piątek, 25 lutego 2011

My heart in the speakers is loving the volume

dziwnie się poczułam, kiedy na liście studentów w drugim semestrze nie zobaczyłam swojego nazwiska. Jednocześnie jednosekundowe przygnębienie i obezwładniają euforię z tego powodu. Ale co by nie mówić, dziwne uczucie.
Słyszałam, że ludzki mózg jest tak zaprogramowany, aby gloryfikować dobre wspomnienia, a te złe wypierać. Stąd u 90% społeczeństwa idylliczna wizja własnego dzieciństwa ;)
Ad rem . Mam wrażenie, że ten mechanizm doskonale zdaje egzamin w przypadku mojej skromnej osoby, albowiem wystarczył mi stosunkowo krótki okres niechodzenia na UŁ, żebym zaczęła zapominać o tym, jak bardzo nie lubiłam tego miejsca, a zostawiała w pamięci tylko te szalone, pozytwne i optymistyczne momenty: integrację w parku Matejki i składka na mandat za picie w miejscach publicznych, sześciogodzinne ćwiczenia BHP i kolorowanka "Małe baletnice", które zakończyły żywot jako "Małe ulicznice" o wdzięcznych imionach Tatiana, Oksana, Swietłana, Masza i Natasza. Łapanie pająków do słoików po sałatce naddunajskiej. Zastanawianie się, czy doktora Porosta bardziej podnieca płucnica islandzka czy chrobotek reniferowy. Wykłady profesora Medaliona i jego "RYBOZOMY". Komitety kolejkowe na botanice.
Chyba jestem głupsza niż myślałam.
Przecież wcale nie chcę tam studiować. Nie chcę być biologem, a przynajmniej nie biologiem z dyplomem UŁ.
I wiem, że decyzja o zaprzestaniu pobierania nauk na BiOŚ była w gruncie rzeczy bardzo rozsądna, bo najważniejsza jest...? M...?
Ale tak mi się jakoś wkręciło.


Mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie ten wiekopomny dzień, kiedy to będę duża i dojrzała (jak truskawka Jogobelli!) i przestanę być taka... retroperspektywiczna.

Zwłaszcza, że do matury zostało 10 tygodni, a mnie się zbiera na pierdoły.

Jedynym lekarstwem, które działa na wszystkie objawy przedwiosennej zamuły (zarówno fizycznej jak i psycho-twórczej), jak zwykle okazuje się muzyka.

Niniejszym zostawiam państwa, i siebie z resztą też, z paniami, które chcą i lubią GŁOŚNO.
Ja też.

poniedziałek, 21 lutego 2011

sonda uliczna

Królestwo za wiosnę!
Jeszcze tydzień tego zajoba z zimą i autentycznie nie ręczę za siebie. Nieustanna zima przyprawia mnie o napady lękowe, na zmianę z atakami agresji skierowanymi ku każdej żywej istocie, i to przestaje powoli być akceptowane przez otoczenie.
Jak jest wiosna wszystko idzie jakoś łatwiej. Nawet psie kupy nie rażą mnie tak bardzo, kiedy mogę oddawać się kontemplowaniu słonecznej pogody. A tak ten jebany śnieg, co to spadł ostatnimi czasy, przyprawił mnie o dwudniową depresję. Co prawda widocznych skutków stresu pourazowego jeszcze nie obserwuję, ale nadejdą. Jak po każdej depresji.
I nie skłamię, jeśli powiem, że pragnę maja. Wizja matury ma dla mnie dwojaką postać, bo z jednej strony CHCĘ już to napisać i zapomnieć o tym smutnym epizodzie mojego życia jaką jest tzw. POWTÓRKA Z ROZRYWKI. A z drugiej strony napawa mnie przerażeniem to, że być może po raz drugi mi się nie uda.
A planu B póki co nie mam i nawet nie myslę o tym, by go stworzyć.
W zeszłym roku biologia wydawała mi się bardzo rozsądną alternatywą dla medycyny, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, JAKA JA BYŁM GŁUPIA ROK TEMU.
Ponoć wszyscy tak mówią, ale moja głupota to juz chyba przypadek kliniczny. Z resztą, ja nie jestem jak wszyscy. Jestem pierdolonym dzieckiem alternatywy. Tylko że nie chodzę w rurkach, które uniemożliwiają prawidłowe krążenie.

Ostatnio nikt mnie tak nie wkurza i nie śmieszy zarazem, jak właśnie ci alternatywni, szumnie zwani hipsterami. Ostatnio przeczytałam, że dla prawdziwego hipstera obciachem są książki z wypukłymi literami i praca na etacie.
Ale widać bycie dupkiem jest w cenie.

Chyba brak mi dzisiaj weny.

ale chyba najwyższa pora zastanowić się nad ewentualną lokalizacją Destination Place , za które uważam którąś polską uczelnię medyczną.
Do tej pory moim marzeniem był Poznań, ale czy to dobry wybór? Wiarygodnych opinii w internecie jak na lekarstwo, więc spróbuję posiłkować się blogiem ;)
Gdzie najlepiej studiować? waszym zdaniem?

sobota, 12 lutego 2011

no doubt, but...

przeżywam jakieś skrajne stany emocjonalne, to już się chyba pod jakąś jednostkę chorobową nadaje.
z jednej strony nieznośna lekkość bytu (tak, tak, właśnie przeczytałam Kunderę, zamiast czytać o katalizie enzymatycznej, Bóg mnie na pewno pokara), spowodowana tym, że już dłużej nie muszę chodzić na UŁ, nie muszę się przejmować informatyką ani żadnym innym biologicznym hitem, nie muszę tak naprawdę zrywać się bladym świtem, żeby na 8:00 dotrzeć na drugi koniec miasta na zajęcia, które trwają krócej, niż trwa moja podróż tamże.
A z drugiej strony przeżywam kryzys moich twórczych możliwości. Nie potrafię się zmobilizować do nauki, co sprawia, że potem przeżywam wyrzuty sumienia, co z kolei jeszcze bardziej mnie demotywuje. Błędne koło, jak pragnę Nobla. Błędne koło.
A przecież sobie tłumaczę, że jak chcesz być lekarzem, to się UCZ, a nie pierdolisz.
No ale nie mogę.
Potrzebuję dobrego słowa, mądrej rady. Ja wiem, to brzmi jak slogan jakiegoś księdza-spowiednika, ale naprawdę potrzebuję czegoś takiego.
A do kościoła nie pójdę. Podejrzewam, że by mnie przegonili uroczym "Apage Satanas", a pozostałym domownikom zaproponowaliby egzorcyzymy za pół ceny.

Nie wiem, czy będę dobrym lekarzem. Nie wiem. Wiem tylko, że jest to moje największe marzenie (jeszcze równie bardzo bym chciała mieć świnkę wietnamską, ale podejrzewam, że to jest marzenie, które już na zawsze marzeniem tylko pozostanie ;)). i tak, wiem, że każdy kandydat na lekarza tak mówi (w sensie że o największym marzeniu, nie o śwince!), a potem życie weryfikuje i wzniosłe idee i wielkie plany.
Ale ja jestem idealistką, a to jest nieuleczalne.



Chyba pójdę się pouczyć. Jakby co, to wolę żałować, że uczyłam się czegoś na marne, niż że się nie nauczyłam.

Ale kryzys światopoglądowy trwa. Mam nadzieję, że krótki.
Ale za jakieś słowo wsparcia (nawet w formie "ogarnij się dziewczyno, a nie użalasz się nad sobą i pierdolisz bez pojęcia") się nie obrażę.

niedziela, 6 lutego 2011

Dres Power...!!!

stwierdziłam, że napiszę notkę z jednego tylko powodu. Wczoraj przeżyłam autentyczny szok osobowościowy, a blog jest doskonałym miejscem, gdzie mogę się tym doświadczeniem podzielić z ludźmi.
Ale dzisiejsze clue wymaga skromnego wprowadzenia w postaci poniedziałkowej wizyty w dziekanacie (która oczywiście zakończyła się kompletnym fiaskiem, bo stojąc w kilometrowej kolejce po godzinie usłyszałam, że wraz z godziną 14:00, dziekanat kończy swoją działalność usługową wobec studentów. oczywiście nie chcę się posunąć do kontrowersyjnego stwierdzenia, że dziekanat służy pomocy studentom, nie jestem takim hardkorem. ale przynajmniej nie powinien wszczepiać w studentów poczucia beznadzieji, za każdym razem, gdy są zmuszeni przekroczyć jego próg. ale chyba jestem osamotniona). Ale do rzeczy. Stojąc ww. kolejce, rozwiązując sudoku, flirtując z przystojniakami z ochrony środowiska (dobre sobie.), dogłębnie analizując problemy węgierskiego przemysłu meblarskiego itd, byłam świadkiem baaardzo interesującej sytuacji.
Otóż Krwawa Mary, Pierwsza I Jedyna Królowa Dziekanatu miała autentyczny problem z nawrzeszczeniem i objechaniem kolejnej zagubionej studenckiej duszyczki! i choć przez sekundę (albo i dwie!) byłam pewna, że to sam Szatan (albo Wielki Potwór Spaghetti!) objawił się przed Bloody Mary, powód okazał się wyjątkowo prozaiczny i w swej prostocie tak genialny, że aż niemożliwy. Otóż Student (przez duże S, bo chyba nikomu wcześniej nie udało się wyprowadzic Marysi z równowagi w ten sposób!) nie mówił po polsku ;)
I chyba nikogo nie zdziwi to, że w zaistniałej sytuacji wszyscy udawali, że nie rozumieją ani słowa po angielsku. Wykrzywiona bezsilnością twarz Mary - tego nie da się kupić za żadne pieniądze.
W każdym razie. Tą opowiastką chciałam ukazać problem, jaki istnieje wśród urzędników wyższego i niższego szczebla (i pan z dziekanatu) - często zerowa znajomość jakiegokolwiek języka oprócz polskiego. wśród tych starszych można zaobserwować dość znikomą wiedzę z języka rosyjskiego, która najczęściej ogranicza się do wierszyków na cześć towarzysza Stalina, które trzeba było wygłaszać na akademii z okazji 1. maja. No ale cóż.
Zapoznawszy was z historią z dziekanatu i płynącym z niej przesłaniem mogę przejść do sedna.
Jadę sobie spokojnie tramwajem, linia nr 12, godziny popołudniowe. Na przystanku wsiada młode dziewczę i próbuje kupić bilet, ale niestety, bez powodzenia. Prawdopodobną przyczyną jest to, że dziewczyna ma tylko banknot z licem Jagiełły, żadnych drobnych, LUB to, że zwraca się do kierowcy po angielsku.
W każdym razie zaniechuje (mogę tak powiedzieć? obiecałam sobie, że zero przeklinania, a tu się wkradło słowo określające męskie przyrodzenie, i to w liczbie mnogiej ;D) kupna biletu.
Na następnym przystanku wsiadają przedstawiciele blokerskiej ELYTY, tj. pierwszorzędne dresy w pierwszorzędnych ortalionach, pierwszorzędnych białych skarpetach ze ściągaczem i o pierwszorzędnie wygolonych glacach. I naprawdę pierwszorzędnych byczych karkach. I zaczynają sprawdzać bilety. I ku mojemu najwyższemu zdumieniu (porównywalne jedynie z tym, jak się dowiedziałam, ile metrów ma penis wieloryba), po zorientowaniu się, że cudzoziemska dziewoja nie ma biletu, zaczęli z nią rozmawiać najprawdziwszym, zupełnie poprawnym gramatycznie i fonetycznie ANGIELSKIM!
Naprawdę, musiałam zbierać szczękę z podłogi z wrażenie.
A morał, drogie dzieci? Jak dla mnie to jeden: nigdy więcej nie komentować dresiarskiej stylówy bo angielsku, będąc przekonaną, że i tak nie zrozumie.
Przyrzekam, nigdy więcej tego nie zrobię!






p.s przerzucę się na niemiecki...>=D