poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wind of change!

byłam dzisiaj u siebie w liceum, co by potwierdzić, że nadal mam zamiar podchodzić ponownie do matury.
no i byłam i się wzruszyłam. te mury nie widziały mnie już gruuuubo ponad pół roku, a nic się nie zmieniło. NIC. Po prostu wszędzie zaglądając, czułam się tak, jakbym wyszła stamtąd wczoraj o 15, a wróciła dzisiaj o 10 rano. Niesamowite uczucie.
I ci wszyscy nauczyciele, którzy sami do mnie podchodzili, całowali, pytali co słychać... Niby wiem, że to już nie jest MOJA szkoła, że teraz inni ludzie codziennie tu przychodzą, żeby spędzić siedem godzin, ucząc się absolutnie nieprzydatnych rzeczy typu asymptoty (?), założenia Planu Balcerowicza, czy no nie wiem, kolęd po łacinie (tak! to moje ulubione wspomnienie z łaciny!). Ale nigdy nie spędziłam, i chyba już nigdy nie spędzę, takich trzech lat, jak te trzy w liceum. Trzy lata totalnego szaleństwa z najlepszymi ludźmi na świecie.

No ale. Koniec wspomnień, rzewnych tęsknot, czas przejść do rzeczy.
RZUCIŁAM STUDIA.


Właśnie tak. Studiowanie biologii na UŁ mnie przerosło. I nie w sensie, jakby tu rzec, naukowym, bo akurat uczenie się nie sprawiało mi większych problemów (informatyka się nie liczy!). Przeważyło głównie to, że te studia są bez sensu, zwłaszcza dla kogoś, kto wcale nie zamierza ich kończyć.
I bardzo racjonalnie myśląc, jak rzadko, doszłam do wniosku, że jeśli mam się się stresować przewidzianą na drugi semestr matematyką, FIZYKĄ, chemią fizyczną czy jakimś innym hitem, to wolę spędzić ten czas konstruktywniej, ucząc się do matury. Bo jeszcze tylko tego brakowało, żebym miała na koniec letniego semestru 5 z matmy, a maturę napisaną gorzej niż w zeszłym roku. No bez takich.
Postanowiłam, że może po prostu, od czasu do czasu, pojawię się na wykładzie z zoologii kręgowców. To jest jedyny przedmiot, którego żałuję. Naprawdę. Zawsze chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o niedźwiedziach. Albo kormoranach. To zdecydowanie ciekawsze niż Lumbricus terrestris.
Chociaż w sumie sekcja zwłok mątwy była naprawdę ok. Nie wiem, co mogłoby ją przebić. Sekcja legwana?
Mniejsza o to.
Długi czas się wahałam przed podjęciem tej decyzji. Ponad miesiąc. Ale uznałam, że wybieram lepsze wyjście. A w każdym razie mniejsze zło.
Zdecydowanie bardziej wolę dobrze zdać maturę. Tym bardziej, że choćby nie wiem, jak dobrze poszła mi sesja letnia, i jak źle matura, to na drugi rok biologii nikt by mnie wołami nie zaciągnął. Te studia są nie na moje nerwy.

Staram się zawsze dobrze oceniać ludzi, co potwierdzi każdy, kto mnie zna (zaszzcyt nieziemski). Ale o ludziach, jakiś 80% studentów pierwszego roku biologii UŁ, nie potrafię niestety powiedzieć NIC dobrego. Zważywszy na to, że można ich podzielić na dzieci NK= sWeeT FooCie w LU$stRzE w KiBLu ;*, blachary w tipsach i absolwentów liceów z maturą napisaną na 30%, to chyba nic dziwnego.
Całe szczęście istnieje jeszcze te 20%. Niech ich Bóg blogosławi.

No bo błagam. Jak doktor od botaniki mówi, że trzeba kupić fartuch, to co się robi?
Podejrzewam, że każdy w miarę inteligenty człowiek kieruje się do sklepu medycznego czy ze sprzętem laboratoryjnym i zaopatruje się w biały fartuch.
Ale że BiOŚ to wylęgarnia hardkorów wszelkiej maści, to zdarzają się i tacy, co kupują fartuch, owszem. KUCHENNY.
Taki, ściślej rzecz ujmując:


To jest authentic story , wszystko serio.

No. Takim więc sposobem zaczynam nowe życie! Wolne od indeksu, wolne od kolokwiów, wolne od wykładow, wolne od studenckiego przywileju jeżdżenia tramwajem z ulgowym biletem. Przynajmniej do października ;)

poniedziałek, 17 stycznia 2011

szmery-bajery

wybrałam się dzisiaj na wykład z anatomii, który o anatomii traktuje tylko z nazwy od jakiegoś czasu, albowiem przez ostatni +miesiąc słucham wyłącznie o stanowiskach antropologicznych, kopaniu w ziemi i o tym, dlaczego jedną małpę nazwano Lucy, a inną Sruci.
I szczerze mówiąc, z dzisiejszego wywodu profesora L., zapamiętałam jedynie, że jako pospolity osobnik Homo sapiens noszę w moim genomie 4% genów neandertalczyka.
To sporo tłumaczy, powiem wam.

Właśnie teraz trwa ta chwila, kiedy to powinnam zgłębiać tajniki teorii telomowej, oczywiście WYBITNIE istotnej dla każdego człowieka. Między wierszami zdołałam wyczytać z wykładu profesora Medaliona, że zadając się z ludźmi, którzy jej nie znają, cofam się w rozwoju.
Aczkolwiek nie robię tego (w sensie nie uczę się of kors), bo mi się NIE CHCE. Właśnie podkreślam różne rzeczy w cudownej biblii tych wszystkich szaleńców, których jara botanika, tj. podręczniku morfologii roślin małżeństwa Szweykowskich. Chyba konstruuję za długie zdania, bo sama się gubię.
A więc od początku. Podkreślam zdania, których sens pozostaje dla mnie niezbadany, jednocześnie zostawiając adnotacje w stylu "co kurwa?", "WTF", "jebać, nie ma na egz" i im pokrewne, ażeby móc któregoś dnia spytać się kogoś mądrzejszego ode mnie o co chodzi. Jednakże przeczuwam, że ten doniosły dzień nigdy nie nadejdzie.

A poza tym w moim życiu nie dzieje się nic wartego opisu.
Może tylko to, że ostatnio przed Katedrą Zoologii Bezkręgowców i Hydrobiologii widziałam kolesia w oratlionowym dresie ze ściągaczami, białych skarpetkach i butach marki "Adidos", który szedł po wpis.
Chyba nic mnie już nie zdziwi.

No chyba że portier z Wydziału Matematyki. Ale tam generalnie są dziwni ludzie.
Portier: Ale ma pani oczy! Jak pięć złotych!
Ja: No wie pan co! Że niby takie duże?
P: Nie... Muszą pięknie się świecić w blasku księżyca...

no i co, mądrale? Nielichy ma bajer pan portier, co?

czwartek, 13 stycznia 2011

please take me back to the start

Chyba przeżywam styczniowe przesilenie. Styczniową depresję. Styczniowe "Dni Kutasa".
Nie lubię stycznia. To jakiś taki martwy miesiąc. Nic się nie dzieje, jest brzydko, mokro i zimno, ludzie chodzą jak zombie i tylko patrzą na ciebie spode łba i mruczą "i want your brrrain... i want your brrrrain...!!!"
No więc nie lubię.
Tak samo jak nienawidzę, jawnie nie cierpię ludzi, którzy zamiast mózgu mają jakąś pseudo-mięsną papkę, jak hamburger z McDonaldsa. A już krew mnie zalewa, jak tacy ludzie dostają prawo jazdy, a potem indeks UŁ.
Konkrety? Proszę bardzo.
Miejsce akcji: Parking za budynkiem Biologii Molekularnej, godzina 9:30. Z pozoru zwykła studentka wydziału BiOŚ, tak naprawdę superstar, znana szerzej jako Królowa Wszechrzeczy, przyjeżdża na miejsce akcji w celu zaparkowania swojego automobilu zwanego Czerwoną Rakietą. O dziwo miejsca do parkowania jest nadspodziewanie dużo, w związku z czym nasza gwiazda decyduje się zaparkować w środkowym rzędzie samochodów, żeby mieć jak najbliżej do sali wykładowej, gdzie czeka już profesor S. i zaczyna deklamować cykl rozowojowy Phallangium opilio.
Królowa Wszechrzeczy, niżej zwana Martą, spędza na swoim wydziale cudowne 2 godziny, słuchając o mezodermalnym pochodzeniu, długich nogach i ewolucyjnym sukcesie stawów.
Marta decyduje się nie iść na wykład z botaniki. Nie ma ku temu żadnego poważnego powodu. Po prostu zapada decyzja, że w dniu dzisiejszym odpuszczamy sobie wykład profesora Medaliona.
Kolejne pół godziny spędza Marta umawiając się z ludźmi ze swojej grupy na piątkową imperezę. W bardzo dobrym nastroju zmierza na wyżej wspomniany parking, gdzie cały świetny humor bierze w chuja, bo jakiś kretyn zablokował jej auto od przodu, a inny debil od tyłu. I nie pomoże tu ani "Karny kutas za chujowe parkowanie" ani trąbienie ani nic z powszechnie stosowanych środków, bo i tak za chuja nie wyjadę.
Bluźniąc na czym świat stoi decyduję się zrobić zdjęcia tym arcymistrzom kierownicy, a raczej ich wehikułom.
I tutaj wydarza się coś, czego nie mogę nazwać inaczej niż tylko przeznaczeniem.
Rzucając panienkami na lewo i prawo widzę, że zbliża się do mnie osobnik płci męskiej. A potem miód dla moich uszu! "Ale jakiś kutas panią urządził!".

Człowieku, spadłeś mi z nieba!

A potem nastąpił doniosły moment użycia linki holowniczej i przetransportowania srebrego-kurwa-poloneza na sam środek parkingu. I oczywiście zostawienie pewnej bardzo miłej wiadomości.

I błagam, niech już będzie lato.
Lipcu, wróć!

wtorek, 4 stycznia 2011

houston, we've got a problem

zaiste, problem mam potężny. jeszcze nie będę tu o niczym pisać, bo w razie jakbym jednak zmieniła zdanie to odwracanie kota ogonem nie jest tym, co lubię najbardziej.
ale problem mam. DUŻY.

póki co jednak spieszę donieść, że dziś nastąpił po raz pierwszy ten doniosły dzień, kiedy to nie poszłam na kolosa. 1:0 dla bezkręgów innymi słowy. o wyżej wspomnainym dowiedziałam się wczoraj i podchodząc do sprawy z wrodzonym zdrowym rozsądkiem, uznałam, że w ciągu jednej nocy nie nauczę się całej systematyki Arthropoda, Insecta, Echinodermata i jeszcze czegoś, wszystkich rysunków, wszystkich, ponoć niezbędnych (niezbędna to jest wiedza jak uratować człowiekowi życie moim zdaniem, a nie to, czy Odontaster validus żyje w wodzie takiej czy srakiej. Ale ja to ja.) informacji na temat tych wszystkich potworów.
Więc olałam i nie poszłam.
Nie wiem tylko, czy w związku z tym dopuszczą mnie do rozbójnika, ale who cares. Najwyżej nie dopuszczą. Jeszcze tego brakowało, żebym się przejmowała. Phi.

Natomiast zaczynam mieć coraz bardziej wyjebane (właśnie w tym momencie moje szlachetne postanowienie noworoczne poszło w cholerę) na te wszystkie pierdoły na ekologii. Jestem przekonana, że te wszystkie mądre nazwy, które tak naprawdę określają podstawowe mechanizmy w przyrodzie, które każdy zna i obserwuje, wymyślił jakiś desperat. Po cholerę nazywać coś "indukowaną obroną przed drapieznikami", skoro można po prostu powiedzieć: żaba jest kolorowa, bo ma w sobie truciznę. Ale oczywiście nie. To musi mądrze brzmieć, więc nie ma to-tamto i lecimy z obroną indukowaną.
Jawny bezsens. Moim zdaniem.

No i cóż począć. Tkwię obecnie w tym rozkosznym bagienku, jakim jest BiOŚ i nie mam możliwości ruchu.
Jestem ciekawa, czy mojego bloga przegląda może jakiś student socjologii. Albo jakieś powiązanej dziedziny. Bo jakby co, wystarczy mail i jestem gotowa zapewnić sporą liczbę potencjalnych tematów na pracę magisterską / doktorancką. Do wyboru do koloru. Oczywiście w kontekście Wydziału Biologii UŁ.
Na dzień dzisiejszy proponuję coś dla fascynatów mody. Jeżeli nudzi cię uliczna moda, gdzie wszyscy chodzą w rurkach, skórzanych kurtkach i kozakach za kolano, zapraszamy na ul. Banacha w Łodzi. Trwa tu nieustanny Fashion Week, konkurencja dla tego odbywającego się w maju i październiku w Manufakturze. Jako "must-have" tego sezonu lansuje się ogrodniczki i, uwaga!, SZTRUKSO-DŻINSY, a uściślając sztrukso-teksasy. Produkt typu "haj-feszyn", wyłącznie dla zdeklarowanych fashion victims.




Jeżeli chcielibyście poznać kreatora, Karla Lagerfelda naszych czasów, udajcie się do katedry Botaniki, a stamtąd do Instytutu Algologii i Lichenologii. Tam juz bezbłędnie wskażą wam drogę.

Szczypta ironii działa lepiej niż cokolwiek innego na poprawę humoru.