niedziela, 26 grudnia 2010

it's too late to apologise

pojechałam Timbalandem.

ale teraz do rzeczy. strasznie mi głupio, że tak zapuściłam bloga. Naprawdę. Zwłaszcza, że udało mi się nawet któregoś razu zamieścić post o tym, jak to denerwuje, kiedy ktoś nie umieszcza żadnych postów.
Moje drugie imię to Hipokryzja.

I absolutnie nie mam zamiaru się tłumaczyć, bo każde tłumaczenie zawsze źle wygląda. Więc nie będę.

Ale tak czy inaczej minęły ponad 2 miesiące od czasu, gdy po raz ostatni nawiedziła mnie wena twórcza i chyba wypadałoby choć trochę to nadrobić.
To zacznę może od tego, że jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek powie mi, że biologia to są łatwe i przyjemne studia to mu chyba wyjadę z bani. Zajechało trochę dresiarskim żargonem, ale to było zamierzone. Ile to razy zdarzyło mi się pokątnie usłyszeć, że co to tam taka BIOLOGIA. Otóż, proszę państwa, biologia to ekologia, sozologia, botanika, anatomia, fizjologia, genetyka, mikologia, algologia, lichenologia, zoologia (ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi podziałami, a co!), biochemia, ewolucja, antropologia i jakiś pierdyliard innych dyscyplin, które trzeba w różnym stopniu ogarnąć.
A "Zoologia bezkręgówców, tom I" Błaszaka (bez stawonogów!!!) to zaledwie jakieś 1000 stron.
Więc zanim zdążycie powiedzieć, że biologia to pryszcz, przypomnijcie sobię tę notkę u Królowej Wszechrzeczy i zastanówcie się 5 razy.

Ale do rzeczy. Tym oto skromnym wstępem chciałam zaznaczyć, ze nie jest łatwo. Bo ja naprawdę myślałam, ze idę na lajtowe studia, że będę chodziła na uczelnię 2 razy w tygodniu i będę miała dużo czasu, żeby przygotowywać się do powtórki z rozrywki pod kryptonimem M&M, co w prostym przekładzie oznacza "MAJ I MATURA". Otóż nie. Jest zapierdol.

Inna sprawa dotyczy poziomu nauczania na UŁ, ale to jest wątek godzien rozwinięcia na jakieś pracy doktoranckiej z socjologii czy czegoś takiego.
Bo prawda jest brutalna. 3/4 ludzi na biologii to ludzie, którzy nigdy przedtem nie mieli styczności z prawdziwą nauką biologii. choćby dlatego, że są po Technikum Gastronomicznym w Pabianicach i na ten przykład nie wiedzą co to takiego fotosynteza. Bo uczono ich ucierania sosu tatarskiego, a nie takich pierdół.
Ja oczywiście nic nie mam przeciwko ludziom z gastronomika, wręcz przeciwnie. Ale uważam, że jeśli nie mają ku temu predyspozycji to nie powinni iść na studia, które zupełnie ich nie interesują. A idą, bo fajniej jest powiedzieć o sobie per "student" niż "obierający kartofle w restauracji". Bo faktem jest, że na biologię na UŁ dostawał się każdy. Nawet jeśli na maturze zdawał wos i historię tańca.
Nawet jeśli ich nie zdał, tak gwoli ścisłości.
Z resztą studentów Wydziału BiOŚ można podzielić na 3 zasadnicze grupy:
- ci, którzy naprawdę bardzo chcą zostać biologami i zbawiać świat swoimi odkryciami/ucząc dzieci w szkołach o ciągłości życia. Innymi słowy ludzie z powołaniem
- ci, którzy znaleźli się tam przez przypadek - były wolne miejsca, to przynieśli papiery i zostali. Prawdopodbnie nie przetrwają pierwszej sesji.
- ci, którzy nie dostali się na medycynę/stomatologię/farmację/psychologię - wbrew pozorom całkiem prężna grupa

I to jest dosyć smutne, bo po pierwszym roku odpada jakieś 80% składu.

No ale cóż.
Wielkimi krokami zbliża się zimowa sesja i trzeba by się spiąć i zacząć się uczyć. Na pierwszy ogień idą bezkręgi, potem botanika, anatomia a na koniec ekologia.
Dziwi mnie tylko, że na lekarskim mają w zimowej tylko JEDEN egzamin. Ale nie jest powiedziane, że muszę rozumieć wszystko, prawda?

Masakryczne będą bezkręgi, jeszcze nie wiem jakim cudem uda mi się to ogarnąć. Zwłaszcza, że miłym preludium będzie Rozbójnik = rozpoznawanie robali, opowiadanie o nich z pasją i oddaniem.
No i anatomia. To już będzie teksańska maskara. Rili.

Ale dajmy na przykład taką ekologię. W liceum miałam na nią poświęcone jakieś 4 godziny, a i tak myślałam, że to przesada.
Studia zmieniły mi cały światopogląd na temat ekologii. Zwłaszcza, że ekologia jest praktycznie równoznaczna z matmą, więc wiecie. Wymiękam.
Ale dam radę, no bez jaj.
Podobnie sytuacja z grzybami - w liceum 1 lekcja. Studia - 10 tygodni z mikologią. Ale przynajmniej znam całą systematykę grzyba, który obrasta szatnię basenu UMedu, łącznie z metodami rozmnażania i sposobem autoobrony :P
Więc w sumie nie ma tego złego, jako rzecze staropolskie przysłowie.
Na wiosennym pikniku będę mogła szpanować. "hmmm...moim zdaniem to Helix pomatia... taaaaak, tak przypuszczam. raczej nie podejrzewam Cepaea nemoralis...Podać ci cykl rozwojowy?". Wszyscy faceci będą moi.

Ale i tak mimo wszystko priorytetem jest dla mnie matura. Naukę na kolokwia traktuję bardziej jako efekt uboczny nauki do matury. Z całkiem niezłym skutkiem ;P Nie ucząc się zbyt wiele, jedyną pizdę załapałam z informatyki, bo chyba do końca życia nie nauczę się obsługiwać Excela. Ups. Arkusza Kalkulacyjnego Open Office of kors.
Muszę chyba nauczyć się z tym żyć ;)))

Ale tak jak wspomiałam, najważniejsza jest matura. Moja silna motywacja nie słabnie wraz z upływem czasu, co biorę jako dobry znak.
Znak, że dokumentnie rozkurwię ten egzamin.
Przepraszam za nieco dosadne określenie, ale własnie takiego potrzebowałam. Potraktujmy je jako partykułę wzmacniającą.