sobota, 24 lipca 2010

Zniechęcenie Pierdyliard

No i nie ma chuja we wsi, chyba skończyłam z marzeniami o medycynie. Znaczy w sensie praktycznym, bo mentalnie studiowanie na kierunku lekarskim jest nadal moim największym pragnieniem, FANTAZJUJĘ O TYM leżąc w łóżku. Ale cóż poradzę, skoro NIE DA RADY?
W chwili obecnej byłabym w stanie zrobić prawie wszystko, żeby mieć świadomość, że 1 października będę pełnoprawną studentką medycyny. Oczywiście mój los, po raz nie wiem który w życiu, pokazał mi środkowy palec, ale widać tak juz mam.
Totalnie nie wiem, co robić.
Złożyłam papiery na UŁ, na biologię, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że zrobię duży błąd, jeśli już tam się zjawię, bo znienawidzę biologię w mgnieniu oka i nic już naszej, obecnie poprawnej, relacji nie będzie w stanie naprawić.
Jezuuuuu, aż mi się płakać chciało, jak usłyszałam te babki z rekrutacji, które mi mówią, że przecież mam bardzo dużo punktów, bo na biologię wystarczyłaby mi 1/4 tychże. A co miałam im powiedzieć? "Wie pani co, tak się składa, że biologia to w moim wypadku akt skrajnej desperacji, bo mnie nie przyjęli na lekarski? Bo zabrakło mi jebanych paru punktów, żeby być najszczęśliwyszm człowiekiem świata?".
Podobno poprawa matury, podczas gdy normalnie się studiuje, jest bardzo ciężką sprawą. A ja wiem, że NIE CHCĘ STUDIOWAĆ BIOLOGII. Z drugiej strony nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że przez cały przyszły rok wegetuję w domu, a jedyną perspetywą każdego dnia jest podręcznik do chemii i biologii dla liceum.
Jestem w matnii.
Zrobię wszystko. Jeśli by mi kazali biegać nago po Pasażu Schillera, zrobię to. I pierolę rozstępy i cellulit. Naprawdę to zrobię.
Czuję się jak robal. Jak brudne dziecko sutereny. Jak jakaś pojebana łajza. Bo nic mi się w życiu nie udaje. Wiem, że w tym momencie każdy sobie może pomyśleć, że jaka to ze mnie suka, przecież ludzie nie mają rąk i nóg, są ślepi albo ciężko chorzy, a nie narzekają. Ale mnie naprawdę w życiu nie wychodzi. Niewiele w życiu chciałam tak mocno, jak tej medycyny. I doskonale wiedziałam, ze będzie ciężko i tyrałam jakbym miała motorek w tyłku przez cały rok. A znam całe mrowie ludzi, którzy zaczęli się uczyć w połowie kwietnia i wyszli na tym lepiej ode mnie.
Koniec. Do końca wakacji nie wspominam ani o studiach, ani o życiowym pechu, ani o tym, że wszystko się perdoli pierdyliard.
Ani słowa.
Będę pisać o czymś przyjemnym.
Na przykład o muzyce. Muzyka to jest jedna z najistotniejszych składowych mojej egzystencji na ziemskim padole. Naprawdę, mogę żyć bez wielu rzeczy, ale bez muzyki...? No way. Ponoć momentami jest to dosyc wkurwiające, bo pierwsze co robię rano, jeszcze zanim pójdę umyc zęby (a to jest dla mnie BARDZO istotny element dnia, myję zęby jakieś 10 razy dziennie), to włączam wieżę albo komputer i zapuszczam muzę, joł. Znaczy hip-hopu akurat nie słucham, ani żadnych mu pośrednich rapów, ale mjuzik musi być!
A jakiej muzyki słucham? Dużo indie (wiem, że mnóstwo osób reaguje rzyganiem na dźwięk słowa "indie", ale jak dla mnie to całkiem spoko brzmi ;)) i alternatywy, ostatnio (tj. tak z ostatnie pół roku ;)) przeżywam fascynację elektroniką, trip-hopem, progressivem i w ogóle całym syntezatorowym brzmieniem. Jestem absolutną psychofanką Chrisa Cornera i to w każdej postaci: solo, z IAMX, ze Sneaker Pimps. Kocham go czystą, nieskalaną miłością. Z resztą zdążyłam mu o tym powiedzieć, bo w tym roku grał w Łodzi, a szczęśliwie się stało, że udało mi się dotrzeć do jego garderoby ;>.
I w ogóle straszliwie mnie wkurwiają ludzie, co to są "indie-laskami" czy tam "indie-chłopaczkami" i gardzą hip-hopem, disco czy popem. I chociaż na moim iPodzie króluje alternatywa, to absolutnie nie wstydzę się tego, że zdarza mi się "grzeszyć" popem. Moją drugą miłością (ah, platoniczną!), zaraz po Krzysztofie jest Robbie Williams. Odpływam za każdym razem, gdy słyszę ten jego głęboki głos. Albo a-ha. Nooooo kurde, to są goście dopiero! "Take on me" buja kazdego, chociaż może się do tego nie przyznawać ;).
Dostałam słowotoku, jak zawsze gdy piszę (lub mówię) o muzyce. Temat rzeka.
Z resztą ja zawsze mam słowotok. Wszyscy mi to mówią ;)

sobota, 17 lipca 2010

burza, amigos!

W sumie to nie mam o czym pisać. Robię to głównie z tego względu, że przed chwilą zakończyłam cykliczne przeglądanie czytanych przeze mnie blogów i się potężnie wkur...wkurzyłam, bo ludzie od miesiąca nic nie publikują.
I ja rozumiem, że to dla nich nie jest żaden zasrany obowiązek, ażeby pisać notki co 2 dni, ale mnie to wkurwia, bo chcę sobie poczytać, a nie mogę.
Miałam ograniczyć przeklinanie. Staram się, ale będzie ciężko. Wszystko potrafię sobie ograniczyć, od fajek, po jedzenie, aż na internecie kończąc. A przeklinania nie mogę, chociaz co jakis czas przysięgam sobie, że OD DZISIAJ już nie bluźnię.
Myślę, że wpływ na to mają też moi rodzice, którzy nigdy nie zabraniali mi używać TYCH HANIEBNYCH SŁÓW. Chyba generalnie uważali (i uważają), że lepsze to niż jakbym miała rozbijać talerze albo ciąć się starą żyletką, aby dać upust NEGATYWNYM EMOCJOM.
Więc sobie przeklinam.

Właśnie w ukochanym mieście Łodzi mamy burzę. Pierwszą od nie wiem kiedy. Całe szczęście, bo myślałam, że odwalę kitę jak spojrzałam na termometr, a tam 35 stopni ;/ To nie są temperatury dla normalnych ludzi ;/
Dlatego chciałabym wyjechać do Szwecji. Ile razy z kimś poruszę ten temat to zawsze: "Pojebało?" albo wzrok z gatunku "Zapomniałaś wziąć porannej dawki leków?".
A ja dużo bardziej wolę Szwecję niż te wszystkie Włochy, Hiszpanie i inne tam takie.
W Szewcji jest zajebiście.
I nieważne, że nigdy tam nie byłam, ja to WIEM. W sierpniu jadę do Berlina na tygodniowy melanż powiązany z rozwojem psycho-kulturowym i w sumie to powaznie rozważam opcję wyskoku do Sztokholmu. Zobaczymy.

I tak w sumie i po prawdzie to uwielbiam burzę. Znaczy jak siedzę sobie bezpiecznie w domu, a burza jest za oknem. Bo za cholerę nie da się mnie z domu wyciągnąć podczas burzy. Zaiste, boję się i wiem, że to głupie, ale się boję. Ciemności też się boję, może nie jakoś fanatycznie, ale odczuwam dyskomfort na myśl, że mogę być sama w ciemnym pomieszczeniu.
A jak taka burza sobie jest za oknem, to nic tylko puścić Mobiego i gdybać o pięknych czasach, które mogłby nastać, gdybym byla mądrzejsza w paru dziedzinach życia.

Wiem, że ta dzisiejsza notka jest taka o kant dupy. Sraty-taty-gówno-w-kraty. Myślę, że tak zdefiniowałaby to moja siostra.
No i fajnie, lubię ten klimat ;)

Lecę do Mobiego. Chyba będę musiała mu poświęcić jakąś osobną notkę, bo muszę dokonac auto-psychoanalizy.

czwartek, 15 lipca 2010

shitday

Dostałam się na biologię i na mikro. I teraz już totalnie nie wiem, co mam robić. Czekać na następną listę na lekarski, czy zanosić papieren na uniwerek, ażeby mieć wszystko w dupie do samego października? Hmm...?
No fuuuck.
Jeszcze raz zobaczę na facebooku: "HAHAHA!!! Jestem studentem m-e-d-y-c-y-n-y!!!" albo "Od dzisiaj reaguję tylko na PANIE DOKTORZE!" albo coś równie durnego, to rąbnę tym laptopem o ścianę. A na tych tam pajaców, co to piszą to napluję przy najbliższej okazji.
I tak najlepsze jest to, że GDYBYM się dostała, to prawdopodobnie miałabym chęć napisać coś w tym guście JAK NAJSZYBCIEJ. Tyle że ja wiem, że to jest idiotyczne i bym się powstrzymała. Ale chciałabym to zrobić. Na 100%.
W każdym razie czuję się jak ostatni robal.
Wiem, nie powinnam narzekać, w końcu biologia to jest w sumie fajny kierunek. Nieważne, że w tym kraju praktycznie bez perspektyw. JEST FAJNY. Ale co z tego, skoro ja doskonale wiem, że to nie jest to, co naprawdę chcę robić w życiu? Owszem, wszystkie tam widłaki jednakozarodnikowe i cytokininy są ciekawe, ale bez jaj, całe zasrane życie mam pierdolić o układzie krwionośnym ślimaków? Już mi się zbiera na rzyganie, a co dopiero po studiach.
A i tak największe prawdopodobieństwo jest, że nie będę mogła pracować w zawodzie. A bo? A bo nie ma zapotrzebowania na biologów. Co najwyżej w szkole, a do tego nie posunę się, o ile nie będzie mi grozić śmierć z głodu.
Co prawda zostaje jeszcze mikrobiologia. W sumie jestem nawet zdziwona, że mnie przyjęli, bo jest tylko 30 miejsc, a chętnych było całkiem sporo jak patrzyłam, prawie 5 osób na miejsce. A od mikrobiologii do medycyny jest już chyba bliżej niż od takiej, dajmy na to, fototaksji, prawda?
Co nie zmienia faktu, że absolutnie mnie to nie pociesza.
Chyba muszę pogodzić się z faktem, że nie dane mi będzie zostać lekarzem. Bo matury chyba nie będę poprawiać. I nie chodzi tu o żadne wygodnictwo, po prostu kończąc każdy kolejny egzamin w tym roku, byłam przeświadczona, że nie chcę tego przeżywać jeszcze raz.
Bo na nic mi się zdał cały rok RYCIA tej jebanej chemii i posranej biologii i patrząc na to trzeźwym okiem, nie wiem, co się trafi na maturze w przyszłym roku.
Teraz będą gorzkie żale.
No bo tak. Uczyłam się, sporo, i miałam wrażenie, że to co umiem, w zupełności starczy mi na 85-90%. Zwłaszcza, że robiłam testy z poprzednich lat i praktycznie nigdy nie schodziłam poniżej 85%.
A tu proszę, mamy 10 maja, AD 2010 a tu matura zaskakuje maturzystów!
17 maja - jeszcze gorzej.
Nie będę się chwalić, ile miałam procent, bo to akurat ma najmniejsze znaczenie.
Po prostu muszę się z tym pogodzić, nie da rady.

niedziela, 11 lipca 2010

The Beginning

Mam dość. Przez trzy lata człowiek zapierdala, jakby w dupie miał motorek na korbkę, a później i tak z tego nic NIC NIC NIC nie ma, nic nie wychodzi.
To jest teza, która sprawdza się praktycznie w każdej dziedzinie życia, i każdy człowiek powinien mieć nad łóżkiem makatkę, gdzie własnoręcznie by sobie to mądre zdanie wyhaftował i powinien czytać je codziennie rano i trzy razy przed zaśnięciem.
Żałuję, że wpadłam na to dopiero dzisiaj, bo może bym się tak nie rozczarowała tym, że w chwili obecnej nie chce mnie żadna medyczna uczelnia w tym kraju. No życie, można by rzec. Ale trzy lata poszły się jebać, przez jedną, durną maturę.
Pocieszam się tym, że może w drugim terminie trzeźwo ocenią sytuację i będą błagać, żebym zasiliła szeregi studentów pierwszego roku wydziału lekarskiego. "Ależ pani Marto, zaszła niewyborażalna pomyłka...! Przez przypadek przeoczyliśmy pani nazwisko, ale proszę, niech pani przyjmie przeprosiny w imieniu władz uczelni...", "Pani Marto, bylibyśmy zaszczyceni, gdyby wybrała pani naszą uczelnię...Zapewniam panią, że zrobimy wszystko, żeby pani zapomniała, że nie uwzględniliśmy pani w pierwszym rankingu...", "Pani Marto, proszę nie chować urazy, zapraszamy do nas...".
Oł jes.
A mama mówiła, żeby startować na anglistykę. I miejsc dużo, i stresu mniej.
Ale co ja poradzę, że ja CHCĘ na medycynę? Że chcę zapierdalać przez 6 lat, żeby potem usłyszeć, że nie ma dla mnie miejsca na wymarzonej specjalizacji? Że chcę, żeby mi płacili 1600zł w przychodni za to, że znam na pamięć pół biblioteki uniwersyteckiej? No nic nie poradzę, bo to jest silniejsze ode mnie. To jest jak marcowanie u kotów, nie ma rady.

Czekam na wyniki drugiej listy.
A w międzyczasie może pouskuteczniam trochę gorzkie żale, bo z natury jestem dość (eufemizm, uprzedzam) marudnym człowiekiem i po prostu lubię sobie ponarzekać.
A co tam.