wtorek, 24 grudnia 2013

Veselé Vánoce!

Mama z babcią już od rana są w kuchni, ja byłam, ale zaraz wracam, bo mój fajrant trwa równe 5 minut, a potem zaliczam wielki come back do mojego rewiru na blacie: w tym roku podlegają mi pierogi, makowiec, kompot i ryba - potrawy jakby nie było KLUCZOWE, więc jak coś zepsuję, to nie zostanie mi to zapomniane przynajmniej do przyszłej Wigilii.

Życzę Wam cudownego Bożego Narodzenia. Z grzybową, furą pierogów, kolędami i uśmiechem na twarzy (mimo że ciocia zrzędzi, babcia wpycha czwartą dokładkę, a wujek pyta, kiedy ślub).
A wszystkim tym, którzy dodatkowo w tym roku spędzają święta z dala od domu, życzę tego, żeby w przyszłym roku byli już z powrotem. Bo tęsknicie, ale i za Wami tęsknią ;)

No i tradycyjnie wszystkim - żeby poszło w cycki!


piątek, 20 grudnia 2013

i love this time of the year

Na 9:45 muszę znaleźć się w IFS, ażeby pobrać nauki w zakresie literaturoznawstwa, chociaż podejrzewam, że w związku z tym, że dzisiaj jest ostatni dzień przed świętami, to ktoś się nade mną ulituje i nie każe analizować rodzaju narracji w ujęciu Bootha czy czegoś równie pasjonującego, o czym można rozprawiać z pasją i oddaniem godnym lepszej sprawy. Tym bardziej, że muszę trawić czas na uczelni, siedząc, głównie bezczynnie, do 16. Zajęcia w piątki do szesnastej to według mnie sadyzm sam w sobie, ale w piątek przedświąteczny to po prostu jak chodzenie po lego bez skarpetek.

Chyba trochę przywiązałam się do Wrocławia. Bo chociaż już strasznie stęskniłam się za Łodzią i za wszystkimi moimi przyjaciółmi, za psem, za mamą i ojczymem (który całe szczęście nie czyta tego bloga, bo grozi mi szpilką w dupie za każdym razem, kiedy nazwę go w ten sposób), za moim bratem i nawet za żulem Robertem z Pasażu Rubinsteina, to wcale nie spieszy mi się, żeby pakować walizkę i wcale a wcale nie mam tego uczucia mrówek w brzuchu, które się pojawia, kiedy nie mogę się czegoś doczekać. Owszem, bardzo się cieszę, że już dzisiaj zobaczę pergolę czynszowych kamienic na Gdańskiej, przejdę się chodnikiem pod kątem 45 stopni na całym Starym Polesiu i NIE PRZEJADĘ przez Piłsudskiego, ale teraz już jest tak, że we Wrocławiu też coś zostawiam i za czymś będę tęsknić. I muszę przyznać, że sprawia mi to radość.
W ogóle w tym roku jest pierwszy od dawna tak radosny dla mnie okres przedświąteczny. Niby zawsze twierdziłam, że ZAWSZE był radosny, ale w tym roku jest taki...prawdziwszy. Zupełnie niewymuszony, takie pierwotne szczęście, spowodowane głównie tym, że mam to "shoulder to cry on" o którym z takim zaangażowaniem od niemal 30 grudniów śpiewa Dżordżi (który nadal tkwi na mojej liście TOP 5, mimo zaprzysiężonego strzelania do innej bramki), mam i wszystko jest lepsze ze świadomością, że MAM. Załapaliście? Miłość, zakochanie, takie tam.
Brzmi banalnie, ale działa.

Pomyślałam, że złożę Wam życzenia świąteczne, ale zaraz później naszła mnie myśl, że jeśli tego nie zrobię, to będzie to dobra motywacja do napisania jeszcze jednej notki przed świętami. Podziwiajcie ten zmysł analityczny!
Dlatego aktualnie porywam ze sobą torbę, podręczniki i "Paragraf 22" Hellera (przedświąteczny prezent świąteczny - jak się bawić, to się bawić!) i lecę się kształcić, po raz ostatni w tym roku. A potem wpadam do mieszkania po walizkę i via s8 i dalej na północ do Miasta Tkaczy.

Aaaaaaaaaaaa. I wiem, że już za niedługo strasznie tego pożałuję, ale: ŚNIEGUUUUUU!

sobota, 30 listopada 2013

today november, tomorrow december

No cześć. Uprzedzam, że żyję. Uprzedzam, albowiem dostaję sygnały, że po świecie szerzy się wieść, że być może niekoniecznie, dlatego też udzielam oficjalnego dementi. Żyję. W stanie psychicznym dającym sklasyfikować jako "różnoraki, stale zmienny, okresowo niepokojący", natomiast bezsprzecznie żyję, czego wyrazem niech będzie to, że mój piszczel rzuca kurwami w każdym możliwym kierunku, bo jebnęłam się w podudzie o kant łóżka, próbując się na nie wskrobać, nie budząc przy okazji psa, który rości sobie prawa do tego materaca niczym Antoni Macierewicz do zastrzeżenia słowa "hańba" na wyłączny użytek własny. W każdym razie odczuwanie bólu działa w moim ciele w sposób iście podręcznikowy, także tym samym OSTATECZNIE zakańczam temat mojej rzekomej śmierci w otchłani snopowiązałki czy w jakikolwiek inny sposób. AJM HIR.
W ogóle czuję święta w powietrzu, bo rzeczony pies (suka, najkochańsza na świecie!) szczeka na wszystkie renifery, które widzi w telewizji. Do tej pory dała się poznać jako fanka "Komisarza Rexa" i Chewbacci, reagując na ich widok zmysłowym pomrukiwaniem, natomiast renifery stanowią pewne novum, do którego zmuszona jestem się przyzwyczajać.

A tak ogólnie to jest w porządku. Uczę się czeskiego z coraz większym zaangażowaniem, chociaż nie ukrywam, że spory udział ma w tym moje przeświadczenie o Czechach jako narodzie dzierżącym w rękach sztandar absurdu, co wybitnie mi odpowiada. W każdym razie czytanki o smutnych mrówkojadach i piosenki o krecie, który wywierca metro pazurkami uwalniają w moim mózgu obszary nieskrępowanego surrealizmu. Dałam się im ponieść w czwartek, dając do oceny historyjkę o jabłku z żółtymi oczami imieniem Pipi, które miało ukochane zwierzątko, jakim było wielkie psisko, które nosiło imię Magellan, na cześć wielkiego odkrywcy (nie doszukujcie się drugiego dna, bo go nie ma), a kochało wietnamskie kino drogi, masło i jabłka i pewnego dnia zjadło Pipi. A pani prawie-doktor powiedziała, że to takie bardzo czeskie. Aczkolwiek odkąd obejrzałam "Otesánka" (w polskiej wersji "Mały Otik", jeśli odważycie się obejrzeć) wiem, że pewne poziomy absurdy są poza moim zasięgiem. I sama nie wiem, czy to źle czy dobrze.

Co ja jeszcze chciałam...

Aaaaaaaaa. Jakiś czas temu doznałam uczucia, o którym byłam pewna, że "to se ne vrati, Pane Havranek...!". Mianowicie... zatęskniłam za medycyną (na końcu tego zdania z czystym sumieniem możecie nawet wykonać teatralne westchnienie). Broń Boże uczucie rzeczone nie wzięło się z powietrza, katalizatorem było językoznawstwo i zajęcia o aparacie mowy, afazjach i mózgu szeroko pojętym jako narzędzie kreacji, ale taka straszna szpila wbiła mi się w brzuch i tkwiła tam dość długo. Bardzo dziwne uczucie powiem wam. Póki co zostawię bez komentarza, poczekam na rozwój sytuacji. Ewentualnie samoistną śmierć.

I obiecuję, naprawdę, po tysiąckroć, pisać chociaż trochę częściej. Toż to wstyd.
A na razie idę oddawać się ostatnim tchnieniom listopadowego nastroju. Od jutra "Last Christmas"! <3



poniedziałek, 11 listopada 2013

this could be the last, this could be the last time, maybe, the last time, I don't know

Przeżyłam preludium do jakiegoś przełomu osobowościowego, kiedy przeczytałam, że Rafał zawiesza pisanie swojego bloga. Nie tylko ze względu na to, że TENŻE blog, wierzcie lub nie, dość wymiernie poukładał mi życie uczuciowe (Rafał, jesteś mimowolnym swatem! :D), ale głównie z tego względu, że skoro Rafał, będący, dla mnie i wielu mi podobnych internetowych kronikarzy, pod względem blogowej płodności twórczej niemal ucieleśnieniem Wenus z Laussel, zaniechał (cały czas mam nadzieję, że jednak chwilowo) pisania, to chyba i na mnie nadeszła pora. Na mnie i mój urlop wypoczynkowy.
I tak sobie żyłam przez czas jakiś, analizowałam i myślałam i ostatecznie doszłam do wniosku, że to lepkie i liszajowate macki listopada wkradają mi się między fałdy w mózgu i skutecznie zatruwają jaźń depresyjnym sokiem ("A nagroda za najbardziej grafomańskie zdanie ostatniego kwartału roku 2013 wędruje do... Królowej Wszechrzeczy!"), albowiem ja przecież kocham mój internetowy pamiętniczek. Kocham niekiedy miłością irracjonalną, niekiedy miłość rzeczona niepokojąco upodabnia się do nienawiści, a czasami po prostu zapominam o nim (pamiętniczku w sensie) na dłuższy czas, ale w gruncie rzeczy chyba brakowałoby mi trochę tej bezkarnej radosnej twórczości, którą tu uprawiam. Dlatego ja, póki co, zostaję uprawiać swoje blogowe poletko. Jak zwykle w nieregularnych odstępach czasu (raczej dłuższych niż krótszych, ubolewam), z drażniącą manierą budowania zbyt długich zdań podrzędnie złożonych i podejściem do życia godnym mieszanki Gringe'a i jakiegoś młodopolskiego nihilisty (od czasu do czasu ze szczyptą wesołego schizofrenika. Ale nie za często).

No więc a'propos poletka. Jutro wracam do Wrocławia, kształcić się w trybie intensywnym w zakresie filologicznym, a w czwartek, zamiast pakować walizkę (gdyż piątek UWr uczynił wolnym od zajęć, keep calm and love rektor) i raz jeszcze wrócić do rodzinnego miasta, do kraju lat dziecinnych, jakby rzekł jeden ze znanych Adamów, udaję się na koncert Stonesów. To nie żarty proszę państwa, idę obejrzeć na żywo wicie się Micka, pirackie emploi Keitha, genialną synchronizację ruchów Charliego i to, jak Ronnie popija Guinessa między piosenkami. A to wszystko za 26 złotych w Multikinie. Bardzo lubię Multikino.

Już bardzo nie mogę się doczekać grudnia. Listopad sam w sobie mnie przygnębia, nawet jak jest tak ładny, jak w tym roku. Jakoś te nagie drzewa skutecznie obniżają mi nastrój. Trochę jak wersja light dementorów, takie mnie literackie skojarzenie naszło. Chociaż z drugiej strony wizja siebie zawiniętej w kokon z koca, z ciepłą herbatą w ręce i słuchawkami pełnymi smutnej muzyki brzmi dla mnie całkiem zachęcająco. A jeśli herbatę zastąpimy winem, do kokona dodamy osobnika płci odmiennej, a do potężnej dawki smutnej muzyki dodamy jeszcze trochę smutnej muzyki, to generalnie I'm in.
A przy okazji można, jak co roku w listopadzie, obejrzeć wszystkie 6 sezonów ukochanego serialu i po raz tysięczny płakać przy ostatnim odcinku:

niedziela, 27 października 2013

dupa krówczaka*

Wczoraj minął mój pierwszy miesiąc we Wrocławiu. Myślałam o jakimś statystycznym bilansie albo jakimś subiektywnym podsumowaniu ("10 najlepszych punktów ksero na Dolnym Śląsku - przewodnik know-how; red. K.W."), ale ostatecznie doszłam do wniosku, że na bilansy i podsumowania nadejdzie czas, kiedy mój numer PESEL będzie budził w ludziach mieszkankę szacunku i niedowierzania, a nie teraz, kiedym młoda, piękna i bogata (no prawie. Głównie młoda. Jeszcze.)
W każdym razie obecnie czekają mnie jeszcze 3 dni, zanim wrócę do miasta, gdzie tramwajem jeździ się na migawce, biega po dworzu, nie po dworze (lub po POLU co gorsza), w piekarni kupuje się angielki i pączki wiedeńskie, a tramwaj śpi w zajezdni, a zakręca na krańcówce.

Powiem wam, że cały czas nie mogę przywyknąć do tej uczelni. Nie bardzo wiem, jak to ująć, bo nie wiem czy UWr jest jednostkowym pozytywnym przypadkiem, czy to ja przyzwyczaiłam się do despotycznych standardów, ale tutaj wszyscy są tacy strasznie... mili. Z każdym wykładowcą idzie się dogadać, wszyscy oni uśmiechnięci i jacyś tacy chętni, zarówno do przekazywania wiedzy, jak i nieutrudniania studentom ich marnych (opartych głównie na kawie i zupkach chińskich, inne nie mogą być) żywotów, szczerze zainteresowani tym, co nas tu przygnało i dlaczego, a jak powiesz, że kochasz Hrabala, to pani asystent na następne zajęcia przyniesie ci 3 książki w oryginale i pożyczy na czas bliżej nieokreślony. Troszkę mi przez to nieswojo, bo mam wrażenie, że znalazłam się w jakimś wszechświecie równoległym, względem na przykład takiego tam Zabrza, ale przyzwyczajanie się do dobrego jest procesem nader przyjemnym, także nie śmiem narzekać.
Ale uczelnia to jednak nadal uczelnia, natury nie oszukasz, więc już nawet miałam kolokwium, jedno pisemne z czeskiego i jedno ustne z niemieckiego. I muszę przyznać: dostać po raz pierwszy piątkę na studiach - bezcenne. Chociaż nie ukrywam, że te zdobywane w pocie czoła, łutem szczęścia czy jakimś niezbadanym wyrokiem losu ŚUMowskie trójeczki też miały swój urok.
W najbliższym czasie będę miała również okazję powrócić do zjawiska, o którym byłam pewna, że pożegnałam gdzieś w czwartej klasie szkoły podstawowej, do DYKTANDA mianowicie. Takie właśnie vintage-rozrywki funduje studentom IFS.
Natomiast we wtorek, zaraz po tym, jak spakuję walizkę, która będzie mi towarzyszyć w podróży Polskim Busem na trasie Wrocław-Łódź już w środę, wraz z moim współlokatorem i towarzyszem życia w jednej osobie, udajemy się na koncert pewnego pana romansującego z gitarą, Larry Coryell pana godność. No i myślę, że bez wstydu można nam zazdrościć. Tym bardziej, że miejsca w pierwszym rzędzie ;)

Wiecie jak jest "zakonnica" po czesku? Jeptiška!
Albo to, że Czesi tworzą naprawdę fajną muzykę, wiedzieliście? :)




* - "kochanie, wymyśl tytuł do notki, bo nie mam pomysłu!"

poniedziałek, 14 października 2013

Láska nebeská

Mam chwilową przerwę w zajęciach, także stwierdziłam, że może ją jakoś konstruktywnie spędzę, pisząc notkę na bloga. Co prawda mogłabym w tym czasie pouczyć się na przykład czeskiego czy niemieckiego, albo takiego tam na przykład literaturoznawstwa, ale jak wiadomo, pewną hierarchizację priorytetów w życiu trzeba mieć, także uchylam kapelusza, całuję rączki i z uśmiechem godnym żeńskiej wersji George'a Clooneya, szelmowsko zarzucam "dobrý den" (z akcentem na pierwszą sylabę. ZAWSZE na pierwszą sylabę!).
Prowadząc dziś rano heroiczną walkę ducha z materią, udało mi się wstać i wybrać na zajęcia, gdzie przez półtorej godziny zaznajamiałam się z czyhającymi na Polaków i atakujących z zaskoczenia z każdej strony, pułapkami językowymi. Śmiejąc się przez dobre 87 minut (bo 3 się spóźniłam), utwierdziłam się w przekonaniu, że te studia faktycznie są dla mnie. Zaczęłam nawet rozważać karierę w korporacji, żeby móc raz na jakiś czas doświadczyć awarii w dziale zbytu i napisać w raporcie o czyjeś niskiej efektywności z powodu, tu cytat, "porucha w odbyte".
A o 15:00 czasu miejscowego mam wykład z historii językoznawstwa, który jak łatwo się domyślić, zapowiada się pasjonująco. Zastanawiam się nawet, czy nie wziąć ze sobą popcornu.

Jutro bladym świtem udaję się na plac Nankiera, coby pobierać nauki i poddawać się szeroko pojętej germanizacji. Zawsze myślałam, że lektoraty na studiach są raczej pro forma i wymaga się na nich co najwyżej utrzymania pozycji względnie pionowej i opanowania ziewania w sposób na tyle subtelny, żeby nie przeszkadzać prowadzącemu w wyrabianiu godzin do emerytury, ale pani magister ucząca mnie niemieckiego zmusza mnie do weryfikacji poglądów, albowiem TRZEBA ZAPIERDALAĆ. W jakimś stopniu mnie to cieszy, bo świadomość, że nie dość, że nie zapomnę wszystkiego poza "ich heiße Marta, ich mag Pizza", to jeszcze faktycznie czegoś się nauczę, jest całkiem krzepiąca. Co nie zmienia faktu, że pewnie sporo pracy będę musiała w tę naukę włożyć. Całkiem sporo. Duuuużo.
A tak ogólnie to już cały pełen tydzień zajęć za mną, co sprawia, że wszelkie zajęcia organizacyjne, szkolenia biblioteczne i kursy BHP przechodzą do historii, a oznacza to, ni mniej ni więcej, że wracam na właściwe, studenckie tory. Pewnie gdy nadejdzie zły i okrutny czas sesji trochę zmienię zdanie, ale chyba już mi tego wszystkiego trochę brakowało. No i znowu jeżdżę na ulgowych biletach, a to uczucie niedające się porównać z żadnym innym.

Ja tymczasem idę wzmocnić się obiadem przed tym nadludzkim wysiłkiem, jakim bez wątpienia będzie historia językoznawstwa, i jak na skrzydłach, niesiona pragnieniem poszerzania wiedzy, lecę na uczelnię.
Pozdrawiam gorąco,
K.W.

sobota, 5 października 2013

how can i stop

Już ponad tydzień mieszkam sobie we Wrocławiu. I w sumie już tydzień temu miałam stworzyć posta o mej międzymiastowej migracji i wrażeniach jej towarzyszących, natomiast trochę zabrakło czasu. A gdy pojawił się czas, to nagle rozpłynęły się chęci (myślę, że ktoś kiedyś zrobi wielką karierę opisując "Syndrom Odstawienia Łodzi" jako przyczyny masowej depresji), a z kolei kiedy oba powyższe czynniki już się kooperatywnie pojawiły, to mobilny internet, który aktualnie jest moim najlepszym przyjacielem (bo nadal nie mamy w mieszkaniu wi-fi, taki psikus), odmówił współpracy, wystosowując uroczy komunikat o przekroczeniu limitu danych. Tym samym pojawiam się dopiero dziś, kiedy wszystkie trzy sprzymierzone siły wyraziły chęć współpracy, za to z chęcią do pisania i entuzjazmem godnym komunistycznego przodownika pracy.

Pierwszy października był dla mnie w tym roku DNIEM PRÓBY, albowiem musiałam się zmierzyć z testem językowym. Jak powszechnie wiadomo, Królowa pogardza życiowym konformizmem (DOBRE SOBIE), choć w tym wypadku można podciągnąć to raczej pod jakieś nie do końca zdefiniowane skłonności autodestrukcyjne, i zapisała się na NIEMIECKI. Zbyję milczeniem fakt, iż angielskiego uczę się od dobrych 15 lat, że z angielskiego pisałam rozszerzoną maturę i że generalnie chyba musiałam się dość konkretnie uderzyć w głowę jakimś ciężkim narzędziem. Natomiast niesiona pewnością siebie i niezachwianą wiarą we własne możliwości (czo ja piszem) wybrałam niemiecki. I dopiero później doczytałam, że trzeba rzeczony test zdać przynajmniej na poziomie B1+. Jak pewnie się spodziewacie, przed wyjściem z domu nastąpił dość znaczący atak nieudawanej histerii, a moje nogi zachowywały się jak zimne nóżki w galarecie i trzęsły się za każdym razem, gdy się ich dotknęło.
Całe szczęście, niezbadane są wyroki losu, udało mi się tenże test zaliczyć, z czego niezmiernie się cieszę, chociaż lektoraty w czwartek do 19:30 każą mi nieco uspokoić swój rozbuchany entuzjazm.
Drugiego października miała miejsce, pozwólcie że się pochwalę, JUŻ TRZECIA w moim dwudziestodwuletnim życiu, immatrykulacja. Było jak zwykle: Gaudeamus, mnóstwo ludzi o oczach przestraszonej sarny, indeksy i uścisk dłoni prezesa (no prawie prezesa. Dziekana.) Jedyną różnicą było to, że Aula Leopoldyńska naprawdę robi wrażenie, w przeciwieństwie do salki audiowizualnej w budynku zabrzańskiego dziekanatu, z której to odbierałam swój poprzedni, już świętej pamięci, indeks.
W czwartek po raz pierwszy odwiedziłam swój macierzysty Instytut, ażeby wziąć udział w wykładzie, a następnie udałam się na plac Nankiera, w celu otrzymania dokumentu dla studenta najważniejszego, albowiem pozwala jeździć ze zniżką. Co się nastałam, to moje (chciałabym użyć jakiejś subtelniejszej metafory, ale NOGI MI WROSŁY W DUPĘ), ale legitymację, nie bez walki pragnę dodać, dostałam.
No a wczoraj w końcu odbyły się ćwiczenia, więc miałam okazję poznać ludzi z mojej grupy, którzy póki co wydają się całkiem w porządku. W przeciwieństwie do "wstępu do językoznawstwa", bo wynudziłam się prawie jak na historii medycyny, a to jest naprawdę wysoko postawiona poprzeczka. W ogóle te wszystkie przedmioty trochę mnie przerażają, bo są tak krańcowo różne od tych, do których zdążyłam się przyzwyczaić, ale mam nadzieję, że i do nich przywyknę. Zresztą tak czy inaczej nie mam wyjścia, bo musi być dobrze, taki mam PLAN. Może nie sześcioletni, ale trzyletni już jak najbardziej, jak w gospodarce centralnie planowanej. Także lecimy z tym czeskim. Bohemistyko, przybywam! :)

niedziela, 15 września 2013

everyday is like sunday

Jak na osobę, która deklaruje, że jedną z trzech rzeczy, których nienawidzi najbardziej (obok ciepłej wódki i widoku zbioru zadań z fizyki) jest przeprowadzka, zadziwiająco często się przeprowadzam. Być może wynika to z nieco sadomasochistycznej osobowości, którą niekiedy mi się zarzuca, być może ze skrywanej głęboko hipokryzji, która jednak musi znaleźć sobie jakieś dyskretne ujście, nie wiem. A może po prostu z ciągłej potrzeby parcia do przodu. Jestem osobą znaną w świecie ze swojego nieco absurdalnego usposobienia, człowiekiem-paradoksem można by rzec, miss niedorzeczności (z miss przeginam, uprzedzam panowie), co niech udowodni fakt, iż w skrytości ducha marzę o tym, ażeby mieć męża, psa i kominek. I spiżarnię pełną dżemu z jabłek, żeby codziennie oddawać się szeroko pojętej STABILIZACJI, a z drugiej strony... A z drugiej strony taka wizja mnie zupełnie nie przekonuje. Bo chciałabym się uczyć, zwiedzać, podróżować i żyć tak, żeby STABILIZACJA była tego życia totalnym antonimem.
I właśnie w tym tkwi cała rzecz i przyczynek do dzisiejszej notki.
(A skoro już o tym... W tym miejscu przepraszam, spuszczam głowę i wdziewam włosiennicę, w imię ubogiej częstotliwości blogowych noteczek. Mea culpa, mea culpa, mea culpa)
Albowiem już niemal się przeprowadziłam. Piszę niemal, bo jeszcze przez tydzień będę mieszkać w Łodzi, żegnać się i machać białą chusteczką do każdej pojedynczej śródmiejskiej kamienicy, ale już znakomita większość moich rzeczy znalazła miejsce w swoim nowym, wrocławskim położeniu.
A ja, niemal dokładnie jak dwa lata temu, napiszę: jestem dzieckiem we mgle. Ale raczej takim z rodzaju wesołych tłuścioszków z wielkim uśmiechem na twarzy niż histerykiem, biegającym jak kurczak z odrąbaną głową. Bo Wrocław pewnie jeszcze przez pewien czas będzie dla mnie obcym miastem, gdzie nie mam pojęcia, jak gdzie trafić, ale tak sobie myślę, że przecież kiedyś w końcu się nauczę :). A już teraz wiem, że ta przeprowadzka to dobra decyzja. Wbrew słowom wielu "przyjaciół", którzy za wszelką cenę próbują mi udowodnić, że jestem idiotką, bo nie dość, że zostawiam medycynę, to jeszcze wynoszę się do Wrocławia tylko dla "faceta, który i tak cię kiedyś zostawi". No cóż. Idiotką się nie czuję, a faceta jestem znacznie bardziej pewna, niż niektórych "przyjaciół", więc chyba nie skończę pod mostem, czego wizję niektórzy przede mną dość obrazowo rozpościerają.
A prawda jest taka, że przeraziłam się nieco perspektywą siebie za 5 lat. Bo zdałam sobie sprawę, że jeśli zostanę na studiach w Łodzi, to prawdopodobieństwo wyjechania z Boat City i przeżycia czegoś zupełnie nowego spada dramatycznie. Znam siebie na tyle dobrze, że wiem, że przywiązanie nie pozwoliłoby mi się ruszyć z miasta włókniarzy, a ja na starość plułabym sobie w brodę, że nie zrobiłam jakiegoś dużego kroku do przodu, kiedy to jeszcze było możliwe. Prawda jest taka, że kocham Łódź bezinteresowną i bezwarunkową miłością, natomiast ostatnio nasza relacja, w moim odczuciu, zaczęła bardziej przypominać syndrom sztokholmski niż cudownie platoniczne uczucie, jakim była do tej pory. I żeby nie zepsuć tego jeszcze bardziej, jadę do Wrocławia. Uzbrojona w mapę, w "jakdojadę" (które ma już honorowe miejsce na moim doświadczonym życiem srajfonie), osobistego Reiseführera i megatonę pozytywnego myślenia.
Będzie spoko.

sobota, 24 sierpnia 2013

there is a light that never goes out

Blogosfera utkwiła w sezonie ogórkowym, i nasuwa mi się niepokojąca myśl, że zaraz chyba skiśnie. Sporo czasu mnie tu nie było, wessały mnie wakacje, i spodziewałam się morza nowych notek na tych najczęściej odwiedzanych blogach, a tu CISZA. Flauta. Bezmiar niczego.
Ale ja to wiem, ja to rozumiem, albowiem sama żem jest aktywną częścią tegoż zjawiska. Natomiast jako iż przyroda próżni nie lubi, postanowiłam dać dobry przykład i tworzę nową notkę. Nową notkę absolutnie o niczym, bo wakacje to taki absurdalny okres, że niby ma się duuuużo czasu i robi mnóstwo ciekawych rzeczy, a jak przychodzi do napisania posta, to okazuje się, że i czasu nie ma prawie wcale, a i te ciekawe rzeczy stają się podejrzanie mało interesujące dla potencjalnego odbiorcy.
NATOMIAST zaczęło we mnie wzbierać potężnymi falami uczucie tyleż nieszkodliwe, co paskudnie natrętne, mianowicie poczucie winy, spowodowane pozostawieniem blogusia samego na pastwisku okrutnego losu, smutnego i zaniedbanego wręcz hańbiąco.
Ale oto i cudowne zmartwychwstanie, rezurekcja i nekromancja, Królowa wskrzesza swój internetowy pamiętniczek, w sposób co prawda niespecjalnie wyszukany, wręcz prostacko nieskomplikowany powiedziałabym, ale cel uświęca środki, a na ambitniejsze notki jeszcze przyjdzie czas. ZAPEWNIAM.
No bo w sumie to takie dość konkretne pójście na łatwiznę, takie pisanie bez przemyśleń. Więc będę pisać to, co przepiękny polski związek frazeologiczny definiuje jako "co ślina na język przyniesie".

Nieco ponad tydzień temu wróciłam z Wrocławia, w którym już mam gdzie mieszkać, w którym jest najgenialniejsze zoo w jakim do tej pory byłam, i w którym mój telefon niemal dokonał żywota, podejmując dramatyczną próbę samobójczą i topiąc się w fontannie. Przeżył, aczkolwiek śmierć już zapukała w białą obudowę i chwile grozy, niczym z "Ostrego dyżuru" także miały miejsce.
Poza tym dni upływają mi leniwie i powoli, niekiedy z jakimś hedonistycznym pierwiastkiem w postaci wieczoru z Kadarką i rozkoszowania się jej bujnym bukietem (subtelna nutka spoconego bułgarskiego przetwórcy winogron i Złotych Piasków po sezonie, bajeczka), najczęściej zaś z książką lub filmem (albo Top Gearem. Najczęściej z Top Gearem. Zawsze z Top Gearem.)
A za tydzień mam urodziny, jeszcze nawet nie wiem, czy się cieszę czy nie. A za tydzień i jeden dzień dzieci pójdą do szkoły, a ja znowu przez pół dnia będę się zastanawiać, dlaczego tyle ludzi wygląda jak pingwiny.
No i już trochę chcę październik. Bo niby trochę się boję, trochę stresuję i czasem chyba trochę za dużo myślę, ale już chyba nie mogę się doczekać.
A póki co cieszę się latem, bo dla mnie tegoroczne lato to najlepsze (ODPUKAĆ!) lato w moim niemal już dwudziestodwuletnim życiu. Chociaż muszę przyznać, że mam nieodparte wrażenie, że i na jesień w tym roku nie będę mogła narzekać ;)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

tralalalalalaaaaaaaaaa

Jestem taka szczęśliwa. Za każdym razem, jak o tym pomyślę, to z paranoicznym zaangażowaniem szukam wokół siebie czegokolwiek made of niemalowane drewno, co dla postronnych zapewne nosi poważne znamiona choroby psychicznej, zważywszy na to, że robię to średnio raz na 3 minuty, ale jestem przesądna. I trzeba odpukać, żeby nie zapeszyć. Ponoć odpukanie w puste jest niemal równie skuteczne jak w niemalowane, także najczęściej kończy się na tym, że w synchronicznych odstępach czasu po prostu walę się w głowę, co raczej wspomnianych postronnych utwierdza w przekonaniu, że mają do czynienia z zaginioną legendą szpitala w Kochanówce.
No ale jestem taka szczęśliwa (BĘC w głowę!), że myślę o tym bez ustanku. Taplam się w radości, kąpię się w uciesze, topię się w uśmiechu (JEB w głowę!). I to jest takie niesamowite, bo nawet jak się staram o tym nie myśleć, to gdzieś tam w bajecznych odmętach mózgu, który podobno posiadam, nagle uaktywni się jakiś szybkostrzelny neuron i mi o tym od razu przypomni, momentalnie sprawiając, że wyglądam jak dziewczę odrobinę psychicznie upośledzone, z bananem na ryju i maślanymi oczami. (ŁUP w głowę!)
Taka troszkę monotonna jestem ostatnio i w ogóle tak tego statutowego narzekania i marudzenia niezbyt tutaj wiele, wiem. I to nie dlatego, że nie ma już rzeczy, które wznoszą mi poziomy kurwidyny we krwi na jakieś wyższe poziomy pojmowania, bo naturalnie one nadal SĄ i mają się nadzwyczaj dobrze, ale dlatego, że one są po prostu głupie. Po prostu głupie.

Tak w swojej maniackiej próżności pomyślałam, że pewnie was interesuje, jak spędzam wakacje. Spędzam w Łodzi, smażąc się na chrupko we własnym tłuszczu, empirycznie sprawdzając, jak duże stężenie endorfin jestem w stanie wytrzymać, piję wino na balkonie, czytam książki o Stonesach i słucham Stonesów i śpiewam razem ze Stonesami, sporo myślę i jeszcze więcej NIE MYŚLĘ (if-ju-noł-łot-aj-min)
Ale toż to deszcz na Serengeti! Rozkwitły kaktusy, hasają lamparty! Toż to właśnie SZCZĘŚCIE! Jestem taka szczęśliwa! (PAC w głowę!)
(Proszę zwrócić uwagę na zabieg literacki, jakim jest zastosowanie klamry w powyższej krótkiej formie wypowiedzi, zwrócić uwagę i DOCENIĆ, albowiem jest to pierwszy krok w stronę mojego przyszłego humanistycznego wykształcenia. Start już w październiku!)

środa, 24 lipca 2013

"...Mkną po szynach niebieskie tramwaje..."

No kurde no. Ładny jest ten Wrocław. Co prawda z Łodzią żadne inne miasto w kraju i na świecie równać się nie może, natomiast przyznać muszę, że wrażenie (i to pierwsze i każde następne) robi całkiem przyjemne. Co jest dość miłą odmianą, zważywszy na to, że przy mojej poprzedniej przeprowadzce do innego miasta, którym jak powszechnie wiadomo było miasto słynne z dzików i klubu piłkarskiego, jedyne co mi się nasunęło już podczas pierwszej wizyty, to "ULALA, SPIERDALAAAAJ". Obecnie mierzę się z reakcją można by rzec całkiem odwrotną, chociaż, jak wspomniałam, pierwszego miejsca w rankingu "Najzajebistsze miasta świata - lista wybitnie nieobiektywna i nad wyraz stronnicza", Łodzi nic nie jest w stanie odebrać. Natomiast miejsce drugie jest nadal nieobsadzone, no więc MOŻE. Jeśli chodzi o miejsce ostatnie, bo zapewne ta informacja ma dla was kolosalne znaczenie, ex aequo plasuje się na nim Warszawa i Zgierz. Zabrze jest dopiero gdzieś w połowie stawki, bo dostało spory plus za warchlaczki na wiosnę.
A Wrocław ma jedną zasadniczą zaletę - ma rzekę. Jako łodzianka, dość paradoksalnie, mając na względzie to, iż łódź z definicji kojarzy się z jakimś akwenem, cierpię na brak miejskiego zbiornika i w każdym mieście zachwycam się rzeką. Nawet w Warszawie, do czego to dochodzi!

W każdym razie już chyba będę miała gdzie mieszkać, kiedy we wrześniu przyjadę oswajać się ze stolicą Dolnego Śląska. I dokąd wracać, kiedy w październiku znów zacznę żyć w akademickim trybem. Bo po roku funkcjonowania na naukowym stand-byu mogę śmiało powiedzieć, że już trochę nie mogę się doczekać. Lenistwo też męczy, nie wiem czy wiecie.
Generalnie trochę nie mogę się doczekać, tak w ogóle, WSZYSTKIEGO. I to jest bardzo ciekawe uczucie, taka radosna niepewność. A raczej pewność, że niczego nie można być pewnym, bo czasem z dnia na dzień potrafi zdarzyć się coś, co zmienia wszystko, a czego nie da się żadnym sposobem przewidzieć. Trochę jak jajko z niespodzianką, wersja daily, prosto do domu ;)

A tak poza wszystkim, to moje blogowe dziecko, ROYAL BABY jakby nie było, niemal dwa tygodnie temu skończyło 3 lata. Za co wszystkim Czytelnikom bardzo dziękuję, bo blog bez czytelników to jak Łódź bez żuli, totalnie bez klimatu!
Niniejszym pozdrawiam gorąco,

Królowa Wszechrzeczy

wtorek, 16 lipca 2013

and in between it's never as it seems

Nie wiem, ile razy już to napisałam albo werbalnie wyartykułowałam, ale pomyślałam pewnie z miliard. Albo i miliard tysiąc pięćset dwadzieścia osiem razy. Ale po prostu, GDYBY MI KTOŚ ROK TEMU POWIEDZIAŁ, że wszystko się tak potoczy, to nigdy bym nie uwierzyła. I w tym miejscu nie kokietuję, nie naginam rzeczywistości, nie udaję, że tak naprawdę to się tego wszystkiego spodziewałam (bo ja nawet niespecjalnie umiem udawać, ale to tak między nami). Mogę tylko z ręką na sercu (niektórzy mówią, że lodowatym, ale to jest jakaś wroga propaganda, pewnie z Warszawy) powiedzieć, że rok temu to wszystko, co się teraz dzieje, mogłabym rozpatrywać wyłącznie w kategorii absurdu. Na równi z jakimś zaginionym odcinkiem Monthy Pythona czy coś. I właśnie to wszystko, co jeszcze do niedawna wydawało mi się tak totalnie nierealne i nieosiągalne, teraz jest osiągnięte i realne jak najbardziej. Albowiem właśnie teraz SIĘ DZIEJE, a ja na to patrzę, nieśmiało podziwiam i nadal nie do końca mogę uwierzyć.
I ten stan niedowierzania bardzo mi się podoba, bo dowodzi tego, że w życiu naprawdę wszystko możne się przydarzyć. I to nie tylko wtedy, "gdy tylko czegoś pragniesz, gdy bardzo chcesz", jak pod nosem nuciła Anita Lipnicka, w czasach gdy szłam do pierwszej klasy podstawówki z tymże hymnem na ustach, marząc o kucyku Pony na święta, ale także wtedy, kiedy się pogubisz i nawet nie potrafisz z grubsza zdefiniować, czego chcesz. Że o pragnieniach już nie wspomnę.
Bo, ekhem, pozwólcie, że się powtórzę, ale: GDYBY KTOŚ ROK TEMU POWIEDZIAŁ, że od października zasilę szeregi studentów (niemal wyłącznie STUDENTEK, to trochę smutne) Wydziału Filologicznego, że będę się z tego faktu niezmiernie cieszyć, że zostawię Łódź na rzecz Wrocławia, że znajdę człowieka, który trzyma mnie w pionie, umiejąc mnie przy tym do łez rozśmieszyć i że lada chwila będziemy się kłócić o to, że zbyt długo się rano maluję, zajmując łazienkę w naszym wspólnym mieszkaniu... Uwierzylibyście? ;)

wtorek, 9 lipca 2013

say goodbye to the little girl tree

Właśnie minęły mi prawdopodobnie dwa najlepsze tygodnie wakacji. Pierwszy spędziłam w najpiękniejszym mieście kraju (zgadza się, w ŁODZI)w towarzystwie pewnego mężczyzny, za którym tęsknię już w chwili, gdy zmuszona jestem patrzeć, jak wsiada do pociągu i wraca do swojego dolnośląskiego miasta. Taka jestem romantyczna. No zakochana po prostu, o.
Natomiast drugi tydzień bezsprzecznie należał, jak zwykle o tej porze, do Ołpenera, powszechnie pogardzanego w środkach masowego przekazu, w internetach zwłaszcza, ze względu na toksyczne skażenie w stopniu znacznym hipsterstwem i głęboką chęcią alternatywy (ograniczającej się do wszechobecnych raj-banów i ajfonów, co w efekcie powoduje, że ze szlachetnej idei alternatywy niewiele pozostaje, bo wszyscy wyglądają tak samo). Co absolutnie nie zmienia faktu, że ja do Gdyni jeździć uwielbiam, chociaż co roku, po 3 dniach niemycia i skrajnego niewyspania obiecuję sobie, że nigdy więcej nikt mnie więcej do tego nie namówi. A już wychodząc przez główną bramę na festiwalowy autobus wiem, że i tak za rok tutaj wrócę. Tym bardziej, że tym razem jakaś wyższa siła chyba wysłuchała moich próśb i na polu naprawdę było więcej pryszniców, w związku z czym standardowa kolejka wynosiła tylko ~20 osób, czyli niewiele ponad półtorej godziny czekania, co pozwoliło mi umyć się więcej niż zwyczajowy JEDEN raz. Nadal jestem w szoku.
I chociaż stężenie hipsterów na metr kwadratowy przekracza normę przynajmniej 300 razy, co może grozić śmiercią lub trwałym kalectwem, to na festiwal przyjeżdża mrowie naprawdę zajebistych ludzi, których w normalnych warunkach pewnie nigdy bym nie poznała. Bo nie podejrzewam, żebym natknęła się gdzieś na genialnych kołobrzeskich dentystów czy niereformowalnych Brytyjczyków, budzących nas rano profesjonalnym wykonaniem kankana w strojach dinozaurów.
A co do samej muzyki, to generalnie czuję się ukontentowana. Najbardziej czekałam na najbardziej MEJNSTRIMOWY koncert tegorocznej edycji, bo 4 lata temu, kiedy zawitali do Gdyni to mnie tam jeszcze nie było, na Kings of Leon mianowicie. I nie zawiodłam się ani odrobinę, podobnie jak na Nicku Cave'ie, który do festiwalowej formuły początkowo nieco średnio mi pasował, ale koncert przekonał mnie, że on i jego Złe Nasiona jak najbardziej dają radę. Pozytywnie zaskoczyli mnie Arctic Monkeys, których specjalną fanką nigdy nie byłam i na koncert poszłam raczej, żeby sobie zarezerwować najbardziej miękki kawałek ziemi przed Nickiem, ale występ naprawdę porwał. W żywiołowym skakaniu nieco przeszkadzał nam tylko jakiś cesarz hipsteriady, który uznał za stosowne wybrać się na koncert z wielką niebieską torbą IKEA, żeby zapewne móc do niej włożyć Huntery i parkę od MSBHV. Albo jakieś działo przeciwlotnicze, rozmiar by się zgadzał.
Rozczarował mnie za to The National, na występ którego naprawdę z niecierpliwością czekałam, mając w głowie fantastyczny koncert sprzed bodajże dwóch lat, kiedy to z miejsca zakochałam się w lekko narąbanym Mattcie, a w tym roku ten koncert kompletnie mi się nie podobał, podobnie jak Blur.
Zupełnie inną historią jest Rihanna, która występowała już po Open'erze, ale każdy z czterodniowym karnetem mógł za darmo na tenże koncert pójść. A że żyję wedle zasady, że "jak dajom, to biere", to i na to ponoć wielkie show się wybrałam, a jedyne co mogę powiedzieć to to, że ni chuja nie potrafię zrozumieć jej fenomenu. Już pominę kwestię tego, że piosenkarka jednak powinna śpiewać, ale było po prostu bardzo bardzo słabo. Nawet spora dawka piwa (przez rok nie tknę już Heinekena, przysięgam) ani krzyczenie "KRIS BRAŁN" w stronę sceny nie bardzo pomogła.

O, a na koniec zostawię was z ołpenerowym nieoficjalnym hymnem łódzkiej delegacji do ziemi gdyńskiej, ale uprzedzam: na własną odpowiedzialność! :)

piątek, 21 czerwca 2013

great expectations

Kocham świat u progu lata. A właściwie to kocham samą perspektywę radosnego oczekiwania na to, co wiem, że już zaraz nastąpi i że nastąpi NA PEWNO, tak jak następuje od lat tak samo. Bo już nie mogę się doczekać gorących wieczorów i codziennych (o ile głowa pozwoli, bo głowa już nie ta sama co kiedyś :D) plenerowych imprez, nie mogę się doczekać Open'era, spania pod namiotem, mycia się chusteczkami (no dobra, mimo wszystko liczę na to, że w tym roku jednak łatwiej będzie się dostać do pryszniców niż rok temu. Albo dwa. Albo trzy. Kogo ja próbuję oszukać.) i jedzenia sucharów przez tydzień. Nie mogę się doczekać corocznej Polówki w łódzkich parkach, która ma to do siebie, że jeśli przesadnie zależy mi na tym, żeby jakiś film obejrzeć, to zawsze wtedy PADA, zawsze. No ale i tak nie mogę się doczekać.

A z drugiej strony po wakacjach czeka mnie NOWE. I to także jest wspomniane wyżej radosne oczekiwanie, tylko że tym razem na to, na co kompletnie nie jestem przygotowana, bo nadal bardzo wielu rzeczy w życiu nie sprecyzowałam. I teraz czekam z ciekawością na to, co dopiero się wydarzy.

W ciągu tego roku, który ku uciesze studentów właśnie wraz z letnią sesją powoli mija, z dobry miliard razy nie potrafiłam się odnaleźć. Naprawdę, gdybym miała opowiedzieć o tym, co w ciągu ostatnich 10 miesięcy działo się w mojej głowie, to musiałabym posłużyć się jakimiś matematycznymi pojęciami, o których naturalnie nie mam pojęcia, a które pozwoliłyby mi stworzyć jakąś ekstremalną sinusoidę. A o tym, ile osób i jak wiele razy mi powiedziało, że ŹLE ROBIĘ, mogłabym napisać książkę na miarę "Wojny i pokoju", objętościowo identyczną (i równie nudną. Ale to takie wtrącenie bez puenty). No i być może faktycznie robię źle, nie wiem. Ale nikt inny też tego nie wie. No a tak to jest na świecie, że każdy ma to, na co się odważy ;)
I ja się teraz odważam raz jeszcze nieco pokomplikować sobie życie.
I wbrew pozorom nie jest to wcale takie łatwe. Zawsze wydawało mi się, że bałagan znacznie prościej stworzyć niż porządek, ale pogrążanie się w chaosie, w dodatku z własnej woli, jest naprawdę trudniejsze niż by się zdawało ;)
A tak poważnie, to jedyna rzecz, którą na ten moment mogę z ręką na sercu powiedzieć to to, że póki co nie wracam na lekarski. Ostatniego słowa jeszcze nie mówię, bo już się nauczyłam, że mówienie NA PEWNO prowadzi wyłącznie do tego, że NA PEWNO po drodze coś się zjebie, ale póki co mój medyczny BREJK nadal trwa.
Pamiętam, jak na biologii na UŁ mieliśmy w równoległej grupie gościa, który był po 3 latach lekarskiego, kiedy do nas przyszedł. I wtedy wydawał mi się człowiekiem, który chyba nie ma prawa być normalny. No to teraz mam za swoje, welcome to the jungle!

Nie wiem, czy moje królewskie alter-ego jako nie-studentki medycyny będzie jeszcze czytelniczo interesujące. Ale zawsze pocieszam się tym, że większość blogów, na które trafiam, to blogi ludzi, którym w życiu wszystko wychodzi. Więc może w końcu zacznę się wyróżniać. Myślę sobie po prostu, że może komuś pomoże świadomość tego, że naprawdę istnieją ludzie, którzy się wahają, mają wątpliwości, błądzą, mylą się i podejmują nie zawsze trafione decyzje. Więc teraz, kiedy już będę studiowała (no MAM NADZIEJĘ, bo wyniki matury nadal przede mną, a z maturą to nigdy nie wiadomo - ZNAM SIĘ) jakiś PLEBEJSKI kierunek (bo jak wiadomo, ELITARNY jest tylko jeden - śmieszno-straszne jest to, że co poniektórzy naprawdę w to wierzą), postów nie zabraknie.
A Was proszę, trzymajcie kciuki. Ostatnio coraz częściej przekonuję się, że JEDNAK mam sporo szczęścia w życiu, ale wiecie jak to jest ze szczęściem - nigdy dosyć! ;)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

no more SZ!

No cóż. Obiecywałam bezpośrednią relację z Zabrza z komentarzem na żywo, ale okazuje się, że w czwartym co do wielkości mieście śląskiej konurbacji (proszę podziwiać z jaką wiedzą powróciłam z Krainy Górników!) internet, podobnie jak optymizm i jakakolwiek nie-szara rzecz, jest towarem deficytowym. A że dodatkowo grafik miałam bardzo napięty, mając w zamiarze pojawić się w czwartek o 9:40 na dworcu we Wrocławiu nie mając już z ŚUMem nic wspólnego, to niestety musicie mi wybaczyć niedotrzymanie obietnicy. W zamian mam trochę zdjęć, ukazujących piękno i potencjał tkwiący w Miami Europy (właśnie sprawdzam, ale niestety Google Translate już nie tłumaczy "Zabrze" na "Miami", a kiedyś tak czynił, mam dowody!).

Co prawda nie udało mi się uwiecznić na zdjęciach perełki współczesnej architektury, jaką niewątpliwie jest dziekanat (gdzie któryś gatunek grzyba od dłuższego czasu ma swój własny, nieustający performance), nad czym sama teraz ubolewam, ale byłam tak szczęśliwa po tym, jak udało mi się z niego wyjść już jako BYŁA studentka ŚUMu, że kompletnie nie myślałam nad tym, że warto byłoby jeszcze na pożegnanie pomachać w okna dziekanatu środkowym palcem i dodatkowo udokumentować to spontaniczną fotografią.
Natomiast doszłam do wniosku, że dla znakomitej większości studentów pierwszego i drugiego roku, czy to lekarskiego czy to stomy, codzienną rzeczywistością jest jednak Helenka i Rokitnica, a centrum wraz z placem Traugutta stanowi wyłącznie weekendowy luksus z Platanem jako główną atrakcją, dlatego to właśnie tę rzeczywistość zdecydowałam się wam trochę przybliżyć:


Oto widok z okna w kuchni mojego mieszkania. Zabrze, takie piękne ♥


Jak wiadomo, nie samą nauką człowiek żyje, bawić też się czasem trzeba. A w ogóle to jest nowa jakość, jak ja tam mieszkałam to po Amarenę biegało się na Rokitnicę :<


Tutaj nie ma karteczki, albowiem zdjęcie robiłam pod wpływem nagłego impulsu, który nakazał mi uchwycić tę feerię barw, która wylewa się z każdego zakątka zabrzańskiej ziemi. Chociaż szary to w sumie też kolor. Producenci "50 shades of grey", chyba właśnie znalazłam wam tytułowy plener!


Oh, tutaj słowa niczego nie wyrażą ♥

No i deserek na koniec, serduszko aż trzepotało mi z radości, wzruszenia i niewymownej ekscytacji, kiedy udawałam się w stronę mojej ukochanej katedry. Co prawda Gwiazdy (przez wielkie G!) niestety nie spotkałam, ale i tak warto było powrócić wspomnieniami do seminarium z termodynamiki i anizotropowej budowy kości:

A jak już spalą, to postawią tam monopol. Na pewno znacznie bardziej się przyda.


Farewell Zabrze, farewell!

sobota, 1 czerwca 2013

seven days in sunny june

Kocham Dzień Dziecka. Do dzieci w sensie dzieci, istot ludzkich w kategorii wiekowej <12, stosunek mam raczej nieokreślony, ze wskazaniem na "raczej nie" (aczkolwiek istnieją szlachetne wyjątki, a dokładnie jeden, dla którego jestem w stanie chodzić do zoo i jeść watę cukrową na obiad 7 dni w tygodniu), natomiast Dzień Dziecka sam w sobie uwielbiam. Duża w tym zasługa mojej mamy, która pierwszego czerwca zawsze pozwala mi przez krótką chwilę znowu mieć 8 lat, chociaż z każdym rokiem (i każdą zmarszczką, siwym włosem, każdym kolejnym milimetrem obwisłej skóry... NIE NO, JESZCZE TROCHĘ), jak podejrzewam, następuje eskalacja trudności w widzeniu we mnie dziecka. Dzisiaj miałyśmy ambitny plan odwiedzenia łódzkiego ogrodu botanicznego (co skutecznie uniemożliwiła nam spektakularna manifestacja sił natury w postaci litej ściany deszczu, POZDRAWIAMY POLSKIE DŁUGIE WEEKENDY) i równie ambitną sentymentalną podróż do Hortexu przy Pasażu Schillera, w celu spożycia lodów z bitą śmietaną i owocami (co skutecznie uniemożliwiła nam spektakularna manifestacja polskiego [niby ujemnego, W KTÓRYM MIEJSCU] przyrostu naturalnego, albowiem takiej ilości dzieci wraz z rodzicami nie widziałam jeszcze NIGDY). Także w związku z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody, zamiast spaceru po ogrodzie botanicznym zdecydowałyśmy się na pójście w gościnne progi Tesco, w celu zakupienia rzeczy niezbędnych do stworzenia jakiegoś zajebistego lodowego deseru, coby sobie wynagrodzić hortexowe niepowodzenie, natomiast w międzyczasie uznałyśmy, że w sumie to chyba mamy ochotę na mięso. I zamiast Hortexu był kebab. I też było zajebiście.

A w przyszłym tygodniu (w sensie tym, co będzie już od pojutrza) jadę do Zabrza. Już nie mogę się doczekać widoku tych wszystkich uśmiechniętych twarzy, rąk gotowych do pomocy i ust wypowiadających ciepłe słowa w stronę studentów, które czekają na mnie na Placu Traugutta 2, w postaci pań z dziekanatu. Samego Placu Traugutta też już nie mogę się doczekać, tych wszystkich cudownych architektonicznych rozwiązań, starannie zakonserwowanych odpowiednio dobraną renowacją. I Zabrza w ogóle, w tym najszerszym z szerokich znaczeniu, też nie mogę się doczekać, tego kolorowego, tętniącego życiem miasta, pełnego pozytywnej energii i ludzi zarażających swoim entuzjazmem i optymistycznym nastawieniem do życia wszystkich wokół... Oh, chwilo trwaj!
Za to kryć nie będę, że naprawdę stęskniłam się za moimi zabrzańskimi przyjaciółmi, którzy teraz w pocie czoła zakuwają biochemię i fizjologię i bardzo BARDZO się cieszę, że będę miała okazję się z nimi zobaczyć. O Zabrzu, a zwłaszcza o zabrzańskim ŚUMie można powiedzieć wiele złego (w sumie tak się zastanawiam dłuższą chwilę i dochodzę do wniosku, że ciężko powiedzieć coś w oczywisty sposób dobrego, może poza możliwością oglądania dzików w naturalnym habitacie), ale ludzie w Zabrzu na lekarskim, w zdecydowanej większości (no bo heloł, pewien procent sieje ferment), są naprawdę zajebiści.

Może nawet walnę wam jakąś transmisję na żywo, streaming live czy coś, directly from Wungiel-Town. Muszę tam spędzić przynajmniej 2 dni, także może wysokie stężenie pyłów górniczych mnie natchnie.

Tymczasem pożegnam się czule, z obietnicą notki JUŻ WKRÓTCE.

środa, 22 maja 2013

wiatr na pogodę

Nie za bardzo wiem jak zacząć. Czy kajać się i patrzeć spode łba, podkulić pod siebie ogon (PERVERT MODE, co ja mam z mózgiem) i zbolałym szeptem wydusić z siebie wątłe "przepraszam" czy pokozakować i udawać, że nic się nie dzieje, a ja jestem zajebista, bo mimo, że nic nie piszę, to i tak zaskakująco ogromna liczba ludzi odwiedza mojego sweet blogusia. Co akurat jest PRAWDĄ. W sensie czytelników, nie zajebistości, bo akurat taka sytuacja sprawia, że czuję się raczej podle, niż zajebiście. Podkulam ogon i przepraszam.
W każdym razie mam ten problem od paru dobrych notek i sama nie wiem. W zaistniałej sytuacji chyba po prostu zrezygnuję ze wstępu.
Niniejszym bezpośrednio przechodzę do ROZWINIĘCIA.
Jestem już ponad tydzień po maturze. Szczególnych wrażeń raczej nie doświadczam. Podejrzewam, że to wina tego, że matura zaczyna być dla mnie zupełnie naturalnym elementem majowego krajobrazu, jak bez i juwenalia (i gołębie, które uprawiają MIŁOŚĆ CIELESNĄ w fontannie w parku Sienkiewicza, bezpowrotnie niszcząc mi psychikę), ale mogę się mylić. W życiu dość często się mylę. Może to po prostu głupota i brak świadomości konsekwencji wynikających z podjętych działań, tak też może być.
Wracając do sedna, matura była SPOKO. Na angielskim napisałam, jak zdecydowana większość kandydatów do posiadania pełnego średniego wykształcenia, rozprawkę na temat żarcia z supermarketu. Że chociaż niby jest okej, to wcale nie jest, trzy przykłady na plus, trzy na minus, wstęp z tezą, zakończenie z powtórzeniem tezy, wszystko lege artis, jak życzy sobie CKE, zabijając przy okazji wszelkie przejawy choćby minimalnego polotu i kreatywności. W tym miejscu chciałabym pozdrowić Katedrę Języków Obcych ŚUM w Zabrzu, zwłaszcza panią Annę K., która włożyła mi w głowę naprawdę dużo wiedzy (w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych pracowników naukowych, z którymi miałam okazję WSPÓŁPRACOWAĆ w zeszłym roku na zabrzańskiej uczelni)i jakiś kurwyliard łacińskich słówek, ponieważ na maturze z angielskiego zmuszona byłam z tej wiedzy skorzystać, pisząc o próchnicy. Caries, cariei, V. deklinacja, rodzaj żeński ♥
Co prawda jestem prawie pewna, że sporo zjebałam przy słuchaniu, ale nie zaprząta to teraz specjalnie mojej głowy.

Polski też ujdzie, chociaż zdecydowanie wolałabym poezję, aniżeli prozę, bo przy analizowaniu liryki mam już pewien wyrobiony algorytm postępowania, który pozwala mi zazwyczaj dość sporo wycisnąć z klucza, natomiast przy epice zawsze muszę sporo improwizować. Wybrałam sobie pierwszy temat, także przez prawie 3 godziny porównywałam sobie wizerunek Aresa u Homera i u Herberta. Co prawda pod sam koniec nieco poniosła mnie wena i jeśli moją pracę będzie sprawdzał jakiś wyszkolony przez tajne służby CKE służbista, to zapewne przychylnym okiem na to nie spojrzy, ale nie zamierzam o tym myśleć aż do końca czerwca.

Także teraz cierpię wręcz na nadmiar wolnego czasu, bo do nauki pozostał mi już tylko niemiecki, 3 razy w tygodniu (bo jak powszechnie wiadomo, EINMAL IST KEINMAL, ale poza tym wolność Panie, wolność!

No i może w związku z tym trochę zintensyfikuję moją blogową prawie-twórczość. Piszę "może", bo znam siebie na tyle dobrze, że wiem, iż jako dziecko, którego samoświadomość ukształtowała się na smutnych owocach twórczości nihilistów i egzystencjalistów (sooooooooooooooooooooooł hipstaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa)najlepiej pisze mi się w depresji. A że aktualnie depresja zdaje się być najodleglejszym ze zjawisk wszechświata, no to obiektywnie rzecz ujmując, może być ciężko. Ale tak poza tym bycie szczęśliwym człowiekiem całkiem mi odpowiada.
Zresztą.
Muszę w końcu sobie wymyślić, jak pokieruję życiem już od października. A to mi zajmie duuuuużo czasu.
Aaaaaaaaa. I żeby nie było. Wcale nie lubię egzystencjalistów.

wtorek, 7 maja 2013

blinded by rainbows

Chciałabym móc powiedzieć, że ta hańbiąco długa przerwa w uprawianiu blogowej radosnej grafomanii jest spowodowana nawałem nauki, tym przeogromem informacji, które muszę przyswoić do matury (która już ZARAZ, a cały czas mam wrażenie, że jeszcze tyyyyyyyyyle czasu, skoro nawet kasztany nie kwitną), ale z racji tego, że największym kłamstwem, na które jestem w stanie się zdobyć, jest udawanie fascynacji storczykami mojej mamy, no to NIE DA SIĘ.
Żeby nie było, coś tam się uczę. Ale a) mogłabym więcej, b) nie usprawiedliwia to porzucenia bloga niemal na trwanie w internetowym niebycie. Chyba aż nałożę na siebie jakąś pokutę, mam teraz poczucie winy.
W czwartek mam maturę, oh ah jak super. I w piątek też. Proszę trzymać kciuki, zrywać czterolistne koniczyny w intencji Królowej, wyjąć z szafek wszystkie słonie z trąbami do góry i modlić się w moim imieniu do Szczęśliwego Losu, żeby to już NAPRAWDĘ była moja ostatnia przygoda z tymże państwowym egzaminem, bo wizja podchodzenia do matury po raz czwarty już mnie chyba nie rozbawi.

A tymczasem minęła majówka, w strugach deszczu i późno październikową temperaturą, którą spędziłam intensywnie się reintegrując z wieloma ludźmi, którym uwielbiam, a widzę zdecydowanie zbyt rzadko, jak choćby z moimi znajomymi z liceum. Zanosi się na to, że chyba już do końca życia będę utrzymywać, że te 3 lata spędzone w liceum to 3 najlepsze lata w moim życiu, a każde spotkanie z ludźmi, których tam poznałam, jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdza.
W każdym razie moja majówka nie odbiegała znacząco od założonych planów spożywania niskoprocentowych trunków alkoholowych w dobrym towarzystwie, tylko plener zmuszeni byliśmy zamienić na gościnne podwoje lokali przy Piotrkowskiej. I też było super. Chociaż bez grilla.

Chciałabym sobie tradycyjnie ponarzekać, no bo jak to tak, bez zrzędzenia, jęczenia, marudzenia i użalania, ale chyba naprawdę nie za bardzo mam już na co.
Powiem nawet więcej. Czasami mam ochotę skakać po krawężnikach i całować ludzi na ulicy. Bo jest dobrze.
Odpukać w niemalowane!

czwartek, 18 kwietnia 2013

Pfützenspringen

Dzisiaj będzie krótko, albowiem właśnie zorientowałam się, że zaraz miną kolejne mityczne 2 tygodnie, odkąd cokolwiek udało mi się na blogu napisać, i dopadły mnie z tego powodu wyrzuty sumienia, tym większe, iż okazuje się, że zawdzięczam temu blogowi znacznie więcej, niż kiedykolwiek skłonna byłabym przypuszczać.
Ale że niestety wzywają mnie różne zagadnienia niemieckiej gramatyki, i to wzywają w dość brutalny sposób, zważywszy na to, że mam nieco mniej niż 3 godziny, żeby je w zadowalającym stopniu przyswoić, to ograniczę dzisiaj potok słów do powszechnie akceptowalnego minimum.

Poza tym zaraz mam maturę jakby na to nie patrzeć (mogliby dawać czekoladę za podchodzenie do matury po raz n-ty; albo chociaż jakiś dyplom uznania czy coś), i w sumie wypadałoby, chociaż dla przyzwoitości, przynajmniej poudawać, że naprawdę się do tego przykładam. Bo oczywiście się przykładam, BARDZO.

Zresztą, nawet nie o tym dzisiaj chciałam.
Dzisiaj w Łodzi jest 25 stopni, chociaż dwa tygodnie temu jeszcze padał śnieg i wizja wiosny wydawała się równie bliska jak mój doktorat z fizyki kwantowej. A teraz świeci słońce, ludzie chodzą bez kurtek i jest tak, jak gdyby nigdy nie było żadnej zimy. Chociaż była bardzo długa i wydawało się, że się nigdy nie skończy. A skończyła się w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewałam i przyszła z najmniej oczekiwanej strony.
Nie tylko za oknem.

niedziela, 7 kwietnia 2013

you ask, i answer

Jakiś czas temu Lasub wytypowała mnie do wzięcia udziału w pewnego rodzaju zabawie, polegającej na odpowiadaniu na zadane wcześniej pytania.
Co prawda uważam, że czasami aż za bardzo się uzewnętrzniam na blogu, ale jak wiemy papier wszystko przyjmie. W tym wypadku papier przybiera formę platformy blogowej, natomiast zasadnicza idea pozostaje nienaruszona.
W każdym razie, wracając do rzeczy, niekiedy (coraz częściej, to niepokojące) odnoszę wrażenie, że nieco zbyt mocno emocjonalnie się odkrywam (co za bełkot, rany).
Ale zgodnie z zasadą, że nadmiar przesady przestaje być przesadą, postanowiłam na zadane pytania odpowiedzieć i żyć nadzieją, że pozwoli mi to zostać gwiazdą internetu.
Także TADAAAAAAAAAM...!

1.Twoja największa słabość i sposoby na walką z nią
Otóż moją największą życiową słabością są Jelly Belly, którym absolutnie nie potrafię się oprzeć (nie żebym jakoś specjalnie próbowała, broń Boże). I wszystko pozostawało w granicach rozsądku, dopóki wspomniane Jelly Belly nie były dostępne w Polsce i stanowiły rarytas, spożywany co prawda w ilościach nieprzyzwoitych, ale na tyle rzadko, że bez szkody dla obwodu bioder. NATOMIAST, będąc ostatnio w Empiku, doznałam jakiegoś kosmicznego uczucia, takiego jakby miksu nieziemskiego podekscytowania i paraliżującego strachu, albowiem odkryłam, że Empik Jelly Belly dystrybuuje. No i nie wiem, czy się śmiać czy płakać.
Sposoby na walkę z fasolkowym uzależnieniem nie są znane nauce.

2. Najwcześniejsze doświadczenie kulinarne
Zrobiłam mojemu bratu kanapkę z mózgiem. Na rzeczony mózg składała się jajecznica, syrop malinowy i żelki, ale co ciekawe, mój brat kanapkę zjadł.

3. Czy lubisz siebie?
Uwielbiam! Pod warunkiem, że świeci słońce, jest ciepło, a ja nie mam w perspektywie żadnych nieprzyjemność czynności. Inna sprawa, że w takich warunkach uwielbiam nawet panie z dziekanatu.

4. Co byś kupiła za 1000 złotych?
Bilet na koncert Stonesów w Hyde Parku. Dla siebie i towarzysza. I nawet zostałoby jeszcze może na dwa lizaki.

5. Czy wolisz żyć skromnie, ale bez kredytów czy z większym rozmachem mając zobowiązania finansowe?
Charakter mam, jaki mam, a ten nie pozwala mi żyć ponad to, co posiadam. Także mam nadzieję, że wizja kredytu mi nie grozi.

6. Jak wyglądał Twój najszczęśliwszy dzień w życiu?
Cały czas mam nadzieję, że ten najszczęśliwszy to jednak nadal jest dopiero do przeżycia. Natomiast najszczęśliwszy do tej pory... Nie, nie mogę powiedzieć :D

7. Czy jest jakaś rzecz, którą osiągnęłaś, choć wszyscy dookoła twierdzili, że to nie może się udać?
Naturalnie. Moja matura z matematyki. True story.

8. Co w Twoim wyglądzie podoba Ci się najbardziej?
75D. Hehehe.

9. Nad wyrobieniem jakiego nawyku aktualnie pracujesz (jeśli pracujesz)?
Nie wiem, czy można to podciągnąć pod definicję nawyku, ale staram się nauczyć nie myśleć za dużo o tym, co było. Myślenie retroperspektywiczne to przekleństwo. Ale chyba idzie mi coraz lepiej (Nieprawda. Ale pracuję nad tym!).

10. Jaki jest Twój najważniejszy cel (w tym momencie życia)?
No heloł. Pójść na studia, które w końcu skończę!

11. Twój najlepszy trik dotyczący dbania o urodę
Ze swojej strony powiem tak: ZAWSZE zanim położycie sobie cokolwiek na twarz sprawdźcie, czy was nie uczula. Zwłaszcza kiedy macie w perspektywie randkę. No chyba że przynajmniej jedno z was ma słabość do Winnetou i jego kolegów.
I proszę mi wierzyć, wiem co mówię.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

april, be good to me

Czuję się prawie jak podróżnik-eksplorator, zaglądając na bloga średnio raz na 2 tygodnie (jak dobrze pójdzie). Dreszcz niepewności co zastanę, przedzieranie się przez plątaninę kurzu, pajęczyn i spamowych pseudo-komentarzy (w ogóle jeśli ktoś z was wie, jak sobie z tym w obrębie blogspota radzić, to niech szerzy miłosierdzie i się podzieli, bom ja istota w internetach niebiegła). Ad rem. Cóż czynić, o czym pisać, skoro aura nie sprzyja spektakularnym przygodom, które można by opisywać, licząc na pełne zazdrości westchnienia czytelników? Cóż czynić, kiedy życie ogranicza się do niemieckiego i matury? W końcu cóż czynić, o czym pisać, gdy nawet (może z wyjątkiem dwóch powyższych punktów) nie ma na co narzekać?

Co prawda dzisiaj jest 1.04, powinnam zarzucić tutaj jakimś fajnym primaaprilisowym betonem, śmieszno-strasznym sucharkiem, ale niestety żaden żarcik-kosmonaucik nie przychodzi mi do głowy. Wystarczy mi, że pogoda sobie ze mnie robi jaja (pogoda tak w ogóle to robi mnie w chuja, ale nie będę wulgarna, damie wszak nie przystoi).
Aczkolwiek prawdą jest, że dzień dzisiejszy już dwukrotnie nieomal przyprawił mnie o zawał: najpierw, kiedy przeczytałam, że w Łodzi ma zagrać Daft Punk (to ze szczęścia), a godzinę później, że One Direction ("Justin B. poleca!"; wtedy już bynajmniej nie ze szczęścia).
A'propos Justina Biebera. Któż z was przybył do Miasta Włókniarzy na koncert? Proszę się przyznać, przecież w tym pandemonium brały udział tysiące ludzi i statystyka każe mi domniemywać, że NA PEWNO ktoś z was też tam był.
Ja w każdym razie nie byłam, ale tylko z tego względu, że jak się zorientowałam co i jak (skomunikowane myślenie to nie jest moja mocna strona) to wszystkie bilety na Diamond Circle były już wyprzedane. Przepłakałam później cały tydzień, że jU$$sTiNek :*:*:*:* nie pozdrowi mnie na Twitterze :(:(:(

A tak poza tym... Tak poza tym, to chciałam wam powiedzieć, że jest dobrze. Wiosny jeszcze nie ma, ale powoli dochodzę do optymistycznego wniosku, że "...ta zima kiedyś musi minąć".
No i chyba mija.

sobota, 16 marca 2013

show on the snow

Mam 15 minut, żeby napisać notkę.
Normalnie pewnie nawet nie otworzyłabym komputera, ale chyba dopadły mnie wyrzuty sumienia, że tak tu wszystko zaniedbuję, a że presja czasu działa na mnie motywująco (przynajmniej czasami; no dobra, rzadko), to lecimy z tym koksem.

Jeśli nie będę się odzywać (w sensie, że nie będę pisać, voice-notki czy co gorsza videoblog to jednak chyba ponad moją tolerancję ekshibicjonizmu), to znaczy, że dostałam zapalenia płuc i dogorywam.
Mianowicie dzisiaj, biorąc udział w pogańskim rytuale odganiania zimy (połączonym z degustacją taniego wina, które jest dobre, bo jest dobre i jest tanie, ale o tym cicho, bo wino udawało herbatę w termosie) udałam się wraz z grupą moich przyjaciół na łódzki Plac Waginalny, którego nikt nawet nie ma zamiaru odśnieżać, i pod czujnym okiem Wadżajny jeździliśmy na sankach.
Śmiem twierdzić, że poprawiliśmy humor paru osobom, zwłaszcza tym marudom z Sądu i jakimś zagubionym duszyczkom, które wyszły z Collegium Anatomicum.
Prawdą jest, że nie był to wyczyn specjalnie mądry, ale przysięgam, że jeszcze jedna doba zimy i dobrowolnie zgłoszę się na Aleksandrowską i każę się szczelnie opatulić w kaftan. A że bierna postawa jest złą postawą, wzięliśmy sprawy w swoje ręce, i efekt odczuwalny jest OD RAZU bo dzisiaj zaczęła się odwilż, więc rytuał DZIAŁA.
Jako że zostało mi jeszcze jakieś 5 min z założonych 15, to spieszę donieść, że NIENAWIDZĘ MPK, chce mi się spać, a nie chce mi się iść na imprezę, muszę kupić bilety na x koncertów, a nie mam za co, ale generalnie to jest całkiem ok, nie umarłam (choć w ciągu tego tygodnia były ze 3 momenty, kiedy myślałam, że jednak i owszem), a bloga zaniedbuję wyłącznie z lenistwa.

A że dodatkowo kocham Toma Waitsa bardzo szczerą miłością, to się z wami tym podzielę i powiem tylko tyle, że Tom, niestety już jest za późno, kocham cię od dawna i nie zamierzam przestać.



17 minut, to chyba najszybsza notka w moim życiu.

środa, 6 marca 2013

and my favourite word in the world is spring

Jak tak dalej pójdzie, to się tak rozszaleję z tymi notkami, że pewnego dnia zacznę wyskakiwać z każdej lodówki. Jak ser żółty rodzaj gouda. Albo, nie przymierzając, jak PASZTET.
Kto to słyszał, 2 posty w przeciągu tygodnia. Apokalipsa się zbliża, ponoć papież ma być Murzynem, Królowa Wszechrzeczy płodzi notki niczym natchniony ideą prokreator, jak nic coś jebnie w świat i go rozwali w drobny pył.

A dzisiejsza notka nie zapisze się w historii świata, bo jedyne co mam do przekazania to to, że piękna pogoda poprawiła mi humor na cały dzień. To chyba właśnie dzisiaj przypada to ruchome święto, znane pod kryptonimem "Losowy dzień gdzieś w marcu, kiedy nagle robi się irracjonalnie ciepło, a ty cieszysz się jak pajac". Wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały mojemu serduszku trzepotać ze szczęścia, że "winter is no longer coming".
Panowie żulowie powychodzili z zimowych kryjówek, zainaugurowali nowy sezon działania kółek dyskusyjnych na ławkach i przystankach, w Śródmieściu jest więcej dziur w ulicach niż kiedykolwiek wcześniej, a idąc dzisiaj na 86 przy Placu Barlickiego wszędzie czuć było tulipany, a nie charakterystyczną dla Placu Barlickiego mieszankę zapachu starej marchewki i wody po myciu naczyń.
I po prostu było super.
Kiedyś przeprowadzałam dyskusję poglądową z pewnym całkiem przystojnym mężczyzną (a jest to informacja o tyle istotna, że rzecz miała miejsce na mojej ustnej maturze z angielskiego lat temu prawie 3) na temat ulubionej pory roku. Generalnie decyzyjność nie stanowi najmocniejszej strony mojego charakteru, także ograniczyłam się do powiedzenia, że lubię każdą, ale kończąc powyższe zdanie dotarło do mnie, że chociaż nie skłamałam, to jednak najbardziej kocham wiosnę.
Ok, so you say spring. Could you tell us why?
"Because the best is yet to come"

I do dzisiaj uznaję to za najmądrzejsze, co w życiu przydarzyło mi się powiedzieć.


5:40 - 6:20, POLECAM
K.W.

sobota, 2 marca 2013

the ice is getting thinner

Długo się zastanawiałam, czy aktualnie dzieje się w moim życiu coś na tyle interesującego, by móc o tym napisać, a co nie będzie nosiło znamion kartki z pamiętnika rozchwianej emocjonalnie piętnastolatki. Uznałam, że od dłuższego czasu poruszam się właśnie w takiej grząskiej materii i nadeszła najwyższa pora, żeby nieco ogarnąć tyłek. A przynajmniej poudawać, bo szczerze mówiąc odnajduję jakąś masochistyczną przyjemność w codziennym rytuale rozdrapywania wszelkich ran, które noszę w ośrodku pamięci własnego mózgu. Albo raczej w jakieś istocie mózgopodobnej. Mózgoplazmie. Mózgolepie. Bo odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu mówienie o mojej skromnej osobie w kontekście posiadania mózgu jest sporym nadużyciem.

Może w tym momencie poprzestanę, zważywszy na to, że wszystko co powyżej było wyłącznie dygresją do zdania pierwszego. Także ad rem. Uznałam ostatecznie, że moje życie jest obecnie tak krańcowo nudne, że wieczorki z bingo w Domu Seniora to przy tym rollercoster bez trzymanki. ALE otóż stała się rzecz niezwykła. Blogspot sam, mimowolnie, podsunął mi temat do notki, mianowicie informując mnie, poprzez nowoczesny interfejs wszelkich możliwych statystyk, że post, który właśnie popełniam, jest setnym w mojej blogowej karierze. Kamień milowy można by rzec. Przekroczenie Rubikonu. Exegi monumentum pokuszę się nawet, bo te tysiące zdań, które spłodziłam, już po wsze czasy pozostaną w bezdennej przestrzeni Internetu. Zajęło mi to dokładnie 934 dni, nieco ponad 2,5 roku i ileś tam godzin spędzonych nad klawiaturą. I jedno mogę powiedzieć na pewno, z ręką na sercu, przysięgając na najwyższe wartości w moim życiu (w dniu dzisiejszym jest to chyba karmelowa Milka, ale w tym obszarze istnieje gigantyczna rotacja i za godzinę mogą to już być szpilki od Prady, także proszę się nie przywiązywać): zajebiście się cieszę, że mam bloga. Przez te prawie 3 lata zmieniło się tyle rzeczy, tyle się wydarzyło, a blog pozwolił mi to wszystko usystematyzować. I spojrzeć na te wszystkie zdarzenia, myśli i decyzje z jakiejś zdrowszej perspektywy. Dzisiaj się śmiałam, czytając swoje pierwsze notki, nie tylko dlatego, że są strasznie słabe (w tym miejscu wystąpił raczej gwałtowny rechot zażenowania), ale dlatego, że to co wtedy było dla mnie tragedią, teraz jest zwyczajnie śmieszne, bo jest tak małe i tak głupie i tak bardzo z perspektywy czasu nieistotne.

I płynie z tego bardzo optymistyczny wniosek - istnieje duża szansa, że przy 200. notce śmiać się będę z tego całego burdelu, który na dobre rozgościł się na kartkach mojej biografii.
Aż po prostu nie mogę się doczekać!

środa, 20 lutego 2013

noch einmal

Dzisiaj był beznadziejny dzień.
Moim postanowieniem noworocznym, w którym trwałam aż do dzisiaj, było codziennie przed snem zapisywać, co miłego się zdarzyło. Mogła być pierdoła, w stylu że uśmiechnął się do mnie facet w autobusie, ale codziennie miało być COŚ. Żeby nauczyć się dostrzegać takie małe rzeczy, żeby mieć się czego trzymać. I że chociaż bywały słabe dni, dni typu kutas, typu "pierdolę to wszystko i lecę w kosmos", to jednak codziennie zdarzało się też coś optymistycznego; to genialnie dobrze działa na głowę, myślenie w taki sposób. Faktycznie jest się czego trzymać.
Dzisiaj też miało być dobrze. Kupiłam bilet na koncert, a pan motorniczy z tramwaju linii 15A nie zamknął mi drzwi przed nosem, tylko poczekał, widząc mój heroiczny bieg przez Rondo Solidarności.

No ale się zjebało.
Myślałam, że już mi przeszło. Naiwnie myślałam, że jak się kogoś długo nie widzi, to w głowie się wszystko rozmazuje, z każdym dniem coraz bardziej, aż w końcu znika. I bardzo głupio myślałam, że minęło wystarczająco dużo czasu, żeby w mojej głowie już nic nie było. I dopiero dzisiaj sobie uświadomiłam, że w moim mózgu nic się nie rozmazało, ani trochę. Że przez te wszystkie miesiące co najwyżej tylko nieświadomie pogrubiałam kontury i nasycałam kolory. I że próbując zapomnieć tylko mocniej sobie wszystko utrwaliłam.

Dostałam dzisiaj po ryju od rzeczywistości. Bo zapomniałam, że świat idzie do przodu. I ci, którzy kiedyś byli dla mnie całym światem też.

I wolałabym znów poudawać twardziela, ale dzisiaj już chyba nie mam na to siły.

Chciałabym wam pokazać szczególną dla mnie piosenkę. Kiedyś pokazał mi ją jeden istotny w moim życiu Niemiec, z gatunku tych, których zna się przez kilka godzin, a pamięta do końca życia.
Dla tych niedowiarków, którzy twierdzą, że po niemiecku każde zdanie brzmi jak rozkaz rozstrzelania, przedstawiam piosenkę o miłości. Cudowną. Auf deutsch.

czwartek, 14 lutego 2013

jumping into puddles

Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że nie znoszę walentynek. W tym roku dodatkowo nie znoszę ich podwójnie. Potrójnie. Poczwórnie. Po wielokroć w każdym razie, z powodów zarówno absolutnie oczywistych, jak i oczywistych nie do końca. A że jestem zrzędliwa i usposobiona jak najbardziej marudersko, prawdopodobnie będąc pierwszym dzieckiem Wszechmalkontenctwa, to dzień dzisiejszy, 14.II, jest dla mnie okresem żniw i celebracją urodzaju. Od samego rana znalazłam dokładnie 27 określeń, którymi mogłabym opisać święto zakochanych, a które chyba bardziej odpowiadałyby stanowi faktycznemu. Prawie wszystkie zawierają w sobie element niecenzuralny, także wymieniać ich nie będę, bo istnieje obawa, że nie wszyscy czytelnicy są w myśl prawa pełnoletni.

No dobra. A prawda jest taka, że choć ten cały bazar, serduszkowy odpust, kicz rodem ze święta kukurydzy mi generalnie lata koło dupy, to jednak dzisiaj było mi trochę... smutno. Bo siłą rzeczy, patrząc na te wszystkie pary, które zmuszona byłam obserwować przez dłuższy czas w pewnej sieciowej kawiarni na Piotrkowskiej, przypomniałam sobie te wszystkie rzeczy, o których zwykle staram się nie myśleć. A w moim obecnym stanie emocjonalnego rozedrgania myślenie retroperspektywiczne jest wybitnie niewskazane, albowiem w krótkim czasie prowadzi przed telewizor, oglądania po raz 1349 "Dumy i uprzedzenia", jedzenia lodów prosto z opakowania i napędzania koniunktury producentom chusteczek higienicznych.

Ale od czego ma się przyjaciół? :) Najgenialniejszych przyjaciół na świecie, którzy wiedzą, jak trudny będzie dla mnie dzisiejszy dzień (pomimo zapewnień, że chuj mnie bolą walentynki), którzy robią mi walentynkę z mięsa, którzy wywalają do śmieci moją "Dumę i uprzedzenie" (don't worry, wyjęłam), a w zamian oglądamy "Gwiezdne wojny" z podziałem na role, przyjaciele, od których dostaję flaszkę z kartką, że "who needs Valentines when you have the Ballantine's?" i z którymi skaczę po kałużach, których w dziurawych drogach łódzkiego Śródmieścia (a zwłaszcza JEDNEJ ulicy) nie brakuje.

Wiele rzeczy mi ostatnio nie wychodzi, ale przyjaciele wyszli mi na pewno. Więc suma sumarum bilans jest na plus. Bo czego chcieć więcej, niż ludzi, na których zawsze można liczyć? ;)

niedziela, 3 lutego 2013

they danced down the street like dingledodies

Wyobraźcie sobie, że macie za zadanie zaplanować sobie koszmarny dzień. Taki typowo beznadziejny. Prawdopodobnie znajdzie się w nim gorączka, rzyganie poza zasięg wzroku, cieknący z siłą Niagary katar (o obtartym nosem naturalnie), złamana noga i całkowite unieruchomienie, a na deser jeszcze brak internetu, który, jak się domyślam, jest spośród wymienionych koszmarem najstraszniejszym. Ucieleśnieniem Zła, podstawowym narzędziem szatana i bratem bliźniakiem Buki.

No to ja właśnie przeżywam drugi z rzędu dzień z rodzaju tych opisanych powyżej, wyjąwszy objawy grypowe. Czyli ostatecznie nie jest tak fatalnie. Znaczy TERAZ już nie jest, bo podłączyli internet, którego przez cały weekend nie było, i o ile w piątek mi to specjalnie nie przeszkadzało, bo wieczorem i tak staram się przebywać w którymś z lokali przy Piotrkowskiej, tak od soboty rano już zaczęło. Na domiar złego melanż w piątek okazał się, jak mawiał klasyk, zbyt epicki, czego wyrazem niech będzie to, że 2 ostatnie dni byłam zmuszona spędzić w pozycji horyzontalnej, a wycieczka do łazienki albo kuchni urastała do rangi Odysei. True story. Teraz dodajcie do tego jeszcze brak internetu i wybitny poziom polskiej telewizji. Horror just got real.
Prawdą jest, że w piątek koncertowo zrąbałam się ze schodów, będąc w butach pięknych, aczkolwiek wybitnie niestabilnych (no ale jak to mówią, jak spadać to z wysokiego konia, a jak umierać z powodu butów, to takich, których zazdroszczą ci wszystkie inne baby). Spodnie też poległy w nierównej walce z cudowną nawierzchnią, z którą były zmuszone się zetknąć, chwała ich pamięci.
A że byłam dostatecznie znieczulona zgrabnie wymieszanymi etanolowymi trunkami, żeby mnie nie bolało, ale nie dość, żebym nie mogła utrzymać równowagi, to jeszcze przeszłam pół Piotrkowskiej, wsiadłam do N3, gdzie bardzo miły pan spytał, co mi się stało, że krwawi mi kolano, po czym dodał, że jak on je pocałuje to na pewno przestanie boleć.

W każdym razie dramat powyższego wydarzenia dotarł do mnie dopiero rano, kiedy się okazało, że kolano może faktycznie nie zostanie Kolanem Roku 2013 w kategorii "Najpiękniejsze Kolano Kobiece", ale żyje i ma się dobrze, czego nie da się raczej powiedzieć o mojej drugiej nodze, która spuchła w sposób teatralnie spektakularny. Pan Doktor w szpitalu powiedział, że "rekomenduję gipsik hehehe, jak damy niebieski to do oczu będzie pasował hehehe" , natomiast ostatecznie obyło się bez GIPSIKU NIEBIESKIEGO z obietnicą, że będę się oszczędzać i na jakiś czas zrezygnuję ze szpilek.
Postronny obserwator może pomyśleć, że wywinęłam się sianem, ale prawda jest taka, że buty na obcasach to aktualnie jedyne rzeczy, które darzę wyższymi uczuciami, z bezinteresowną miłością włącznie, więc wyrzeczenie jest duże.

Być może uznacie, że dzielenie się z czytelnikami tak błahymi informacjami jest głupie, ale jestem tak szczęśliwa, że z powrotem mam internet, że aż musiałam się tym podzielić. Ale nie martwcie się, nie stresujcie, smutne notki o życiu i banalności egzystencji zaraz powrócą z nową siłą.

Na wszystkie maile odpiszę z opóźnieniem, bo niestety nie jestem Kasią Tusk i nie zarabiam na prowadzeniu bloga 10 średnich krajowych pensji, ażeby mu się oddać bez reszty. Ale odpiszę na pewno.

Tymczasem potrzebuję świeżej dawki dobrej muzyki. Każdej, ale ostatnio przekonuję się coraz bardziej do polskiej. Jakieś propozycje? ;>

sobota, 26 stycznia 2013

if I could start again, a million miles away

Niepokojąco szybko upływa mi czas. Przecieka przez palce można rzec, bo najczęściej nawet sobie tego procesu upływania nie uświadamiam. Dopiero tak jak dziś musi mnie trzepnąć, że praktycznie jest już koniec stycznia, zaraz będzie luty, w swoim stylu bardzo krótki, więc i szybko minie, marzec to już praktycznie wiosna... No i jak mi tak egzystencjalnie ta cała rzeczywistość przywali, to od razu załącza mi się syndrom "filozofa-zbawcy-wszechświata" i odczuwam potężną potrzebę podzielenia się tym z innymi ludźmi.
Rok temu uczyłam się do egzaminu z biologii, a mam wrażenie jakby to było w zeszłym tygodniu. Wkuwałam zylion cykli rozwojowych, opracowywałam system pozornie przypadkowych strzałów na wypadek pytań biologii rozwoju jeżowca i gastrulacji zarodka kury, tworzyłam "Teorię szybkiego numerka", która w zadziwiająco prosty sposób tłumaczyła biorytmy... A to było ROK TEMU. I nawet nie znałam jeszcze koszmaru rodem z Pilawskiego. Brrrr.

Ale szybki upływ czasu ma chyba więcej zalet niż wad. Leczy rany, tak mawiają ludzie mądrzejsi życiowo ode mnie (pewnie mądrzejsi w ogóle, w sferze absolutnie każdej). Raczej je zalecza (napisałam laczej je zarecza, chyba wczorajsza impreza nadal daje mi się we znaki), działa jak plaster na głęboką ranę (łuhuhu, porównanie iście coelhowskie, Królowo!). W każdym razie clue jest takie, że po pewnym czasie faktycznie jest trochę łatwiej. Co prawda wybaczyć i zapomnieć nie da rady, bo ani ze mnie żaden Jezus, ani nie mam Alzheimera, ale już mnie tak nie ściska w dołku, a w głowie nie szaleje szarża ułańska, kiedy myślę o tym, że to już ponad pół roku, kiedy nastąpił mój mały prywatny koniec świata.
Wniosek? Każdy koniec świata też się kiedyś kończy.

I nie wiem jak to zrobiłam, ale sama siebie do tego przekonałam. I teraz czekam z utęsknieniem na moment, kiedy będę się z tego śmiać. Mam nadzieję, że to już niedługo. Aczkolwiek patrząc na zagadnienie optymistycznie, z każdym dniem coraz bliżej.

I na klasyki mi się zebrało. Inna rzecz, że to taki klasyk, który chyba nigdy się nie znudzi.

niedziela, 20 stycznia 2013

and we would laugh, laugh till we cried

Cholera jasna, styczniowe dni typu kutas znów dają mi się we znaki. Dla mnie osobiście nie ma nic gorszego niż spokojna egzystencja, nagle przerwana przez jakieś z pozoru błahe wydarzenie, które jest takim WEKTOREM PRZYPOMINANIA: usłyszę coś, coś mi się skojarzy, coś zobaczę, a trybiki w mózgu szybko przekierują mnie do jeszcze trochę za świeżych wspomnień i potem mam przynajmniej pół dnia z dupy. To znaczy, miałam oczywiście na myśli, że przez pół dnia chodzę wysoce niepocieszona. Obiecałam sobie, że spróbuję nieco wyjść z językowych rewirów bliskich rynsztoka, stąd moja osobista autokorekta, proszę odnotować i docenić.

W każdym razie styczeń to zło. Do wiosny daleko, świat wygląda jak z opisów Sosnowca w "Ludziach bezdomnych", wokół trwa sesja, więc nawet na znajomych słynnych z alkoholizmu nie ma co liczyć, a to wszystko sprawia, że za dużo czasu spędzam wyłącznie we własnym towarzystwie, a jest to działanie toksyczne w skutkach.
Narazie jestem na etapie "co ja najlepszego robię z życiem, jak ja niby mam zdać tę maturę", "chyba mnie kurwa popierdoliło z tymi studiami", "teraz ci się zebrało kretynko żeby sobie zmienić życie, gratuluję", generalnie w tej materii się obracam. Czasem sobie to urozmaicam klasykami w stylu "skończysz samotnie z kotem jako towarzyszem życia, na własne życzenie".

Domyślam się, że mój bezmierny optymizm jest dla odbiorcy wybitnie interesującym zagadnieniem, a jego odbiór ekstatycznym przeżyciem, dlatego w tym miejscu zakończę. Co by nie pluskać się w tym leniwym ścieku melancholii życia, w bezdennej kloace ludzkiego istnienia. Ponosi mnie wena! Może moim przeznaczeniem jest jakaś nihilistyczna proza, muszę się tym zainteresować. Zbadać docelowy target i w ogóle.
Tym bardziej, że chyba nie jest aż tak źle. Faktycznie nie bardzo panuję nad tym, o czym (zwłaszcza O KIM) myślę, strach przed maturą rozpala mi indiańskie ognisko pod tyłkiem, a kalendarzowa wiosna zacznie się dopiero za jakieś 2 miesiące, no ale heloł. Każdy dzień zbliża mnie do wakacji.
A po wakacjach, jeśli wszystko pójdzie tak jak pójść powinno, zacznę wszystko od początku. I będę się cieszyć, że spełniam swoje marzenia, które chyba bardzo usilnie przez długi czas starałam się zagłuszyć, a nie marzenia kogoś innego.

Ale ja nic nie mówię, nie zapeszam, nie myślę w życzeniowy sposób, nic nie robię. A właściwie to robię, uczę się jakiś abstrakcyjnych przedmiotów na przykład. I staram się wdrażać mój noworoczny plan pozytywnego myślenia. Z moim charakterem jest to wyzwanie, które można porównać ze zdobywaniem ośmiotysięczników przez ludzi, którzy mają lęk wysokości i skłonność do hipotermii, ale to żadna sztuka stawiać sobie wyzwania łatwe do zrealizowania.
Ambicja moi drodzy. Ambicja może przenosić góry.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

2013, be awesome.

Hahahahahahaha. Jednym z moich noworocznych postanowień było pisać częściej notki na blogu. Hahahaha. Jak to ma tak samo wyglądać z pozostałymi rezolucjami z mojej strony, to rok 2013 zakończę 30kg cięższa, z budyniem zamiast jakichkolwiek mięśni, a w moim słowniku ze słów powszechnie akceptowalnych pozostaną wyłącznie spójniki.

To tyle a'propos kretyńskiego rytuału stawiania przed sobą wyzwań, które tylko 1.01 mają jakąkolwiek moc sprawczą. Co roku mam te same, i w sumie co roku już rano po Sylwestrze, wraz z ostatnią wystrzeloną przez jakiegoś idiotę petardą, odchodzą w zapomnienie aż do następnego 31.12. Nie bez znaczenia jest w tym miejscu typowa dla pierwszego stycznia zaburzona, dość konkretnie, gospodarka elektrolitowa i związany z nią nierozerwalnie głos z tyłu głowy (w moim przypadku zawsze przybiera barwę głosu mojej pani profesor od chemii z liceum, CIEKAWE CZEMU), który nie dość że generuje różne bolesne szumy i stukania, to jeszcze złośliwie podszeptuje, że najlepszym lekarstwem na kaca jest tłuściutka jajeczniczka. I herbata z kilogramem cukru w środku. I może jeszcze ze dwie bułki z masłem. A jak po tym wszystkim uświadomię sobie, że żeby to spalić musiałabym prawdopodobnie wziąć udział w maratonie (albo w 3 pod rząd) lub opłynąć świat kraulem, to rokroczne postanowienie nieprzeklinania w spokoju ducha przechodzi na rok NASTĘPNY.

Ad rem. Tegoroczny Sylwester, tak jak obiecałam, był najlepszą imprezą w mieście. A przynajmniej w obszarze łódzkiego Śródmieścia. Jako świadków mogę powołać sąsiadów, miejscową dres-elitę, śmietankę staropoleskiej żulernii, a nawet policjantów z IV Komisariatu. BYŁ EPICKI. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim Czytelnikom (przez duże Cz!), którzy via e-mail i via komentarz przesłali mi swoje propozycje do playlisty, albowiem wszystkie zostały uwzględnione. A na pendrive z playlistą została ustalona lista kolejkowa, także teraz już na każdej imprezie Grupy Zniszczenia pod wezwaniem Zabrzańskiego Dzika, z oddziałem kierowniczym w Łodzi, wiem czego się spodziewać. Przynajmniej w kwestii muzycznej. W żadnej innej nie odważyłabym się na takie stwierdzenie.

Co prawda rok 2013 trwa już bez mała tydzień, natomiast z racji tego, że wcześniej nie było okazji, proszę przyjąć najszczersze życzenia powodzenia i szczęścia w Nowym Roku. Żeby ta 13 zrobiła wszystkim dowcip stulecia i okazała się wyjątkowo szczęśliwa.

Ja natomiast ongiś, w zeszłym roku o ile mnie pamięć nie myli (żarcik typu beton, hehehe) obiecałam, że do końca grudnia się życiowo ogarnę. Okazało się to w istocie sporym wyzwaniem, natomiast pewne decyzje zostały podjęte, a pewne są podjęte, ale jeszcze niewyartykułowane i w fazie krystalizacji, że się tak wyrażę. W każdym razie deklaracja maturalna (po raz trzeci w życiu)została złożona. I żeby nie zapeszać, powiem tylko tyle, że gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że MOJA deklaracja będzie tak wyglądać, to... To nie wiem co. Moja głowa do tej pory nie musiała ogarniać abstrakcji w takiej skali, nawet w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w mieście stołecznym. Powiem jedno. Jedne drzwi mam już otwarte, w maju 2013 otwieram sobie nowe. Resztą będę martwić się w czerwcu.