sprzedano do tureckiego burdelu, czego za każdym razem boi się moja matka, kiedy mówię że wyjeżdżam. Nawet jeśli jest to wyjazd do Pabianic.
Niniejszym więc oznajmiam, że mam się nieźle, czego niestety nie mogę powiedzieć o internecie, który aktualnie jest dla mnie towarem wybitnie deficytowym, niemal jak papier toaletowy za czasów Polski Ludowej.
Od początku sierpnia spędzam życie na mniej lub bardziej odległych wojażach, także robię to, co kocham całym sercem. Tutaj następuje wzniosły moment, mianowicie nadszedł czas, w którym chciałabym, żeby ten blog przydał mi się na coś więcej niż tylko ustawiczne łechtanie własnej, nuezaspakajalnej próżności, mianowicie wystosowuję zapytanie: gdzie można fajnie spędzić weekend? W Polsce albo za granicą? Z oczywistą adnotacją o skromnym (BARDZO skromnym) budżecie, pragnę dodać.
Powiedzmy, że niespecjalnie chce mi się siedzieć w domu. Niespecjalnie w chuj mocno, tak bym to ujęła, używając uniwersalnego języka poezji.
A jak znacie jakieś miejsce, gdzie można spotkać przystojnego mężczyznę z poczuciem humoru (się będę ograniczać, PRZYSTOJNYCH MĘŻCZYZN Z POCZUCIEM HUMORU) to tym bardziej czekam na sygnał. Co prawda mijają całe 3 dni odkąd złożyłam przysięgę, ze już nigdy w życiu żadnych facetów, wiekuisty celibat i starość wsród gołębi w Parku Sienkiewicza, ale mając dzisiaj kaca jak stąd do Zabrza, usłyszałam, że "czym się strułaś tym się lecz", a że pomogło, to postanowiłam zastosować ludową mądrość do pozostałych dziedzin życia.

Zresztą, ja się tutaj uzewnętrznian, wy ziewacie, znak by kończyć!
Obiecuję, że następne notki będą niosły ze sobą trochę więcej treści. Wakacje nie sprzyjają myśleniu, w moim przypadku mało co sprzyja myśleniu, ale każda wymówka jest dobra.
Mam nadzieję, że wy też spędzacie wakacje BEZ MÓZGU. Coraz częściej mam wrażenie, ze mózg to najmniej potrzebny z organów.

Serdecznie pozdrawiam z Kilonii,
K.W.