sobota, 14 lipca 2012

731 days

Myślałam, że w wakacje znajdę trochę więcej czasu na pisanie, a tu dupa i łapa w nocniku.
Dużo się dzieje. Niekiedy (zawsze) mam wrażenie (pewność), że dzieje się aż za dużo (dużo za dużo), ale na to już raczej nic nie poradzę. W każdym razie latam sobie na praktyki, ale to wszystko opiszę, jak już się skończą. Taką sobie zbiorczą notkę jebnę, a co, stać mnie.
A w związku z permanentnym brakiem czasu NIEOMAL umknęłaby mi niezmiernie ważna rocznica, mianowicie...
50 lat The Rolling Stones! Mojego ukochanego zespołu ever, najlepszego bandu we wszechświecie, gdzie z każdym jego członkiem gotowa byłabym popełnić czyny nieżądne, o których damie nie przystoi mówić (mogłabym nawet dopłacić, co mi tam).

No dobra. Kocham Stonesów miłością czystą i nieskalaną jak poranna rosa, jak dziewica kocha księcia na białym rumaku, jak wódka kocha zagryzkę, kocham miłością wręcz psychopatyczną, ale, Mick wybacz!, nie o tym chciałam.
Mianowicie 11.VII.2012 stuknęły mi 2 lata.
I aż mi się słabo zrobiło, jak przeczytałam te wszystkie swoje wynurzenia sprzed tych dwóch lat, NO POWAŻKA (tak mówią dzieci, które udają, że palą papierosy, trzymając w buziach paluszki, tuż obok mojego domu). Jak sobie przypomniałam, czego wtedy chciałam, czego oczekiwałam, co sobie wyobrażałam, to jedyna reakcja, na którą było mnie stać, to śmiech przez łzy. Bo chciałam być kompletnie w innym miejscu, całe moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej, a i ja chyba miałam być kimś innym.
I dopiero później mnie oświeciło, że dobrze jest jak jest.
I że ten każdy raz, kiedy dostaję po dupie, czemuś tam służy, czegoś tam mnie uczy. I jak nie teraz, to kiedyś na pewno to docenię.
A tak a'propos. Ostatnio po raz pierwszy przydała mi się wiedza z biosyfu. Mianowicie w jednym z popularnych teleturniejów padło pytanie "Do czego służy wiskozymetr". Przed oczami stanął mi rozdział z Pilawskiego (apage Satanas!), wręcz widziałam popodkreślane na różowo wersy dotyczące wiskozymetru Ostwalda, sprawozdanie z ćwiczenia nr 4, nad którym spędziłam cały dzień i prawie ze wzruszeniem krzyknęłam: LEPKOŚĆ CIECZY!
To był naprawdę poruszający moment, łzy wzruszenia przesłoniły mi oczy, drżące ręce nie pozwoliły utrzymać kubka z kawą, a trzęsący głos nieco umniejszył wartości akustyczne mojego okrzyku, ale sami rozumiecie. Takie coś nie zdarza się często.
Wracając do meritum. 2 lata to jeszcze niedużo, ale mam nadzieję, że przynajmniej jeszcze ze 2 pociągnę. A raczej, że za 2 lata jeszcze znajdą się osoby, które będą tu zaglądać, bo ja nie zamierzam zawieszać mojej grafomańskiej pasji tworzenia. Osobiście życzę sobie wyłącznie płodności Rafała(płodności, hmmm... twórczej :D), determinacji Balianny, wrażliwości Doktor bez stetoskopu, ironii Godzi i tego, żeby nigdy nie zabrakło mi blogów do czytania.

Ja tymczasem udaję się na imprezę pod szyldem Stonesów. Będę śpiewać piosenkę o mikropenisie Jaggera, będę się zastanawiać "From 0 to Keith Richards how drunk are you?", będziemy wspólnie się debatować, czy usta Micka bardziej przypomniają parówki czy glonojada...
Co prawda nieco się obawiam, bo na rzeczonej imprezie pojawią się także Pan 1 i Pan 2, bohaterowie bodajże sprzed dwóch notek, ale cóż. Jak to mówią, seta w ryja i do przodu.
Najwyżej umrę jako stara panna, w otoczeniu 60 kotów i kanapek z pasztetową.
Zobaczymy.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Gdynia, Gdynia, Gdynia!

Lipiec powitałam tak, jak lubię najbardziej: w brudzie, błocie, wśród robactwa wszelkiej maści, mokra od deszczu, spocona jak szczur, nieludzko niewsypana i fizycznie wykończona.

Heineken Open'er Festival! Na który przez cały rok czekam. Na który bluźnię, kiedy przez 3 dni nie moge się wykąpać, a za którym tęsknię już z chwilą wsiadania do autobusu, który zawiezie mnie na dworzec. I w tym roku, tak samo jak w poprzednich, wcale się nie zawiodłam. Było mega zajebiście, bo nie dość, że uciekłam od saharyjskich upałów, które ponoć trapiły cały kraj, a nad morze dotarły znacznie osłabione, to poznałam ogromną ilość fantastycznych ludzi, nauczyłam się liczyć po ukraińsku, zostałam zaproszona na placówkę ekologiczną do Bangladeszu, gdzie w ramach wolontariatu pracuje mój nowy znajomy Australijczyko-Szwed, znam na pamięć chyba wszystkie przeboje Braci Figo Fagot, no i w końcu wiem, jak się pije absynt.

No a przede wszystkim zobaczyłam tyle wyjebanych koncertów, że prawdopodobnie na następne urodziny dostanę jakiś zgrabny aparat słuchowy, bo nie docierają do mnie dźwięki poniżej 50 decybeli.

Mam nadzieję, że to jednak minie, bo rozmowy z moimi znajomymi zaczynają przypominać dyskusje reprezentacji seniorów w brydżu sportowym w domu spokojnej starości. ("K., mów głośniej! Co? GŁOŚNIEJ MÓW! Przecież mówię głośno! Jakie kurwa krosno?!" - true story)


A i tak najlepsze było błoto. Morze błota. OCEAN BŁOTA. Błoto NA spodniach, błoto W spodniach, błoto we włosach, błoto na twarzy, błoto w namiocie, błoto w piwie.


Teraz czekam na HOF, edition 2013. I jak zawsze, nie mogę się doczekać.

I żywię nadzieję, że wam wakacje mijają równie wspaniale. Chyba lubię, jak ludzie są szczęśliwi.



A od jutra praktyki. Zobaczymy.








A byli ludzie, którzy nie mieli kaloszy :D




Jezioroooooooooooooooooooooooooooo!




Supa hipsta