niedziela, 26 grudnia 2010

it's too late to apologise

pojechałam Timbalandem.

ale teraz do rzeczy. strasznie mi głupio, że tak zapuściłam bloga. Naprawdę. Zwłaszcza, że udało mi się nawet któregoś razu zamieścić post o tym, jak to denerwuje, kiedy ktoś nie umieszcza żadnych postów.
Moje drugie imię to Hipokryzja.

I absolutnie nie mam zamiaru się tłumaczyć, bo każde tłumaczenie zawsze źle wygląda. Więc nie będę.

Ale tak czy inaczej minęły ponad 2 miesiące od czasu, gdy po raz ostatni nawiedziła mnie wena twórcza i chyba wypadałoby choć trochę to nadrobić.
To zacznę może od tego, że jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek powie mi, że biologia to są łatwe i przyjemne studia to mu chyba wyjadę z bani. Zajechało trochę dresiarskim żargonem, ale to było zamierzone. Ile to razy zdarzyło mi się pokątnie usłyszeć, że co to tam taka BIOLOGIA. Otóż, proszę państwa, biologia to ekologia, sozologia, botanika, anatomia, fizjologia, genetyka, mikologia, algologia, lichenologia, zoologia (ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi podziałami, a co!), biochemia, ewolucja, antropologia i jakiś pierdyliard innych dyscyplin, które trzeba w różnym stopniu ogarnąć.
A "Zoologia bezkręgówców, tom I" Błaszaka (bez stawonogów!!!) to zaledwie jakieś 1000 stron.
Więc zanim zdążycie powiedzieć, że biologia to pryszcz, przypomnijcie sobię tę notkę u Królowej Wszechrzeczy i zastanówcie się 5 razy.

Ale do rzeczy. Tym oto skromnym wstępem chciałam zaznaczyć, ze nie jest łatwo. Bo ja naprawdę myślałam, ze idę na lajtowe studia, że będę chodziła na uczelnię 2 razy w tygodniu i będę miała dużo czasu, żeby przygotowywać się do powtórki z rozrywki pod kryptonimem M&M, co w prostym przekładzie oznacza "MAJ I MATURA". Otóż nie. Jest zapierdol.

Inna sprawa dotyczy poziomu nauczania na UŁ, ale to jest wątek godzien rozwinięcia na jakieś pracy doktoranckiej z socjologii czy czegoś takiego.
Bo prawda jest brutalna. 3/4 ludzi na biologii to ludzie, którzy nigdy przedtem nie mieli styczności z prawdziwą nauką biologii. choćby dlatego, że są po Technikum Gastronomicznym w Pabianicach i na ten przykład nie wiedzą co to takiego fotosynteza. Bo uczono ich ucierania sosu tatarskiego, a nie takich pierdół.
Ja oczywiście nic nie mam przeciwko ludziom z gastronomika, wręcz przeciwnie. Ale uważam, że jeśli nie mają ku temu predyspozycji to nie powinni iść na studia, które zupełnie ich nie interesują. A idą, bo fajniej jest powiedzieć o sobie per "student" niż "obierający kartofle w restauracji". Bo faktem jest, że na biologię na UŁ dostawał się każdy. Nawet jeśli na maturze zdawał wos i historię tańca.
Nawet jeśli ich nie zdał, tak gwoli ścisłości.
Z resztą studentów Wydziału BiOŚ można podzielić na 3 zasadnicze grupy:
- ci, którzy naprawdę bardzo chcą zostać biologami i zbawiać świat swoimi odkryciami/ucząc dzieci w szkołach o ciągłości życia. Innymi słowy ludzie z powołaniem
- ci, którzy znaleźli się tam przez przypadek - były wolne miejsca, to przynieśli papiery i zostali. Prawdopodbnie nie przetrwają pierwszej sesji.
- ci, którzy nie dostali się na medycynę/stomatologię/farmację/psychologię - wbrew pozorom całkiem prężna grupa

I to jest dosyć smutne, bo po pierwszym roku odpada jakieś 80% składu.

No ale cóż.
Wielkimi krokami zbliża się zimowa sesja i trzeba by się spiąć i zacząć się uczyć. Na pierwszy ogień idą bezkręgi, potem botanika, anatomia a na koniec ekologia.
Dziwi mnie tylko, że na lekarskim mają w zimowej tylko JEDEN egzamin. Ale nie jest powiedziane, że muszę rozumieć wszystko, prawda?

Masakryczne będą bezkręgi, jeszcze nie wiem jakim cudem uda mi się to ogarnąć. Zwłaszcza, że miłym preludium będzie Rozbójnik = rozpoznawanie robali, opowiadanie o nich z pasją i oddaniem.
No i anatomia. To już będzie teksańska maskara. Rili.

Ale dajmy na przykład taką ekologię. W liceum miałam na nią poświęcone jakieś 4 godziny, a i tak myślałam, że to przesada.
Studia zmieniły mi cały światopogląd na temat ekologii. Zwłaszcza, że ekologia jest praktycznie równoznaczna z matmą, więc wiecie. Wymiękam.
Ale dam radę, no bez jaj.
Podobnie sytuacja z grzybami - w liceum 1 lekcja. Studia - 10 tygodni z mikologią. Ale przynajmniej znam całą systematykę grzyba, który obrasta szatnię basenu UMedu, łącznie z metodami rozmnażania i sposobem autoobrony :P
Więc w sumie nie ma tego złego, jako rzecze staropolskie przysłowie.
Na wiosennym pikniku będę mogła szpanować. "hmmm...moim zdaniem to Helix pomatia... taaaaak, tak przypuszczam. raczej nie podejrzewam Cepaea nemoralis...Podać ci cykl rozwojowy?". Wszyscy faceci będą moi.

Ale i tak mimo wszystko priorytetem jest dla mnie matura. Naukę na kolokwia traktuję bardziej jako efekt uboczny nauki do matury. Z całkiem niezłym skutkiem ;P Nie ucząc się zbyt wiele, jedyną pizdę załapałam z informatyki, bo chyba do końca życia nie nauczę się obsługiwać Excela. Ups. Arkusza Kalkulacyjnego Open Office of kors.
Muszę chyba nauczyć się z tym żyć ;)))

Ale tak jak wspomiałam, najważniejsza jest matura. Moja silna motywacja nie słabnie wraz z upływem czasu, co biorę jako dobry znak.
Znak, że dokumentnie rozkurwię ten egzamin.
Przepraszam za nieco dosadne określenie, ale własnie takiego potrzebowałam. Potraktujmy je jako partykułę wzmacniającą.

sobota, 16 października 2010

"(...) biology - universe of cruelty"

Dwa tygodnie studiowania minęły mi nadspodziewanie szybko. zaczynam powoli nabierać jako takiego pojęcia o tym, jak moje życie będzie wyglądać przynajmniej do lutego. ale do rzeczy.
Póki co na największą kobyłę zapowiada się zoologia bezkręgowców. Co prawda wedle starszych roczników bezkręgi nie są wcale jakieś strasznie straszne, że najgorsza i tak jest chemia. Ale nam, po raz pierwszy w historii, chemię na pierwszym roku odpuszczono. Co prawda jest to tylko odroczenie wyroku na trzeci semestr, który jawi mi się jako iście kosmiczny - organiczna, nieorganiczna, biochemia... Masakra. Ja osobiście do trzeciego semestru nie mam zamiaru dociągnąć, aczkolwiek współczuję tym, którzy pragną biologię skończyć. Bo to oznacza zaliczenie trzeciego semestru.
Póki co ja mam przed sobą semestr pierwszy. Wspomniana zoologia, oprócz tego, że jest jej zakurwiście dużo, jest naprawdę bardzo wciągająca. i mówię to bez krztyny ironii. botanikę póki co mam wyłącznie na wykładach, ćwiczenia dopiero od listopada. oprócz tego mykologia (mikologia?), anatomia z antropologią, ekologia i oczywiście nieśmiertelny hit czyli INFORMATYKA. Jedyne co byłam w stanie zapamiętać z ćwiczeń to to, że zabrania się używać klawisza enter pod groźbą oceny niedostatecznej na kolokwium. Podobnie rzecz się ma ze spacją, tabulatorem i czymś jeszcze, ale nie pamiętam czym.
Oczywiście zasadniczym elementem kształcenia przyszłych biologów są ćwiczenia terenowe, z których dwa już zaliczyłam. Wielkie Grzybobranie (półoficjalna nazwa terenu z grzybologii ) i z bezkręgów lądowych. I muszę przyznać, że są całkiem fajne. Trochę jak wycieczka, tyle że trzeba łapać pająki do słoików po dżemie.
Ale i tak najgorsza jest, jak zawsze, łacina. Jestem absolutnie niepocieszona, że muszę umieć całą systematykę roślin, bezkręgowców i grzybów PO ŁACINIE. Jakaś maskara w ogóle.
I 989 stron podręcznika do bezkręgów też nie działa na mnie specjalnie pocieszająco.

Ale i tak nadal jestem silnie zmotywowana do poprawy matury i mam nadzieję, że ten stan utrzyma się do maja.
Biologia jest fajna, ale bez przesady.
O Chryste. Nigdy nie przypuszczałam, że to powiem, ale naprawdę tak myślę. biologia JEST fajna. ale i tak nie chcę być biologiem.
i właśnie z tego powodu CHCĘ napisać maturę. CHCĘ żeby był maj. i CHCĘ zobaczyc moje nazwisko na liście przyjętych na medycynę.

Ale doszło do mnie, że wszystko dzieje się po coś. Wiem, że to brzmi bardzo... kościelnie, ale chyba tak naprawdę jest. Jestem pewna, że ten rok spędzony na UŁ kiedyś mi się przyda. Nie wiem gdzie, nie wiem do czego, ale nie będę żałować tego, że nie dostałam się na medycynę za pierwszym razem.
Tak miało być. I ja to po prostu wiem.

I kończąc pragnę nadmienić, iż właśnie idę dokończyć małe dzieło sztuki moejgo autorstwa, mianowicie Aurelia aurita , które muszę oddać na zaliczenie w ramach ćwiczeń z parzydełkowców.

Niniejszym życzę miłego wieczoru i dobranoc.

środa, 6 października 2010

let's start with...biology?

No tak. Biologia. Immatrykulacja, indeks, ćwiczenia, wykłady, BUŁA, dziekanat (i panna Mary, królowa tegoż miejsca), katedry, laborki i cały studencki stuff. Od 1.X.2010 już pełnoprawnie mogę się tytułować studentką biologii.
Bałam się, naprawdę się bałam, czemu wyraz dawałam często na blogu. I boję się nadal, bo wiem, że za żadne skarby nie spędzę w murach UŁ ani dnia dłużej niż trwać będzie rok akademicki. Ale jeden stres mi odpadł: ludzie. Tego chyba obawiałam się najbardziej - ludzi z techników, jakiś zapitych wioseczek, co to chcieli się do miasta wyrwać, ludzi, którzy cudem zdali maturę, a na studia się dostali, bo akurat było wolne miejsce. I rzeczywiście, są tacy, ale nie wszyscy, rzekłabym, że mniejszość. A już na pewno minimalny odsetek takich ludzi znalazł się w grupie 3, w której zdarzyło mi się szczęśliwie znaleźć. I super. Integracja w parku dzisiaj była, po bożemu, albowiem nikt nas nie poinformował, że doktor prowadzący zajęcia z ekologii pół godziny przed naszymi zajęciami pojechał sobie w teren obserwować przyrodę nad Jeziorskiem. I nic to, że tylko najgorsze żule piją w parku przed 12 (nawet przed 10! ;D), bo dokładnie tak samo robią studenci. Tyle że studenci jeszcze płacą mandaty za spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, ale może akurat ten fragment integracyjnej wycieczki wart jest pominięcia ;).
Wczoraj miałam zajęcia inicjacyjne, bo wszystko WSZYSTKO nowe. Najpierw informatyka, która mnie dokumentnie rozkurwiła gdy zobaczyłam komputery, absolutnie zszokowała, gdy zobaczyłam windows 2000, a powaliła, gdy spojrzałam na człowieka który nas informatyki naucza. A już totalnie mnie rozjebało przenoszenie plików z folderu do folderu w ramach półtoragodzinnych ćwiczeń. No cóż.
Potem była zoologia i totalne zauroczenie pantofelkiem, który mi latał pod mikroskopem jakby się naćpał i totalnie upośledzoną amebą. Ale nieco mniej do śmiechu mi było jak przyszło do rysowania tych robaczków, które za cholerę nie chiały się zatrzymać.
Ale i tak moją największą miłością jest panna Mary, królowa dziekanatu, legenda Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska UŁ. Jest doprawdy tak samo urocza jak kot z mrówką w dupie.
A jak już KTOKOLWIEK spróbuje jej przeszkodzić w spożywaniu kajzerki napchanej "Drobiowym DELUXE" może w ogóle przestać pojawiac się w dziekanacie. Dla własnego bezpieczeństwa.
Jutro mam dzień wykładów. Ręka mi odpadnie, jak boga kocham. Trzeba będzie przyszyć.
A w piątek pierwsze zajęcia terenowe. Z MYKOLOGII. Grzybki grzybki. Mniam mniam.

poniedziałek, 27 września 2010

srańsko

czasem zastanawiam się nad tym, dlaczego jedni ludzie mają szczęście, ot tak, na kiwnięcie palcem, a inni muszą na coś ciężko harować, zanim zobaczą bodaj pierwsze efekty. Naprawdę, nurtuje mnie to niemożebnie.
Myślę, że nietrudno się domyślić, gdzie jest moje miejsce.
I wiem, wiem, WIEM, że straszliwie przynudzam. Do urzygania piszę o tym samym, bez przerwy się użalam i stękam nad moim marnym losem.
No i trudno, kurwa mać.
Mam prawo.
Cały wrzesień minął mi na uprzyjemnianiu sobie życia. No i dobrze. Tylko że idylla trwała do zeszłego piątku, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie rozpoczynam ostatni tydzień wakacji i za siedem dni będę musiała stawić się w gmachu na ulicy Banacha, ażeby słuchać o cyklu rozwojowym buławinki czerwonej. I nie byłoby to może aż tak złe, gdyby nie to, że wredny głos w głowie (schizofrenia?) bez przerwy trajkocze mi nad uchem, że INNI będą w tym czasie spełniać swoje marzenie o byciu lekarzem, uczyć się anatomii, i walić się Bochenkiem po łbach.
Zwłaszcza że INNI to moi najlepsi przyjaciele.
Łatwo nie jest, powiem szczerze. Zaczynam żałować, powiem więcej, zajebiście żałuję, że nie poszłam na płatne studia na lekarskim. Wszystko lepsze niż ta cała pojebana biologia. Teraz żałuję nawet tego, że nie poszłam na COKOLWIEK, byleby na UMedzie. Bo coś czuję, że na tym całym uniwersytecie czeka na mnie cała armia lapsów.

No i generalnie jest beznadziejnie. Nie ogarniam USOSa. Nie ogarniam tych wszystkich maleńkich uniwersyteckich ulic. Nie ogarniam tego, że UMed już się zintegrował, a ja nie znam nawet jednego człowieka na tej całej biologii.

Już bym chyba wolała, żeby był maj i żebym mogła jeszcze raz napisać maturę. Bo najgorsze to będzie to całe wegetowanie na tej całej pojebanej biologii.

Niech mnie ktoś przytuli.

wtorek, 7 września 2010

*.*

o jeziusie nazareński, jakże mnie tu dawno nie było o.0 chyba powinnam się nieco usprawiedliwić...tyle że nie wiem jak. Z życia mam się tłumaczyć? To raczej życie powinno tłumaczyć się MNIE, dlaczego traktuje mnie jak ostatnie gówno.
Ja sobie naprawdę zdaję sprawę, że moje narzekania, malkontenctwo i-w-ogóle są straszliwie wkurwiające. Wiem, bo mnie samą też to wkurwia. No ale nie da rady inaczej, muszę sobie trochę popisać.
Zdążyłam się już pogodzić z tym, że jestem rok w plecy względem medycyny. co wcale nie oznacza, że mi to łatwo przyszło, wręcz przeciwnie. Przerobiłam wwszystkie objawy rozczarowania, łącznie z histerią, rozbijaniem talerzy, nieodzywaniem się do nikogo na przemian z wrzaskami i ryczeniu po nocy w poduszkę. W każdym razie już nie reaguję szklanymi oczami na każde wspomnienie o medycynie. Ale nie ma co ukrywać, że w dalszym ciągu odczuwam takie gniecenie w dołku, kiedy choćby słucham o ludziach, którzy się dostali. No, trochę przykro jest.
Za to od października zaczynam się uczyć na uniwerku, na biologii. Całe te studia traktuję bardziej jako korki do matury, aniżeli faktyczne studia biologiczne i myślę, że to mi trochę pomaga. W każdym razie znam ludzi, którzy z takim samym zamierzeniem poszli na chemię i troszkę się rozczarowali, gdy zobaczyli plan zajęć ;P generalnie chcąc poprawiać matmę proponuję iść na pierwszy rok chemii ;) całe szczęście na biologii plan umożliwia mi spokojną naukę do matury. Na pierwszym roku na UŁ studenci biologii mają zoologię, botanikę, chemię nieorganiczną... W drugim semestrze co prawda nieco mnie niepokoi fizyka i matma, no ale przeżyłam fizykę z prof. W. w liceum, to przeżyję wszystko ;)
No i zaczęłam szukać dobrego korepetytora do chemii. I generalnie sytuacja jest dramatyczna, ja nie wiem, co jest z tymi ludźmi. Chociaż gorzej niż w zeszlym roku to chyba nie może być. Serio. Mój zeszłoroczny korepetytor z pozoru był kandydatem idealnym: wykładowca na UMedzie, na farmacji, doktorant, a oprócz tego zatrudniony na pół etatu w jednym z łódzkich liceów. Bajeczka. Tylko że nikt mnie nie poinformował, że jest wstrętnym szowinistą i ogromną przyjemność sprawia mu, gdy może zrobić komuś przykrość, obojętnie w jakiej dziedzinie. I oczywiście nie wprost, tylko takie prztyczki, takie "niby nic". W końcu jak kiedyś wyszłam z płaczem, to stwierdziłam, że więcej już się tam nie pojawię.
Tak więc teraz prowadzę ostrą selekcję ;P Dzwoniłam do mojej pani profesor z liceum, która odeszła na emeryturę, kiedy szliśmy do trzeciej klasy, ale powiedziała, że ze smutkiem musi mi odmówić, bo wyjeżdża już na stałe do Wrocławia, do swojej córki. Szkoda, bo zawsze lepiej jest się uczyć z kimś, kogo się zna choć trochę.
Teraz pozostaje mi już tylko szukać dalej.
No i jeszcze zapłacić za legitymację studencką!!! Zapomniałam, cholera jasna!!!

wtorek, 17 sierpnia 2010

"Pojutrze się dowiem, co było jutro..."

Tak szczerze mówiąc, to nie za bardzo jest o czym pisać, kiedy są wakacje i absolutnie nic się nie dzieje. Bo o czym miałabym pisać? O frustracji, która wypełnia każdą komórkę mojego ciała? No chyba nie. O tygodniowych imprezach na działkach różnych znajomych? No chyba nie. O pogodzie? Nie. O MPK? Nie.
No nie ma o czym, cholera, nie ma o czym.
W związku z tym, że doszłam do tego typu wniosków, postanowiłam, że aż do końca wakacji zamiast opisywać jak dobrze bawię się w Grotnikach albo somewhere else, będę dawać upust mojemu filozoficznemu obliczu, stosunkowo mało znanemu i w sumie nie często używanemu. Na pierwszy ogień miała iść moja skromna osoba, jako iż jako Królowa Wszechrzeczy charakteryzuję się nadmiernym egoizmem, egotyzmem i egocentryzmem. Ale po przemyśleniu, notabene wcale nie krótkim, doszłam do wniosku (wiem, wiem. nadużywam "doszłam do wniosku"), że mimo wszystko może lepiej nie zaczynać wszystkiego OD SIEBIE, bo sama sobie zrobię czarny PR, a tego byśmy NIE CHCIELI.
Tak więc, proszę państwa, porozmawiajmy o kinie.
Tutaj następuje ten moment, kiedy muszę w jakiś logiczny sposób rozpocząć przywołaną myśl. A więc w najbardziej oczywisty, intuicyjny sposób zacznę OD SIEBIE.
Kino jest moją pasją, ale, co być może warto zaakcentować, stosunkowo niedawno odkrytą. Jest jedną z pięciu Wielkich Pasji Królowej Wszechrzeczy.
I błagam, absolutnie mi nie wierzcie, jak kiedykolwiek powiem, że nie mam ochoty iść do kina. Jestem w stanie pójśc pięć razy na jeden film, jeśli uważam, że jest wart wydania 21 złotych polskich, czy ile tam kosztuje bilet i ten tekst, że "nie chcę mi się" stosuję tylko w wyjątkowych sytuacjach (i nie mówimy tu o braku gotówki, ustawicznym z resztą, ale o sytuacjach naprawdę KRYZYSOWYCH).
I faktem jest, że na komedie mogę chodzić tylko z prawdziwymi przyjaciółmi. Jakoś nie potrafię się śmiać przy kimś, kto mnie krępuje w jakikolwiek sposób.
A na pozostałe filmy preferuję chodzić sama. Więc randka w kinie to pomysł chyba średni. No chyba że horror. To jest wybitnie randkowy gatunek. O tak. Tak. TAK.
Nie pojmuję fascynacji ludzi amerykańskimi komediami z Jennifer Aniston. Naprawdę, nie ogarniam. Bo ja nie twierdzę, że wszystkie amerykańskie komedie są ZŁE. Ale te z nią są. Dla mnie broni się tylko "Marley i ja", ale i tak uważam, że byłoby lepiej, gdyby grała tam INNA aktorka. Ale może to wszystko dlatego, że mam golden retrivera.
Ostatnio sikałam na "Drużynie A", na którą wybrałam się z pewną panną tylko po to, żeby przez półtorej godziny wzdychać do klaty Bradleya Coopera. A film okazał się naprawdę śmieszny ;) Trochę w klimacie "Kac Vegas", i nie mam tu na myśli wyłącznie osoby B.C ^^. Serialu "The A-Team" nigdy nie oglądałam, więc nie mogę się odnosić do tego, jak film wypada na jego tle. Ale mnie rozśmieszył.
A ulubiony reżyser? Jako kobieta uważająca się za intelektualistkę, parszywego wykształciucha, chyba powinnam wielbić Allena. Albo Almodovara. Jakiegoś niedocenionego przez czarną masę narodu młodego idealistę, który swoim filmem chce zmienić świat.
No cóż.
Ja kocham Christophera Nolana.
I chociaż organicznie nie cierpię wszystkiego, co wiąże sie z Batmanem, to obejrzałam i "Batman: Początek" i "Mrocznego Rycerza". To są prawdopodbnie najgłośniejsze dzieła Nolana. Ja się zakochałam w jego twórczości, po obejrzeniu "Prestiżu". Pamiętam, że wypożyczyłam ten film, bo polecił mi go facet z wypożyczalni, ale nie czułam się specjalnie przekonana. Natomiast gdy tylko go obejrzałam, pobiegłam z powrotem do wypożyczalni i wzięłam wszystko, co Nolan nakręcił. Później całą noc oglądałam "Following", "Memento" i "Bezsenność".
A jak dowiedziałam się, że w 2010 roku do kin wchodzi "Incepcja", to zaczęłam odliczać dni do premiery. I mówię to totalnie serio.
Byłam już trzy razy i nie zawaham się pójść czwarty.
I nikt mi nie zapłacił, żebym robiła tu reklamę ;) Chociaż, w sumie, to chyba bym nie pogardziła jakąś skromną sumą ;) Nolan, mam nadzieję, że to czytasz!

środa, 11 sierpnia 2010

bla...bla bla bla...blabla! bla?!...blablabla...!!!

Są wakacje i nie ma o czym pisać. Gdyby nie to, że wakacje = spanie do południa, to wniosłabym do Absoluta, ażeby lata w ogóle nie było, bo jak juz wspominałam, lata NIE LUBIĘ. No ale wakacje to jest jednak jakieś dobro, które spłynęło na ziemię i nie godzi się narzekać. Może inaczej bym na to patrzyła, gdyby nie perspektywa 35 stopni w cieniu i brak klimatyzacji w mojej Czerwonej Rakiecie.
Czerwona Rakieta ma już obecnie status legendy. Z pozoru - zwykły Fiat Punto, zero rewelacji, nie ma nawet wbudowanego radia. Przyspieszenie ma gorsze niż niejedno Cinqecento, nie posiada wspomagania ani wspomnianej wyżej AIR CONDITION. Bagażnik jest naprawdę mały, zwłaszcza, że cały czas zapominam wyciągnąć z niego szpetną półeczkę łazienkową z siermiężnego, pachnącego jeszcze socjalizem, plastiku, którą schowałam tam, gdy podejmowałam ludzi na działce i nie chciałam, by na nią patrzyli. Ale zaręczam wszystkich was, którzy teraz to czytają: nigdy nie przeżyliście ani nie przeżyjecie tylu patologicznych imprez co ten samochód. Daję słowo harcerza.
Ze względu na to, że ten blog nie jest zarejestrowany jako 18+ nie mogę opisać szczegółów.
Nie wiem co zrobię, kiedy będę zmuszona rozstać się z tym autem.
Ale właśnie. Auto. Żeby jeździć autem, trzeba mieć pewną plastikową karteczkę, którą cholernie trudno jest zdobyć. Ja zdałam za drugim razem i uważam, że to całkiem przyzwoity wynik. A radość taka, że klękajcie narody! Myślałam, że rzucę się na tego egzaminatora, kiedy zobaczyłam jak po kolei wpisuje P (pełna napięcia cisza w Yarisie) O(niedowierzanie) Z ("o boże, boże, to niemożliwe!") Y ("muszę się uszczypnąć!") YTYWNY (absolutny orgazm). Taaaak, to był piękny dzień. Piątek, 13. listopada A.D 2009. Na zawsze w mej pamięci.

Jest ta godzina, kiedy mój pies (znaczy się moja suka, ale to jakoś tak mi kiepsko brzmi ;) ) coraz gwałtowniej domaga się wyjścia na tzw. SZCZALNIK. To jeszcze nie jest ektstremum możliwości jej zwieraczy, ale to jest ostatni dzwonek, aby wyjść i zdążyć wrócić przed Housem do domu.
Tak po prawdzie, to ocipieli z tym Housem w te wakacje. W poniedziałek TVN (2 odcinki! jak miło powspominać pierwszy sezon!), we wtorek AXN (6 sezon...), w środę TVP2 (5.), w czwartek także państwowa telewizja, program drugi, sezon piąty. Ale i tak lepiej niżby mieli puszczać od początku "Klan" albo co gorsza sagę rodu Forresterów.
I rzeczywiście, to była próba subtelnego pożegnania.
Adieu

I naprawdę przepraszam, że te posty są ostatnio takie głupie. Muszę pisać o pierdołach, bo mnie to odstresowuje. Normalnie poszłabym na zakupy, ale z konta spogląda na mnie wielkie kosmate 0,00 (słownie: zero złotych, zero groszy), więc pozostają mi pseudoliteracko-pseudofilozoficzne-pseudofajne dywagacje. A w ogóle ten ostatni akapit co to ja tu piszę, to jest taki update więc spieszę donieść, że obejrzałam to co chciałam, a że w dzisiejszym odcinku było urządzenie o nazwie "interfejs mózg-komputer" czy jakoś tak, to ja chcę dostać coś takiego na Boże Narodzenie. Przyda mi się, zaręczam.
Mój mózg i tak ograniczył się do "tak" i "nie", więc w będzie w sam raz.
z Bogiem!

wtorek, 3 sierpnia 2010

dog days are over

Czuję się jakaś taka... szczęśliwa. Nie wiem z czego to wynika, szczerze mówiąc. Może z tego, że zaczął się sierpień? Nie mam pojęcia DLACZEGO, ale wolę sierpień niż lipiec. W ogóle nie lubię lipca, bo generalnie zawsze świeci słońce, jest gorąco, wszyscy się pocą i muszę, z autentycznym bólem serca, zrezygnować z noszenia rajstop. Wiem, że to chore, bo kobiety zazwyczaj na rajstopy narzekają, ale ja je lubię. Pewnie wynika to z tego, że mam fobię gołych, bladych nóg. A takie zaiste posiadam.
No, więc na czym to stanęło?
Aaaa, lipiec. No generalnie właśnie tak. Nie lubię lipca, ale sierpień darzę olbrzymią sympatią, nie tylko ze względu na to, że moje urodziny wypadają WŁAŚNIE w sierpniu. Z resztą, został mi już tylko mniej niż miesiąc idyllicznej wizji JA+WŁÓKNA KOLAGENOWE, potem to już tylko płakać z każdym kolejnym rokiem, a nie się cieszyć.
W sierpniu zwykle upały nie doskwierają już za bardzo, dzień jest krótkszy, a więc wieczory są dłuższe i nawet nie śmierdzi tak bardzo w autobusach. Rewelacja.
A z ogłoszeń parafialnych, to dzisiaj udało mi się spalić sos do spaghetti. I powiem więcej! Mniemam, że był w tym ślad boskiej interwencji, albowiem sos wyszedł fantastyczny, dużo lepszy niż normalnie. Subtelna nutka spalenizny doskonale uzupełniła smak powszedniego sosu pomidorowego. Tak jest. To geniusz kulinarny przeze mnie przemówił.
Spróbujcie, zwęglone pomidory: delicje!

A ostatnio nie mogę oderwać się od Myśliwskiego. Wiesława, nie sosu ;) Nie wiem dlaczego ludzie tak nienawidzą czytać książek. Toż to choroba! Ostatnio gdzieś przeczytałam, że przeciętny Polak czyta pół książki rocznie. Bardzo mnie to zasmuciło. Bardzo. Książki kształtują wrażliwość, rozwijają wyobraźnię. Nie twierdzę, że to zawsze przynosi pozytywny skutek, bo po sobie wiem, że tak nie jest ;). Bycie idealistą zdecydowanie nie ułatwia życia. Ale wydaję mi się, że zawsze trzeba wierzyć w COŚ. W COŚ, nie wiem w co! Ale jak się nie wierzy w nic, to tak, jakby się nie żyło.
Prrrrr. Myśliwski. Zaczęłam od "Kamień na kamieniu". Czytałam wszędzie, w tramwaju, w autobusie, w kolejce do kasy w H&M (serio). Potem "Widnokrąg". Ale najbardziej zachwycił mnie "Traktat o łuskaniu fasoli". Myślę, że "zachwycił" doskonale oddaje to, co czułam, czytając tę powieść. Rzadko mam dreszcze czytając. A tu miałam. Od pierwszej do ostatniej strony.
Naprawdę.
I nie wiem skąd, nie wiem dlaczego, ale nagle świat wydał mi się lepszy. I po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna poczułam, że dobrze jest być idealistą, że to nie oznacza tylko i wyłącznie rozczarowania realnym życiem. Bo chyba nie ma nic lepszego niż na własnej skórze odczuć, że to, w co się wierzy, właśnie przed chwilą miało miejsce.

sobota, 24 lipca 2010

Zniechęcenie Pierdyliard

No i nie ma chuja we wsi, chyba skończyłam z marzeniami o medycynie. Znaczy w sensie praktycznym, bo mentalnie studiowanie na kierunku lekarskim jest nadal moim największym pragnieniem, FANTAZJUJĘ O TYM leżąc w łóżku. Ale cóż poradzę, skoro NIE DA RADY?
W chwili obecnej byłabym w stanie zrobić prawie wszystko, żeby mieć świadomość, że 1 października będę pełnoprawną studentką medycyny. Oczywiście mój los, po raz nie wiem który w życiu, pokazał mi środkowy palec, ale widać tak juz mam.
Totalnie nie wiem, co robić.
Złożyłam papiery na UŁ, na biologię, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że zrobię duży błąd, jeśli już tam się zjawię, bo znienawidzę biologię w mgnieniu oka i nic już naszej, obecnie poprawnej, relacji nie będzie w stanie naprawić.
Jezuuuuu, aż mi się płakać chciało, jak usłyszałam te babki z rekrutacji, które mi mówią, że przecież mam bardzo dużo punktów, bo na biologię wystarczyłaby mi 1/4 tychże. A co miałam im powiedzieć? "Wie pani co, tak się składa, że biologia to w moim wypadku akt skrajnej desperacji, bo mnie nie przyjęli na lekarski? Bo zabrakło mi jebanych paru punktów, żeby być najszczęśliwyszm człowiekiem świata?".
Podobno poprawa matury, podczas gdy normalnie się studiuje, jest bardzo ciężką sprawą. A ja wiem, że NIE CHCĘ STUDIOWAĆ BIOLOGII. Z drugiej strony nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że przez cały przyszły rok wegetuję w domu, a jedyną perspetywą każdego dnia jest podręcznik do chemii i biologii dla liceum.
Jestem w matnii.
Zrobię wszystko. Jeśli by mi kazali biegać nago po Pasażu Schillera, zrobię to. I pierolę rozstępy i cellulit. Naprawdę to zrobię.
Czuję się jak robal. Jak brudne dziecko sutereny. Jak jakaś pojebana łajza. Bo nic mi się w życiu nie udaje. Wiem, że w tym momencie każdy sobie może pomyśleć, że jaka to ze mnie suka, przecież ludzie nie mają rąk i nóg, są ślepi albo ciężko chorzy, a nie narzekają. Ale mnie naprawdę w życiu nie wychodzi. Niewiele w życiu chciałam tak mocno, jak tej medycyny. I doskonale wiedziałam, ze będzie ciężko i tyrałam jakbym miała motorek w tyłku przez cały rok. A znam całe mrowie ludzi, którzy zaczęli się uczyć w połowie kwietnia i wyszli na tym lepiej ode mnie.
Koniec. Do końca wakacji nie wspominam ani o studiach, ani o życiowym pechu, ani o tym, że wszystko się perdoli pierdyliard.
Ani słowa.
Będę pisać o czymś przyjemnym.
Na przykład o muzyce. Muzyka to jest jedna z najistotniejszych składowych mojej egzystencji na ziemskim padole. Naprawdę, mogę żyć bez wielu rzeczy, ale bez muzyki...? No way. Ponoć momentami jest to dosyc wkurwiające, bo pierwsze co robię rano, jeszcze zanim pójdę umyc zęby (a to jest dla mnie BARDZO istotny element dnia, myję zęby jakieś 10 razy dziennie), to włączam wieżę albo komputer i zapuszczam muzę, joł. Znaczy hip-hopu akurat nie słucham, ani żadnych mu pośrednich rapów, ale mjuzik musi być!
A jakiej muzyki słucham? Dużo indie (wiem, że mnóstwo osób reaguje rzyganiem na dźwięk słowa "indie", ale jak dla mnie to całkiem spoko brzmi ;)) i alternatywy, ostatnio (tj. tak z ostatnie pół roku ;)) przeżywam fascynację elektroniką, trip-hopem, progressivem i w ogóle całym syntezatorowym brzmieniem. Jestem absolutną psychofanką Chrisa Cornera i to w każdej postaci: solo, z IAMX, ze Sneaker Pimps. Kocham go czystą, nieskalaną miłością. Z resztą zdążyłam mu o tym powiedzieć, bo w tym roku grał w Łodzi, a szczęśliwie się stało, że udało mi się dotrzeć do jego garderoby ;>.
I w ogóle straszliwie mnie wkurwiają ludzie, co to są "indie-laskami" czy tam "indie-chłopaczkami" i gardzą hip-hopem, disco czy popem. I chociaż na moim iPodzie króluje alternatywa, to absolutnie nie wstydzę się tego, że zdarza mi się "grzeszyć" popem. Moją drugą miłością (ah, platoniczną!), zaraz po Krzysztofie jest Robbie Williams. Odpływam za każdym razem, gdy słyszę ten jego głęboki głos. Albo a-ha. Nooooo kurde, to są goście dopiero! "Take on me" buja kazdego, chociaż może się do tego nie przyznawać ;).
Dostałam słowotoku, jak zawsze gdy piszę (lub mówię) o muzyce. Temat rzeka.
Z resztą ja zawsze mam słowotok. Wszyscy mi to mówią ;)

sobota, 17 lipca 2010

burza, amigos!

W sumie to nie mam o czym pisać. Robię to głównie z tego względu, że przed chwilą zakończyłam cykliczne przeglądanie czytanych przeze mnie blogów i się potężnie wkur...wkurzyłam, bo ludzie od miesiąca nic nie publikują.
I ja rozumiem, że to dla nich nie jest żaden zasrany obowiązek, ażeby pisać notki co 2 dni, ale mnie to wkurwia, bo chcę sobie poczytać, a nie mogę.
Miałam ograniczyć przeklinanie. Staram się, ale będzie ciężko. Wszystko potrafię sobie ograniczyć, od fajek, po jedzenie, aż na internecie kończąc. A przeklinania nie mogę, chociaz co jakis czas przysięgam sobie, że OD DZISIAJ już nie bluźnię.
Myślę, że wpływ na to mają też moi rodzice, którzy nigdy nie zabraniali mi używać TYCH HANIEBNYCH SŁÓW. Chyba generalnie uważali (i uważają), że lepsze to niż jakbym miała rozbijać talerze albo ciąć się starą żyletką, aby dać upust NEGATYWNYM EMOCJOM.
Więc sobie przeklinam.

Właśnie w ukochanym mieście Łodzi mamy burzę. Pierwszą od nie wiem kiedy. Całe szczęście, bo myślałam, że odwalę kitę jak spojrzałam na termometr, a tam 35 stopni ;/ To nie są temperatury dla normalnych ludzi ;/
Dlatego chciałabym wyjechać do Szwecji. Ile razy z kimś poruszę ten temat to zawsze: "Pojebało?" albo wzrok z gatunku "Zapomniałaś wziąć porannej dawki leków?".
A ja dużo bardziej wolę Szwecję niż te wszystkie Włochy, Hiszpanie i inne tam takie.
W Szewcji jest zajebiście.
I nieważne, że nigdy tam nie byłam, ja to WIEM. W sierpniu jadę do Berlina na tygodniowy melanż powiązany z rozwojem psycho-kulturowym i w sumie to powaznie rozważam opcję wyskoku do Sztokholmu. Zobaczymy.

I tak w sumie i po prawdzie to uwielbiam burzę. Znaczy jak siedzę sobie bezpiecznie w domu, a burza jest za oknem. Bo za cholerę nie da się mnie z domu wyciągnąć podczas burzy. Zaiste, boję się i wiem, że to głupie, ale się boję. Ciemności też się boję, może nie jakoś fanatycznie, ale odczuwam dyskomfort na myśl, że mogę być sama w ciemnym pomieszczeniu.
A jak taka burza sobie jest za oknem, to nic tylko puścić Mobiego i gdybać o pięknych czasach, które mogłby nastać, gdybym byla mądrzejsza w paru dziedzinach życia.

Wiem, że ta dzisiejsza notka jest taka o kant dupy. Sraty-taty-gówno-w-kraty. Myślę, że tak zdefiniowałaby to moja siostra.
No i fajnie, lubię ten klimat ;)

Lecę do Mobiego. Chyba będę musiała mu poświęcić jakąś osobną notkę, bo muszę dokonac auto-psychoanalizy.

czwartek, 15 lipca 2010

shitday

Dostałam się na biologię i na mikro. I teraz już totalnie nie wiem, co mam robić. Czekać na następną listę na lekarski, czy zanosić papieren na uniwerek, ażeby mieć wszystko w dupie do samego października? Hmm...?
No fuuuck.
Jeszcze raz zobaczę na facebooku: "HAHAHA!!! Jestem studentem m-e-d-y-c-y-n-y!!!" albo "Od dzisiaj reaguję tylko na PANIE DOKTORZE!" albo coś równie durnego, to rąbnę tym laptopem o ścianę. A na tych tam pajaców, co to piszą to napluję przy najbliższej okazji.
I tak najlepsze jest to, że GDYBYM się dostała, to prawdopodobnie miałabym chęć napisać coś w tym guście JAK NAJSZYBCIEJ. Tyle że ja wiem, że to jest idiotyczne i bym się powstrzymała. Ale chciałabym to zrobić. Na 100%.
W każdym razie czuję się jak ostatni robal.
Wiem, nie powinnam narzekać, w końcu biologia to jest w sumie fajny kierunek. Nieważne, że w tym kraju praktycznie bez perspektyw. JEST FAJNY. Ale co z tego, skoro ja doskonale wiem, że to nie jest to, co naprawdę chcę robić w życiu? Owszem, wszystkie tam widłaki jednakozarodnikowe i cytokininy są ciekawe, ale bez jaj, całe zasrane życie mam pierdolić o układzie krwionośnym ślimaków? Już mi się zbiera na rzyganie, a co dopiero po studiach.
A i tak największe prawdopodobieństwo jest, że nie będę mogła pracować w zawodzie. A bo? A bo nie ma zapotrzebowania na biologów. Co najwyżej w szkole, a do tego nie posunę się, o ile nie będzie mi grozić śmierć z głodu.
Co prawda zostaje jeszcze mikrobiologia. W sumie jestem nawet zdziwona, że mnie przyjęli, bo jest tylko 30 miejsc, a chętnych było całkiem sporo jak patrzyłam, prawie 5 osób na miejsce. A od mikrobiologii do medycyny jest już chyba bliżej niż od takiej, dajmy na to, fototaksji, prawda?
Co nie zmienia faktu, że absolutnie mnie to nie pociesza.
Chyba muszę pogodzić się z faktem, że nie dane mi będzie zostać lekarzem. Bo matury chyba nie będę poprawiać. I nie chodzi tu o żadne wygodnictwo, po prostu kończąc każdy kolejny egzamin w tym roku, byłam przeświadczona, że nie chcę tego przeżywać jeszcze raz.
Bo na nic mi się zdał cały rok RYCIA tej jebanej chemii i posranej biologii i patrząc na to trzeźwym okiem, nie wiem, co się trafi na maturze w przyszłym roku.
Teraz będą gorzkie żale.
No bo tak. Uczyłam się, sporo, i miałam wrażenie, że to co umiem, w zupełności starczy mi na 85-90%. Zwłaszcza, że robiłam testy z poprzednich lat i praktycznie nigdy nie schodziłam poniżej 85%.
A tu proszę, mamy 10 maja, AD 2010 a tu matura zaskakuje maturzystów!
17 maja - jeszcze gorzej.
Nie będę się chwalić, ile miałam procent, bo to akurat ma najmniejsze znaczenie.
Po prostu muszę się z tym pogodzić, nie da rady.

niedziela, 11 lipca 2010

The Beginning

Mam dość. Przez trzy lata człowiek zapierdala, jakby w dupie miał motorek na korbkę, a później i tak z tego nic NIC NIC NIC nie ma, nic nie wychodzi.
To jest teza, która sprawdza się praktycznie w każdej dziedzinie życia, i każdy człowiek powinien mieć nad łóżkiem makatkę, gdzie własnoręcznie by sobie to mądre zdanie wyhaftował i powinien czytać je codziennie rano i trzy razy przed zaśnięciem.
Żałuję, że wpadłam na to dopiero dzisiaj, bo może bym się tak nie rozczarowała tym, że w chwili obecnej nie chce mnie żadna medyczna uczelnia w tym kraju. No życie, można by rzec. Ale trzy lata poszły się jebać, przez jedną, durną maturę.
Pocieszam się tym, że może w drugim terminie trzeźwo ocenią sytuację i będą błagać, żebym zasiliła szeregi studentów pierwszego roku wydziału lekarskiego. "Ależ pani Marto, zaszła niewyborażalna pomyłka...! Przez przypadek przeoczyliśmy pani nazwisko, ale proszę, niech pani przyjmie przeprosiny w imieniu władz uczelni...", "Pani Marto, bylibyśmy zaszczyceni, gdyby wybrała pani naszą uczelnię...Zapewniam panią, że zrobimy wszystko, żeby pani zapomniała, że nie uwzględniliśmy pani w pierwszym rankingu...", "Pani Marto, proszę nie chować urazy, zapraszamy do nas...".
Oł jes.
A mama mówiła, żeby startować na anglistykę. I miejsc dużo, i stresu mniej.
Ale co ja poradzę, że ja CHCĘ na medycynę? Że chcę zapierdalać przez 6 lat, żeby potem usłyszeć, że nie ma dla mnie miejsca na wymarzonej specjalizacji? Że chcę, żeby mi płacili 1600zł w przychodni za to, że znam na pamięć pół biblioteki uniwersyteckiej? No nic nie poradzę, bo to jest silniejsze ode mnie. To jest jak marcowanie u kotów, nie ma rady.

Czekam na wyniki drugiej listy.
A w międzyczasie może pouskuteczniam trochę gorzkie żale, bo z natury jestem dość (eufemizm, uprzedzam) marudnym człowiekiem i po prostu lubię sobie ponarzekać.
A co tam.