sobota, 16 marca 2013

show on the snow

Mam 15 minut, żeby napisać notkę.
Normalnie pewnie nawet nie otworzyłabym komputera, ale chyba dopadły mnie wyrzuty sumienia, że tak tu wszystko zaniedbuję, a że presja czasu działa na mnie motywująco (przynajmniej czasami; no dobra, rzadko), to lecimy z tym koksem.

Jeśli nie będę się odzywać (w sensie, że nie będę pisać, voice-notki czy co gorsza videoblog to jednak chyba ponad moją tolerancję ekshibicjonizmu), to znaczy, że dostałam zapalenia płuc i dogorywam.
Mianowicie dzisiaj, biorąc udział w pogańskim rytuale odganiania zimy (połączonym z degustacją taniego wina, które jest dobre, bo jest dobre i jest tanie, ale o tym cicho, bo wino udawało herbatę w termosie) udałam się wraz z grupą moich przyjaciół na łódzki Plac Waginalny, którego nikt nawet nie ma zamiaru odśnieżać, i pod czujnym okiem Wadżajny jeździliśmy na sankach.
Śmiem twierdzić, że poprawiliśmy humor paru osobom, zwłaszcza tym marudom z Sądu i jakimś zagubionym duszyczkom, które wyszły z Collegium Anatomicum.
Prawdą jest, że nie był to wyczyn specjalnie mądry, ale przysięgam, że jeszcze jedna doba zimy i dobrowolnie zgłoszę się na Aleksandrowską i każę się szczelnie opatulić w kaftan. A że bierna postawa jest złą postawą, wzięliśmy sprawy w swoje ręce, i efekt odczuwalny jest OD RAZU bo dzisiaj zaczęła się odwilż, więc rytuał DZIAŁA.
Jako że zostało mi jeszcze jakieś 5 min z założonych 15, to spieszę donieść, że NIENAWIDZĘ MPK, chce mi się spać, a nie chce mi się iść na imprezę, muszę kupić bilety na x koncertów, a nie mam za co, ale generalnie to jest całkiem ok, nie umarłam (choć w ciągu tego tygodnia były ze 3 momenty, kiedy myślałam, że jednak i owszem), a bloga zaniedbuję wyłącznie z lenistwa.

A że dodatkowo kocham Toma Waitsa bardzo szczerą miłością, to się z wami tym podzielę i powiem tylko tyle, że Tom, niestety już jest za późno, kocham cię od dawna i nie zamierzam przestać.



17 minut, to chyba najszybsza notka w moim życiu.

środa, 6 marca 2013

and my favourite word in the world is spring

Jak tak dalej pójdzie, to się tak rozszaleję z tymi notkami, że pewnego dnia zacznę wyskakiwać z każdej lodówki. Jak ser żółty rodzaj gouda. Albo, nie przymierzając, jak PASZTET.
Kto to słyszał, 2 posty w przeciągu tygodnia. Apokalipsa się zbliża, ponoć papież ma być Murzynem, Królowa Wszechrzeczy płodzi notki niczym natchniony ideą prokreator, jak nic coś jebnie w świat i go rozwali w drobny pył.

A dzisiejsza notka nie zapisze się w historii świata, bo jedyne co mam do przekazania to to, że piękna pogoda poprawiła mi humor na cały dzień. To chyba właśnie dzisiaj przypada to ruchome święto, znane pod kryptonimem "Losowy dzień gdzieś w marcu, kiedy nagle robi się irracjonalnie ciepło, a ty cieszysz się jak pajac". Wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały mojemu serduszku trzepotać ze szczęścia, że "winter is no longer coming".
Panowie żulowie powychodzili z zimowych kryjówek, zainaugurowali nowy sezon działania kółek dyskusyjnych na ławkach i przystankach, w Śródmieściu jest więcej dziur w ulicach niż kiedykolwiek wcześniej, a idąc dzisiaj na 86 przy Placu Barlickiego wszędzie czuć było tulipany, a nie charakterystyczną dla Placu Barlickiego mieszankę zapachu starej marchewki i wody po myciu naczyń.
I po prostu było super.
Kiedyś przeprowadzałam dyskusję poglądową z pewnym całkiem przystojnym mężczyzną (a jest to informacja o tyle istotna, że rzecz miała miejsce na mojej ustnej maturze z angielskiego lat temu prawie 3) na temat ulubionej pory roku. Generalnie decyzyjność nie stanowi najmocniejszej strony mojego charakteru, także ograniczyłam się do powiedzenia, że lubię każdą, ale kończąc powyższe zdanie dotarło do mnie, że chociaż nie skłamałam, to jednak najbardziej kocham wiosnę.
Ok, so you say spring. Could you tell us why?
"Because the best is yet to come"

I do dzisiaj uznaję to za najmądrzejsze, co w życiu przydarzyło mi się powiedzieć.


5:40 - 6:20, POLECAM
K.W.

sobota, 2 marca 2013

the ice is getting thinner

Długo się zastanawiałam, czy aktualnie dzieje się w moim życiu coś na tyle interesującego, by móc o tym napisać, a co nie będzie nosiło znamion kartki z pamiętnika rozchwianej emocjonalnie piętnastolatki. Uznałam, że od dłuższego czasu poruszam się właśnie w takiej grząskiej materii i nadeszła najwyższa pora, żeby nieco ogarnąć tyłek. A przynajmniej poudawać, bo szczerze mówiąc odnajduję jakąś masochistyczną przyjemność w codziennym rytuale rozdrapywania wszelkich ran, które noszę w ośrodku pamięci własnego mózgu. Albo raczej w jakieś istocie mózgopodobnej. Mózgoplazmie. Mózgolepie. Bo odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu mówienie o mojej skromnej osobie w kontekście posiadania mózgu jest sporym nadużyciem.

Może w tym momencie poprzestanę, zważywszy na to, że wszystko co powyżej było wyłącznie dygresją do zdania pierwszego. Także ad rem. Uznałam ostatecznie, że moje życie jest obecnie tak krańcowo nudne, że wieczorki z bingo w Domu Seniora to przy tym rollercoster bez trzymanki. ALE otóż stała się rzecz niezwykła. Blogspot sam, mimowolnie, podsunął mi temat do notki, mianowicie informując mnie, poprzez nowoczesny interfejs wszelkich możliwych statystyk, że post, który właśnie popełniam, jest setnym w mojej blogowej karierze. Kamień milowy można by rzec. Przekroczenie Rubikonu. Exegi monumentum pokuszę się nawet, bo te tysiące zdań, które spłodziłam, już po wsze czasy pozostaną w bezdennej przestrzeni Internetu. Zajęło mi to dokładnie 934 dni, nieco ponad 2,5 roku i ileś tam godzin spędzonych nad klawiaturą. I jedno mogę powiedzieć na pewno, z ręką na sercu, przysięgając na najwyższe wartości w moim życiu (w dniu dzisiejszym jest to chyba karmelowa Milka, ale w tym obszarze istnieje gigantyczna rotacja i za godzinę mogą to już być szpilki od Prady, także proszę się nie przywiązywać): zajebiście się cieszę, że mam bloga. Przez te prawie 3 lata zmieniło się tyle rzeczy, tyle się wydarzyło, a blog pozwolił mi to wszystko usystematyzować. I spojrzeć na te wszystkie zdarzenia, myśli i decyzje z jakiejś zdrowszej perspektywy. Dzisiaj się śmiałam, czytając swoje pierwsze notki, nie tylko dlatego, że są strasznie słabe (w tym miejscu wystąpił raczej gwałtowny rechot zażenowania), ale dlatego, że to co wtedy było dla mnie tragedią, teraz jest zwyczajnie śmieszne, bo jest tak małe i tak głupie i tak bardzo z perspektywy czasu nieistotne.

I płynie z tego bardzo optymistyczny wniosek - istnieje duża szansa, że przy 200. notce śmiać się będę z tego całego burdelu, który na dobre rozgościł się na kartkach mojej biografii.
Aż po prostu nie mogę się doczekać!