czwartek, 31 lipca 2014

Well, I'm sorry girl but I can't stay

Muszę przyznać, że nawet jak na moje standardy, trzy miesiące ni mniej ni więcej tylko grobowego milczenia i kosmicznej ciszy to wynik mogący spokojnie iść na rekord. Wydarzyło się całkiem sporo, bo i udało mi się zaliczyć i zdać wszystko w terminie, który umożliwia mi od prawie półtora miesiąca upajanie się wakacyjnym stanem bytu, jak i zdać na tyle dobrze (odpukać odpukać odpukać), że mam szczerą nadzieję witać radosnym uśmiechem każdy początek miesiąca, patrząc na konto bogatsze o kilkaset państwowych złotówek, z tytułu wyników w nauce. Egzamin z historii Czech zatruwał mi krew na długo zanim się odbył, głównie ze względu na osobę doktor prowadzącej, natomiast okazał się być całkiem przyjemny i mało inwazyjny, a Praska Wiosna jest mi jeszcze bliższa i droższa sercu niż do tej pory. Zagadnienia na egzamin z fonetyki z kolei jeszcze w maju zdawały się być materią niemożliwą do przeniknięcia, a jakąś niezbadaną decyzją losu wyszedł przedtermin i pękata piąteczka w indeksie. Pozostałe zaliczenia w mniejszym lub większym stopniu zachwiały moim samopoczuciem, ale w ostatecznym rozrachunku tak czy siak wyszło 13 : 0 dla Królowej.
Myślę, że to tyle tytułem wstępu.

Tytułem rozwinięcia powiem, że przeżywam, po raz kolejny (gdzieś po tysiąc pięćsetnym zatraciłam rachubę, także "po raz kolejny" zdaje się być dość zgrabnym określeniem rzeczywistości), dyskurs myślowy dotyczący szeroko pojętej przyszłości. Tego, że licencjat z filologii zrobię, jestem pewna. Nawet nie przypuszczałam, że te studia mogą być tak wciągające i tak rozwijające, bez względu na to, jak patetycznie to brzmi. Oczywiście czasami mam dość gramatyki, w każdym swym demonicznym wcieleniu, na myśl o długościach chce mi się rzygać, a poprawna wymowa "h" nadal jest dla mnie równie osiągalna, co pidżama party na Alfa Centauri, ale i tak uwielbiam te studia. Co nie zmienia faktu, że magistrem filologii raczej nie zostanę. A przynajmniej nie w czasie lat pięciu (to jest już czterech najbliższych), które minister szkolnictwa wyższego przewiduje na jednolitą naukę, bo nie wykluczam, że może jeśli ambit nie pozwoli mi żyć (niemniej wątpię), to wrócę. Póki co trzy lata na humanistyczne spełnienie uznaję za wystarczające. I w związku ze zdaniem powyższym, zmuszona jestem się zastanawiać, CO DALEJ. Nieco przerażająca wydaje mi się wizja podchodzenia do matury JESZCZE RAZ (tutaj małe wyjaśnienie a'propos komentarzy pod poprzednim postem: W TYM ROKU NIE ZDAWAŁAM MATURY, podkreślam po trzykroć, chociaż miałam, złudne zdaje się, wrażenie, że dość wyraźnie zaznaczyłam to już pod wspomnianą notką; póki co, to były ledwie trzy podejścia, nie róbcie ze mnie ekstremistki!), nie tyle ze względu na maturę samą w sobie, do tej powoli się przyzwyczajam, ale mina pani dyrektor pewnego łódzkiego liceum, do którego miałam szczęście uczęszczać, prawdopodobnie zwali mnie z nóg. O ile na widok kolejnej deklaracji maturalnej z moim nazwiskiem ona sama nie dostanie zawału.
Faktem jest, że nie mam w głowie planu. Co jakiś czas wpada mi do głowy pomysł, co zrobię, kiedy już uzyskam wyższe wykształcenie z rąk UWr, ale do żadnego się szczególnie nie przywiązuję, choć przyznać muszę, iż niektóre rzeczywiście nieco faworyzuję. Ale nadal nie wiem. Albo i wiem, ale sama jeszcze nie chcę tego w głowie krystalizować, bo znowu się okażę, że zaczynam chcieć za bardzo i będzie bardzo bolało, jeśli się nie uda. Za stara już jestem na spadanie ze zbyt wysokich koni.
No a z drugiej strony, jak marzenia trochę nie przerażają, to znaczy że są za małe.
Spłyń na mnie, szlachetna Równowago, bo mózg mi się pieni, jak gotowane płucka.

Szczerze mówiąc długo mogłabym pisać o tym, że czasami przeżywam zastrzyk z frustracji, kiedy myślę, że gdyby wszystko było normalnie, szłabym teraz na czwarty rok studiów w Zabrzu. Że odczuwam dziwny rodzaj zazdrości, kiedy czytam, że ktoś się dostał na lekarski. A ta zazdrość to nie dlatego, że się DOSTAŁ, ale dlatego, że pamiętam, jak bardzo byłam szczęśliwa, kiedy sama się dowiedziałam, że od października będę żyć w momentami toksycznym związku z Bochenkiem. A z drugiej strony już trochę nie mogę doczekać się powrotu do Wrocławia, do codziennych spacerów na Pocztową i uczenia się nadal śmiesznych czeskich słówek. Chociaż w głębi duszy już nie mogę się doczekać, żeby skończyć bohemistykę i pójść dalej. Ale dokąd? Nie wiem. Bo mimo tego, że jestem teraz naprawdę bardzo szczęśliwa i wierzę, że wszystko, co mi się do tej pory przydarzyło ma w sobie jakiś tam ukryty cel i do czegoś tam głębszego prowadzi, to wiem, że stanie w miejscu równa się cofaniu. Potrzebuję rozwoju, tylko zupełnie nie wiem,w którą stronę pójść.

A teraz gładko przejdę do zakończenia tej nieprzyzwoicie długiej notki.
Mój blog jakieś dwa tygodnie temu skończył 4 lata i myślę, że to dobry czas, żeby się trochę podsumować i przyznać, nie bez odrobiny melancholii, że Królowej już nie ma. Królową byłam zaraz po maturze, byłam podczas biologicznego epizodu, a nawet jeszcze w Zabrzu, wśród dziczków, pyłów i "Torcida Górnik Zabrze!!!". Być może zabrzmi to nie tak jak bym chciała, ale naprawdę bardzo się cieszę, że już nią nie jestem - bo jestem zupełnie innym człowiekiem, odczuwam inaczej, robię inaczej, zachowuję się inaczej i przede wszystkim - MYŚLĘ inaczej (co nie znaczy, że jestem już jakoś szczególnie mądra, proszę się nie podniecać).
Kiedyś ważny był cel, ten jeden jedyny, z białym fartuchem i Sobottą w tle, żeby nie zawieść mamy, taty, pani od biologii, żeby na fejsbuku wpisać "studiuje: lekarski", żeby nie być gorszą niż wszyscy znajomi, którzy zaraz po maturze poszli na wymarzone studia. Kiedyś szczyt był tylko jeden, a porażka bolała dramatycznie, bo horyzont miałam bardzo zawężony. Dopiero później zaczęłam dojrzewać do tego, że świat się nie kończy na tym, że coś nie wyszło. Bo może wyjdzie innym razem, a w międzyczasie może mnie spotkać sporo dobrego. No i tak faktycznie było i jest, a zapewne i będzie.

Za to myślę, że raczej nie będzie już Królowej. Czy będę ja, zobaczymy. Trochę za bardzo lubię pisać (a raczej lubię, kiedy ktoś czyta to, co udało mi się napisać, bo pisanie dla pisania jest dla mnie zbyt melodramatyczne, gdyż nieustająco kojarzy mi się z wierszami o wielkiej miłości i spadających liściach z liceum), żeby raz na zawsze odłożyć pióro do kałamarza (czy coś w tym stylu), ale myślę, że już nie tutaj. No i wtedy będę zmuszona znaleźć sobie kolejne alter ego, co nie jest wcale prostą sprawą.
Tak czy inaczej, chciałam zakończyć swą królewską działalność jakimś nawiązaniem, zamknąć klamrą czy zastosować jakiś inny fancy zabieg, żeby było lege artis, ale przeczytałam swoją pierwszą notkę i naprawdę nie ma tam nic, co mogłabym zacytować bez uśmiechu zażenowania, więc przyznam tylko, że nadal "lubię sobie czasem trochę ponarzekać". I myślę, że w tej kwestii do samej śmierci niewiele się zmieni.
A póki co: do zobaczenia!