czwartek, 31 lipca 2014

Well, I'm sorry girl but I can't stay

Muszę przyznać, że nawet jak na moje standardy, trzy miesiące ni mniej ni więcej tylko grobowego milczenia i kosmicznej ciszy to wynik mogący spokojnie iść na rekord. Wydarzyło się całkiem sporo, bo i udało mi się zaliczyć i zdać wszystko w terminie, który umożliwia mi od prawie półtora miesiąca upajanie się wakacyjnym stanem bytu, jak i zdać na tyle dobrze (odpukać odpukać odpukać), że mam szczerą nadzieję witać radosnym uśmiechem każdy początek miesiąca, patrząc na konto bogatsze o kilkaset państwowych złotówek, z tytułu wyników w nauce. Egzamin z historii Czech zatruwał mi krew na długo zanim się odbył, głównie ze względu na osobę doktor prowadzącej, natomiast okazał się być całkiem przyjemny i mało inwazyjny, a Praska Wiosna jest mi jeszcze bliższa i droższa sercu niż do tej pory. Zagadnienia na egzamin z fonetyki z kolei jeszcze w maju zdawały się być materią niemożliwą do przeniknięcia, a jakąś niezbadaną decyzją losu wyszedł przedtermin i pękata piąteczka w indeksie. Pozostałe zaliczenia w mniejszym lub większym stopniu zachwiały moim samopoczuciem, ale w ostatecznym rozrachunku tak czy siak wyszło 13 : 0 dla Królowej.
Myślę, że to tyle tytułem wstępu.

Tytułem rozwinięcia powiem, że przeżywam, po raz kolejny (gdzieś po tysiąc pięćsetnym zatraciłam rachubę, także "po raz kolejny" zdaje się być dość zgrabnym określeniem rzeczywistości), dyskurs myślowy dotyczący szeroko pojętej przyszłości. Tego, że licencjat z filologii zrobię, jestem pewna. Nawet nie przypuszczałam, że te studia mogą być tak wciągające i tak rozwijające, bez względu na to, jak patetycznie to brzmi. Oczywiście czasami mam dość gramatyki, w każdym swym demonicznym wcieleniu, na myśl o długościach chce mi się rzygać, a poprawna wymowa "h" nadal jest dla mnie równie osiągalna, co pidżama party na Alfa Centauri, ale i tak uwielbiam te studia. Co nie zmienia faktu, że magistrem filologii raczej nie zostanę. A przynajmniej nie w czasie lat pięciu (to jest już czterech najbliższych), które minister szkolnictwa wyższego przewiduje na jednolitą naukę, bo nie wykluczam, że może jeśli ambit nie pozwoli mi żyć (niemniej wątpię), to wrócę. Póki co trzy lata na humanistyczne spełnienie uznaję za wystarczające. I w związku ze zdaniem powyższym, zmuszona jestem się zastanawiać, CO DALEJ. Nieco przerażająca wydaje mi się wizja podchodzenia do matury JESZCZE RAZ (tutaj małe wyjaśnienie a'propos komentarzy pod poprzednim postem: W TYM ROKU NIE ZDAWAŁAM MATURY, podkreślam po trzykroć, chociaż miałam, złudne zdaje się, wrażenie, że dość wyraźnie zaznaczyłam to już pod wspomnianą notką; póki co, to były ledwie trzy podejścia, nie róbcie ze mnie ekstremistki!), nie tyle ze względu na maturę samą w sobie, do tej powoli się przyzwyczajam, ale mina pani dyrektor pewnego łódzkiego liceum, do którego miałam szczęście uczęszczać, prawdopodobnie zwali mnie z nóg. O ile na widok kolejnej deklaracji maturalnej z moim nazwiskiem ona sama nie dostanie zawału.
Faktem jest, że nie mam w głowie planu. Co jakiś czas wpada mi do głowy pomysł, co zrobię, kiedy już uzyskam wyższe wykształcenie z rąk UWr, ale do żadnego się szczególnie nie przywiązuję, choć przyznać muszę, iż niektóre rzeczywiście nieco faworyzuję. Ale nadal nie wiem. Albo i wiem, ale sama jeszcze nie chcę tego w głowie krystalizować, bo znowu się okażę, że zaczynam chcieć za bardzo i będzie bardzo bolało, jeśli się nie uda. Za stara już jestem na spadanie ze zbyt wysokich koni.
No a z drugiej strony, jak marzenia trochę nie przerażają, to znaczy że są za małe.
Spłyń na mnie, szlachetna Równowago, bo mózg mi się pieni, jak gotowane płucka.

Szczerze mówiąc długo mogłabym pisać o tym, że czasami przeżywam zastrzyk z frustracji, kiedy myślę, że gdyby wszystko było normalnie, szłabym teraz na czwarty rok studiów w Zabrzu. Że odczuwam dziwny rodzaj zazdrości, kiedy czytam, że ktoś się dostał na lekarski. A ta zazdrość to nie dlatego, że się DOSTAŁ, ale dlatego, że pamiętam, jak bardzo byłam szczęśliwa, kiedy sama się dowiedziałam, że od października będę żyć w momentami toksycznym związku z Bochenkiem. A z drugiej strony już trochę nie mogę doczekać się powrotu do Wrocławia, do codziennych spacerów na Pocztową i uczenia się nadal śmiesznych czeskich słówek. Chociaż w głębi duszy już nie mogę się doczekać, żeby skończyć bohemistykę i pójść dalej. Ale dokąd? Nie wiem. Bo mimo tego, że jestem teraz naprawdę bardzo szczęśliwa i wierzę, że wszystko, co mi się do tej pory przydarzyło ma w sobie jakiś tam ukryty cel i do czegoś tam głębszego prowadzi, to wiem, że stanie w miejscu równa się cofaniu. Potrzebuję rozwoju, tylko zupełnie nie wiem,w którą stronę pójść.

A teraz gładko przejdę do zakończenia tej nieprzyzwoicie długiej notki.
Mój blog jakieś dwa tygodnie temu skończył 4 lata i myślę, że to dobry czas, żeby się trochę podsumować i przyznać, nie bez odrobiny melancholii, że Królowej już nie ma. Królową byłam zaraz po maturze, byłam podczas biologicznego epizodu, a nawet jeszcze w Zabrzu, wśród dziczków, pyłów i "Torcida Górnik Zabrze!!!". Być może zabrzmi to nie tak jak bym chciała, ale naprawdę bardzo się cieszę, że już nią nie jestem - bo jestem zupełnie innym człowiekiem, odczuwam inaczej, robię inaczej, zachowuję się inaczej i przede wszystkim - MYŚLĘ inaczej (co nie znaczy, że jestem już jakoś szczególnie mądra, proszę się nie podniecać).
Kiedyś ważny był cel, ten jeden jedyny, z białym fartuchem i Sobottą w tle, żeby nie zawieść mamy, taty, pani od biologii, żeby na fejsbuku wpisać "studiuje: lekarski", żeby nie być gorszą niż wszyscy znajomi, którzy zaraz po maturze poszli na wymarzone studia. Kiedyś szczyt był tylko jeden, a porażka bolała dramatycznie, bo horyzont miałam bardzo zawężony. Dopiero później zaczęłam dojrzewać do tego, że świat się nie kończy na tym, że coś nie wyszło. Bo może wyjdzie innym razem, a w międzyczasie może mnie spotkać sporo dobrego. No i tak faktycznie było i jest, a zapewne i będzie.

Za to myślę, że raczej nie będzie już Królowej. Czy będę ja, zobaczymy. Trochę za bardzo lubię pisać (a raczej lubię, kiedy ktoś czyta to, co udało mi się napisać, bo pisanie dla pisania jest dla mnie zbyt melodramatyczne, gdyż nieustająco kojarzy mi się z wierszami o wielkiej miłości i spadających liściach z liceum), żeby raz na zawsze odłożyć pióro do kałamarza (czy coś w tym stylu), ale myślę, że już nie tutaj. No i wtedy będę zmuszona znaleźć sobie kolejne alter ego, co nie jest wcale prostą sprawą.
Tak czy inaczej, chciałam zakończyć swą królewską działalność jakimś nawiązaniem, zamknąć klamrą czy zastosować jakiś inny fancy zabieg, żeby było lege artis, ale przeczytałam swoją pierwszą notkę i naprawdę nie ma tam nic, co mogłabym zacytować bez uśmiechu zażenowania, więc przyznam tylko, że nadal "lubię sobie czasem trochę ponarzekać". I myślę, że w tej kwestii do samej śmierci niewiele się zmieni.
A póki co: do zobaczenia!

wtorek, 29 kwietnia 2014

Livin' on the prayer

Witam po haniebnie długiej przerwie. Mnie samą męczy już witanie się w ten sposób, więc mogę tylko podejrzewać, jak bardzo wkurwia Was, szlachetni czytelnicy, natomiast nie jestem w stanie znaleźć remedium na powyższe schorzenie. Głównie z tego względu, że zupełnie nie wiem, co w tym wszystkim robi za przyczynę, bo przecież do opowiadania jest całkiem sporo, pisać nadal lubię, a i słowa pełne uwielbienia i wyznań miłości do mnie trafiają, powodując stałe tlenie się ognia mojej twórczej próżności (z uwielbieniem odrobinę przesadzam, z miłością też, ale dla mnie każde "lubię twojego bloga" jest powodem do rozmyślań na temat porzucenia obranej zawodowej ścieżki i zostania niezależnym pisarzem-artystą, z rozwianym włosem [co nie będzie trudne, zważywszy na to, że na co dzień wyglądam jak lepsza wersja Bon Jovi z piosenki, której tytułem opatrzyłam notkę, bo taka jestem sprytna] i sfatygowanym notatnikiem pełnym cytatów pijanego Hemingwaya i potencjalnych tytułów potencjalnej książki, która potencjalnie zmieni historię literatury). Także przepraszam, ale naprawdę nie wiem o co chodzi. Niemoc idiopatyczna, wskazań brak.

Na uczelni cisza przed burzą. Od miesiąca tak naprawdę niewiele robię, ale ze stron kalendarza zaczynają grozie spoglądać wszystkie nieprzesuwalne terminy, wszystkie obowiązkowe zaliczenia i wszystkie "o-kurwa-ja-pierdole-nie-zdam". Moja ukochana pani doktor od literatury oznajmiła nam ostatnio, że JEDNAK zrobi nam ustne zaliczenie, bo praca ze stanem badań przynajmniej na dwadzieścia stron absolutnie nie wyczerpuje wszystkich możliwości zepsucia nam maja. I generalnie nie miałabym nic przeciwko, gdyby była łaskawa poinformować nas o tym na początku semestru, może przynajmniej nie rysowałabym naćpanych warzyw na zajęciach. A tak teraz naprawdę zaczynam mieć wątpliwości, czy szalona kapusta albo melancholijny ziemniaczek warte były postawienia ich ponad Husem i spółką. ( update:po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jednak było warto, inaczej umarłabym już w lutym. Zdaje się to być argumentem w istocie dość silnym.)
Oprócz tego we znaki daje mi się też fonetyka, zapis fonetyczny zwłaszcza, czasami w nocy budzi mnie strach przed afrykatami. I niemiecki od czasu do czasu, bo już rzygam gramatyką tak bardzo, że samo patrzenie na Bęzę przyprawia mnie o róże nieeleganckie reakcje. Ale i czeski i niemiecki kocham bardzo, choć miłością niekiedy bardzo trudną, więc takie narzekanie jest niemal nieprzyzwoite, tym samym przestaję, gdyż cenię przyzwoitość.
A jutro wracam do domu, cieszyć się majówką, bzem i tym, że to nie ja (NIESPODZIANKAAAAAAA!!!!111!!) w tym roku mam maturę. Tym samym idę na jedne zajęcia, a pozostałe olewam (w tym także mój ukochany lektorat do 19:30, tak bardzo bezproduktywny <3), co pewnie jak zawsze doprowadzi mnie do wyrzutów sumienia, ale dzisiaj nie zamierzam się tym martwić. Dzisiaj już się cieszę, że jutro o tej porze Stare Polesie będzie jednym wielkim transparentem, skandującym (prawdopodobnie w rytm melodii hymnu ŁKSu, ale miejska geopolityka jednak swoje robi) "WELCOME HOME, SWEETHEART!".
Tym samym do zobaczenia w maju,
K.W.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Come and complain.

Znamienne jest to, że dzisiejszą notkę zaczęłam pisać tydzień temu. Rozpoczynało ją (a także kończyło, albowiem nie stać mnie było na napisanie nic ponadto), wyrażające cały wachlarz targających mną emocji zdanie: "Chce mi się rzygać gdzieś daleko ponad horyzont na samą myśl, że jutro muszę spędzić na uczelni niemal 9 godzin". Na tyle starczyło weny, a samo powyższe zdanie, po przeczytaniu go na głos sprawiło, że chciało mi się płakać/rzucać ciężkimi przedmiotami/zgodnie z przewidywaniami - rzygać. Innymi słowy, zniechęcenie sięga zenitu, wylewa się każdym otworem ciała i obłapia każdą komórkę w ciele mym z osobna. Z bogatego doświadczenia życiowego wiem jednak, że jest to zjawisko typowe dla marca i ewentualnie początku kwietnia, w którym przyszło nam aktualnie trwać, także wiem, że najlepszym lekarstwem jest PRZECZEKAĆ. Tym samym czekam, od niemal trzech tygodni, natomiast z bólem w sercu przyznać muszę, że moja autorska terapia nie przynosi tak spektakularnych rezultatów, jakich bym sobie życzyła i aktywizacja życiowa to dalej dolna strefa stanów niskich. I wierzcie, że gdyby nie to, że jutro jest kolokwium z literaturoznawstwa i trzeba się uczyć, to pewnie notki na blogu nie byłoby do samej Wielkanocy. Całe szczęście konieczność przyswajania wybitnie niepraktycznych informacji ma moc sprawczą budzenia we mnie niedającej się powstrzymać potrzeby zrobienia czegoś szalonego. Dzisiaj padło na notkę, chociaż konkurencja poddała się nie bez walki (konkurencja = mycie okien. Walka na noże po prostu.).
Tak naprawdę to mam wrażenie, że wyrwę się z marazmu dopiero za tydzień i 3 dni, kiedy to będę wracać do domu, w perspektywie mając baranka z cukru, któremu z dziką satysfakcją będę mogła odgryźć łeb. Odczuwam bardzo silną i trudną do wytłumaczenia żądzę dekapitacji.
W ogóle czuję powrót do korzeni, takiego rasowego narzekania dawno tu nie było!
Moje przesilenie denerwuje mnie jeszcze z jednej przyczyny. Jest wiosna. Najpiękniejsza, najlepsza pora roku. A mnie się nawet nie chce troszkę pozachwycać. Znaczy inaczej. TROSZKĘ to się pozachwycałam, na przykład kontemplowałam szafirki pod blokiem przez dobre piętnaście minut. Albo tworzyłam (W MYŚLACH, przynajmniej taką mam nadzieję) odę do forsycji, albo zwracałam się w bogatej apostrofie do pączków na drzewach, ale cały czas mam wrażenie, że przepuszczam tę wiosnę przez palce i jest mi przez to smutno. Smutno jest mi także dlatego, że Stonesi nie przyjadą do Polski, a do Wiednia na koncert też nie pojadę, choć możliwość teoretycznie jest, bo a) 120 euro to kwota, którą miesięcznie przeznaczam na jedzenie i przyjemności różnorakiego sortu, a w sumie "ciężko się żyje o suchym chlebie", jak śpiewa pewien znany Kazimierz b) to pierwszy dzień sesji, więc przewiduję gry i zabawy ze strony IFS, rozkoszny egzamin z gramatyki na przykład. Jak żyć?

Idę stąd, bo mnie to pisanie o narzekaniu nastroiło na jedzenie. W końcu nie ma lepszego powodu do marudzenia, niż gruba dupa, a ja jestem w stałej potrzebie inspiracji. Na schledanou!

poniedziałek, 17 marca 2014

history won't care at all

Zaczynam dopiero czwarty regularny tydzień chodzenia na uczelnię z drugą srebrną nalepką na legitymacji, a już szczerze i prawdziwie wypatruję świąt. Skrupulatnie liczę tygodnie, przeliczam na dni i godziny i nieśmiało marzę o wielkanocnej wielkiej króliczej dupie, w którą perwersyjnie będę się wgryzać gdzieś między faszerowanym jajkiem a sernikiem. Nie mam pojęcia dlaczego tak ciężko mi idzie ten drugi semestr. Jedyne co przychodzi mi na myśl to fakt, że być może ktoś kiedyś zrobi karierę, kiedy udowodni, iż moje wrażenie, że w głowie chlupoce mi farba drukarska, znajduje swoje potwierdzenie w stanie faktycznym. Choć nie ukrywam, że ucieszyłabym się słysząc, że to tylko wiosenne przesilenie.
W każdym razie uczelnia mnie nie rozpieszcza, fundując poniedziałki i piątki od ósmej do szesnastej, wypełnione dodatkowo przedmiotami, których działanie spokojnie pozwalałoby przepisywać je jako leki na bezsenność. Skuteczność 100%, działanie instantPRO.
Strasznie czekałam na literaturę, los mi świadkiem. A w zamian dostałam zajęcia, na których wpada się w jakąś nieznaną nauce fałdę czasu, gdzie pojęcie godzin i minut jest równie abstrakcyjne, co kanclerz von Bismarck w sukience z rzodkiewek albo mąka z uszami. O wykładach nawet nie wspomnę. Na ostatnim rysowałam futurystyczne autostrady. Inżynier budowy dróg i mostów, całuję rączki.
Na fonetyce na razie trochę się opierdalam, bo omawiamy anatomię narządów mowy, a mogę powiedzieć, że TO JUŻ UMIEM. Muszę przyznać, że to ciekawe uczucie, znaleźć się wśród ludzi, których śmieszy języczek, albo myślą, że podniebienie miękkie to inna nazwa dla języka. I te jawne pretensje: "ALE JAK TO PO ŁACINIE?! CO TO MA BYĆ, MEDYCYNA???!!??!!!!"

A tak poza tym, to już prawie pół roku, jak mieszkam we Wrocławiu. Sama nie wiem, ale zdaje mi się, że jakoś niepokojąco szybko minęło. Niepokojąco głównie z tego względu, że moja lwia zmarszczka też jest pół roku starsza, tym samym będąc jednocześnie pół roku głębszą, a ja już nie mówię o sobie, że mam 22 lata, tylko że prawie 23. Bo tak ogólnie to nawet podoba mi się, że czas tak szybko płynie. Prawie nie zauważyłam, że mój plan trzyletni już jest planem zaledwie na 2 i pół roku!
I chociaż czasami mam myśli pokroju, że znowu chciałabym być w liceum i zaplanować wszystko od nowa, to za każdym razem dochodzę do wniosku, że absolutnie nie żałuję żadnej z decyzji, które podjęłam. Bo przecież gdyby nie ich konsekwencje, to może faktycznie dzisiaj byłabym na czwartym roku lekarskiego, może faktycznie mieszkałabym w Łodzi i może faktycznie popierdalałabym w koczku po moje w pełni zasłużone stypendium. No może. I byłoby tak paskudnie, lepko i kleiście nudno.

Zresztą jak już będę sławna i bogata, piękna i szczęśliwa, mądra i dojrzała, to i ja i stale rosnące grono wielbicieli* będziemy mieli w dupie, czy byłam na studiach 6 czy 16 lat. Kurtyna!

* - albo kotów

niedziela, 2 marca 2014

more than a feeling

W tym roku widziałam śnieg przez jakieś 3 doby, kiedy leżał sobie na łódzkich chodnikach warstwą cienką niczym cukier puder na pączku (nie wiem, czy zauważyliście, ale nastąpiło tu, poprzez całkiem zgrabną metaforę, przywołanie wizerunku pączka, co stanowi subtelne nawiązanie do zdarzeń bieżących, typu Tłusty Czwartek!). Co więcej śmiem mniemać, iż bilans zimy w tym sezonie już raczej nie ulegnie zmianie, bo przed blokiem kwitną krokusy, na termometrze jest 14 stopni, a mną samą powoli zaczyna zawładać potężna pokusa kupienia sobie okrutnie przecukrzonej sukienki w kwiatki. Kiedy przypomnę sobie zeszłoroczną zimę, kiedy to pierwszy kwietnia przywitał mnie żałosnym żartem w postaci pół metra śniegu, to aż nie chce mi się wierzyć, jak bardzo jeden rok może się różnić od drugiego.
I robiąc odnośnik do powyższego zdania, dzisiaj od samego rana starałam się sobie przypomnieć, jak wyglądał 2. marca 365 dni temu. Miałam z tym pewien problem, ale z odsieczą przyszła mania zapisywania wszystkiego w kalendarzu, no i mój nieoceniony, najkochańszy, słodziutki internetowy pamiętniczek. Wróciłam do notki dokładnie sprzed roku, poczułam się dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy ją pisałam, przypomniałam sobie nawet, że tworzyłam ją w kuchni pijąc herbatę no i naprawdę nadal nie mogę uwierzyć, że NIE PRZECZUWAŁAM.

Bo wtedy jeszcze nie byłam tego świadoma, ale to był ostatni dzień zimy. Śnieg co prawda za oknami leżał jeszcze długo, ale zima w życiu już odchodziła w niepamięć. Bo następnego dnia dostałam maila, a po nim dziesiątki następnych, po których wszystko się zmieniło. WSZYSTKO.
No i teraz już nie bardzo wiem, jak powyższą wypowiedź zgrabnie spuentować, bo mam wrażenie, że absolutnie wszystko, co teraz napiszę będzie już trącić banałem, a to już w ogóle NAJGORZEJ. Może powiem tak: każdemu z Was tego życzę. Słuchania razem piosenek Nohavicy o zwierzętach, grania w Scrabble i kłócenia się o wyższość The Rolling Stones nad Led Zeppelin.

(Teraz po namyśle stwierdzam, że banał wcale nie jest taki zły, a nawet jak jest, to trudno. Kocham Cię, J. :*)

Chciałam Wam napisać jeszcze o tym, że już od tygodnia uczestniczę w szalonym wydarzeniu, jakim jest drugi semestr w IFSie, ale kiedy tylko o tym pomyślałam, to gęsta mgła niemocy spadła na każdy pojedynczy zwój mego mózgu, co jak myślę samo w sobie stanowi dość dosadny komentarz. Bo jak sobie przypomnę choćby to, że od teraz aż do końca czerwca każdy piątek, od ósmej do szesnastej, spędzę na Pocztowej, usilnie starając się walczyć chociażby z klaustrofobią (którą ten Instytut statutowo zapewnia), że już o rzeczach takich jak chęć natychmiastowego stamtąd spierdolenia nie wspomnę, to mam ochotę zakopać się w kołdrze, pójść spać i "wake me up in July".

Aaaaaa, i jeszcze jedna sprawa. Zaczęła mi się właśnie historia literatury, także potrzebuję antidotum na staroczeskie teksty liturgiczne i legendy o świętym Wacławie. Znacie jakieś dobre książki? :D

niedziela, 16 lutego 2014

Is that the diamonds from the mines?

Tkwię właśnie w samym środku niecodziennego momentu, kiedy naprawdę mam ochotę coś napisać, a ni chuja nie wiem co. Zwyczajnie zawładnęła mną przemożna chęć przelania myśli na papier, a jedynym problemem zdaje się być to, że zabrakło myśli. Z jednej strony nie rokuje to zbyt dobrze, zważywszy na to, że naprawdę chciałabym w końcu skończyć studia, a całkowite wyłączenie procesów myślowych może mi to nieco utrudnić, a z drugiej jest to niezawodny znak, iż sesja powoli przechodzi w zasłużone rewiry niebytu gdzieś głęboko w pamięci, a to z kolei zdaje się być informacją pozytywną z samego założenia. W każdym razie cieszę się niezmiernie, albowiem przede mną niemal tydzień słodkiego opierdalania, kiedy to będę wraz z olimpijczykami ćwiczyć trudne sporty (kondycję przekażą mi na zasadzie osmozy, jeśli tylko kineskop telewizora uznamy za wartościową błonę biologiczną), a potem relaksować się w towarzystwie książek, muzyki i wiecznie nienasyconych alkoholowo przyjaciół. Luty jednak czasem bywa piękny.
W piątek miałam egzamin z historii Czech, a właściwie pierwszą składową tegoż, bo drugi egzamin z tego samego przedmiotu mam też w czerwcu. Nienawidzę ustnych egzaminów, bo stres mi nie daje żyć, drążąc dziurę w brzuchu, zabierając całą krew z twarzy i podłączając ręce do jakiegoś niewidzialnego generatora drgawek, bez względu na to, jak dobrze się przygotuję. Natomiast przyznać muszę z rączką na serduszku, że było lepiej niż myślałam i zdałam (ty żeś rymie Słowackiego godzien pióra!).
Od nowego semestru zaczyna mi się historia literatury i wszystko byłoby genialnie, bo głównie na to czekałam, decydując się na bohemistykę, gdyby nie to, że wykłady są z Czechem i po czesku. Z czeskim podręcznikiem, czeskimi notatkami, czeską Wikipedią i w ogóle wszystkim SOOOO CZECH, co przyprawia mnie o pewne symptomy, pozwalające domniemywać panikę. Póki co nie zamierzam jeszcze siać defetyzmu, ale ZOBACZYMY.

A co do poprzedniej notki, to Wasze komentarze utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem prosta w obsłudze niczym sam król cep i przejrzeć mnie jest równie łatwo, jak rozkosznie cieniutki plasterek parmeńskiej szynki. Sherlocki!
Ale na razie cicho sza i buzie na kłódkę, zobaczymy wszystko za czas jakiś, raczej dłuższy niż krótszy.


(moja ukochana piosenka Stonesów, śpiewa mistrz Keith <3)

sobota, 8 lutego 2014

I think my spaceship knows which way to go

Mój założony ongiś plan przewidywał pojawienie się w Łodzi dopiero w Walentynki, co by móc rozsyłać buziaki przechodniom z umysłem wolnym od wszelkich egzaminów, z mózgiem rozkosznie regenerującym swoją gąbczastą strukturę w oczekiwaniu na chłonięcie informacji w następnym semestrze, z bezmyślnym uśmiechem człowieka, którego jedynym obowiązkiem jest się obudzić przed 12. Oh, chwilo trwaj.
Natomiast plany, jak to wszelkie plany mają do siebie (a o czym mogłabym napisać sporych rozmiarów esej dyskusyjno-porównawczy) wzięły w łeb, kiedy wczoraj po egzaminie z powszechnej w głowie wykrystalizował mi się pomysł, że skoro do następnego egzaminu mam tydzień, to może fajnie będzie na chwilę wrócić do Miasta-Matki. Tym samym w szaleńczym pędzie ruszyłam na spotkanie tramwajowi numer 2, który zawiózł mnie na dworzec, a po 5 godzinach powitałam Łódź Kaliską, jak zawsze wyglądającą jak zły sen każdego architekta, uzupełniony dodatkowo w bogaty przekrój żulowych osobistości. Którą i tak kocham i głęboko wierzę, że zanim umrę, to ją odremontują, tak jak to robią z Fabryczną, i będę miała w Łodzi przynajmniej 2 zajebiste-wyjebane-w-kosmos dworce. Takie tam marzenia dwudziestolatki. Gdzie tam ślub, dzieci i dom z ogródkiem. DWORCE!
A'propos egzaminu z powszechnej, to jestem szczęśliwa, bo przepełnia mnie przeczucie, że go zdałam. Może nie na 5, tak jak sobie tego pierwotnie życzyłam, albowiem miałam ambicję na indeksową, piątkową monotonię, ale myślę, że 4 jest całkiem realna. Zresztą od samych piątek to się ludziom w dupach przewraca. Wiem, bo widziałam.

Za to za prawie tydzień, w te osławione Walentynki, historia Czech. Trochę mi się pierdolą Borzywoje z Brzetysławami, Wratysławowie z Władysławami i cały czas przekopuję internety w poszukiwaniu informacji, czy czyjaś córka mogła być jednocześnie jego żoną, kochanką czy teściową, ale generalnie myślałam, że będzie znacznie gorzej. Chociaż przed piątkiem pewnie i tak stwierdzę, że pierdolę i nie zdam.

Wracam się uczyć w takim razie. Chciałam napisać jeszcze o tym, że chyba podjęłam pewne chyba ważne decyzje dotyczące mojej dość szeroko pojętej przyszłości, ale myślę nad tym już dość długo, a nadal nie bardzo wiem, jak to ładnie skomponować i ubrać w słowa, żeby nie zabrzmiało zbyt ckliwie, albo zbyt wysoko, albo żebyście nie pomyśleli, że naprawdę cierpię na jakiś patologiczny zanik zdolności podejmowania trwałych decyzji i trwania w postanowieniach, także chyba poczekam z ogłaszaniem tego światu na jakiś lepszy moment. Chyba że jednak zdążę zmienić zdanie. Alles möglich.