niedziela, 21 października 2012

confessions of the dangerous mind

No dobra. Zjebałam. Po całości. Nic nie usprawiedliwia tak długiego blogowego niebytu. No chyba że już zdążyliście odetchnąć z ulgą, że w końcu podzieliłam los Hanki Mostowiak i zginęłam śmiercią tragiczną w otoczeniu kartonów, tudzież innej tektury czy pakowego papieru. W takim wypadku niestety muszę was rozczarować, ŻYJĘ. I mimo że faktycznie nie jest to może najlepszy okres w moim życiu, to wszelkie funckje życiowe przypisane żyjącemu organizmowi w moim ciele także znajdują zastosowanie. Oddycham, trawię, nawet z rzadka myślę, więc z czystym sumieniem uznam, że jeszcze nie umarłam.
Tak jak obiecałam już dawno temu, w kwietniu albo w jakimś innym szatańsko odległym wiosennym miesiącu, wrzesień miał przynieść zmiany. I zaiste przyniósł, czego wyrazem niech będzie to, że piszę do was bezpośrednio z miasta włókniarzy, pięknej Łodzi, a nie z Zabrza. I ten stan rzeczy już się nie zmieni, albowiem od pewnego czasu mój łódzki byt jest stanem permanentnym.

A teraz nadchodzi ten moment, gdzie w każdym filmie następuje zbliżenie na twarz bohatera, patetyczna muzyka, a wy mocniej ściskacie pudełko z popcornem. Moment ostatecznego zwierzenia.

Więc teraz na krótką chwilę życia stanę się poważna. Poważnie!
Przez pewien czas bardzo konkretnie rozważałam myśl o zawieszeniu bloga na czas bliżej nieokreślony, czyli w praktyce, hmmm, na zawsze. Niekoniecznie może chciałabym go kasować, włożyłam w niego kawałek życia, zwłaszcza w okresie sesyjno-egzaminacyjnym, kiedy nawet mycie okien wydawało mi się kuszącą alternatywą dla anatomii czy chemii i byłoby mi szkoda, bo jestem bardzo próżna. Ale myśl o zaprzestaniu jego prowadzenia bardzo długo mi towarzyszyła. Towarzyszy nadal, jeśli mam być szczera.
Bo tak się średnio korzystnie składa, że życie mi się nieco posypało. Nieco mocno. Blog to chyba nie jest najlepsze miejsce do tego typu wynurzeń, więc w tym momencie poprzestanę. W każdym razie splot przeróżnych zdarzeń w moim osobistym życiu, rodzinnym, sercowym i w sumie każdym, zmusił mnie do tego, że musiałam wrócić do Łodzi. I że jeszcze jakiś czas będę musiała tutaj zostać.
Przeniesienie się z Zabrza do Łodzi po pierwszym roku okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia, ave ŚUM, ave UMed. W moim przypadku, bez zdanej na maturze fizyki, nie miałam szans, żeby dostać się na pierwszy rok stacjonarnych studiów tutaj w Łodzi, a i taką możliwość dopuszczałam. W każdym razie wizja studiów niestacjonarnych średnio mnie ustawiała, więc musiałam podjąć ciężką decyzję o rocznych, notabene przymusowych, wakacjach od medycyny. I tym sposobem aktualnie przebywam na urlopie dziekańskim, udzielonym mi przez ŚUM na okres jednego roku akademickiego.
Nie chcę traktować tego jako porażki i myślę, że w istocie nie traktuję. Ludzie różnie reagują, gdy im mówię o mojej dycyzji, zwłaszcza mając na względzie to, jak bardzo zależało mi na tym, żeby dostać się na te studia. Jeszcze dwa lata temu mówiłam, że oddałabym wszystko, żeby być studentką medycyny. Teraz wiem, że medycyna to nie wszystko. Czasem trzeba boleśnie się co do tego przekonać, ale wbrew temu co myśli większość studentów medycyny, zwłaszcza na pierwszych latach, są rzeczy znacznie ważniejsze, niż zaliczona w pierwszym terminie anatomia.
W każdym razie mnie zajęło trochę czasu, żeby przekonać samą siebie, że nie przegrałam życia tylko dlatego, że nie skończę studiów w założonym przez siebie sześcioletnim terminie. I możecie się śmiać, możecie się pukać w czoło, ale nie pisałam tak długo, bo nie chciałam, żebyście wy tak o mnie pomyśleli. I najprościej byłoby bez wyjaśnień zamknąć bloga. Dopiero jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że przecież nie zawsze wszystko się udaje, nie tylko mnie. I może komuś tam, kto to teraz czyta, pomoże świadomość, że istnieją ludzie, którym też nie wyszło, taka Królowa Wszechrzeczy na przykład. Przecież nie zawsze wszystko musi wyjść OD RAZU.
Bo mnie wyjdzie, jestem tego pewna. Tylko trochę później.
Chcę być lekarzem i nim zostanę. Po prostu nieco później, niż to sobie początkowo założyłam.

Ja ten rok chcę potraktować jako rok-bufor, dany mi od losu jako prezent, a nie jako karę. Dlatego zapisałam się na niemiecki, żeby zdać w końcu ten cholerny certyfikat, dlatego chodzę do kina co środę, dlatego jestem wolontariuszem przy dużym łódzkim festiwalu, dlatego zbieram pieniądze, żeby w grudniu wyjechać do Wiednia, robię wszystkie rzeczy, na które w normalnych warunkach nie miałabym czasu (wliczam w to także spanie do 11, ale nie chcę was denerwować), a które sprawiają mi wielką przyjemność.
Dlatego w tym roku nie spodziewajcie się notek o biochemii ani fizjologii, fizycznie nie ma takiej możliwości.
Z racji tego, że ja muszę się emocjonalnie trochę ustawić do pionu przewiduję dużą dawkę pseudo-intelektualnych wynurzeń, bo nic mi tak nie pomaga na wewnętrzne rozchwianie, jak pisanie.
Już współczuję.

Jesteście dzielni, jeśli dotrwaliście do końca. Ja ze swojej strony chciałabym tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że to była ostatnia tak poważna w odbiorze notka w mojej blogowej karierze. I że za rok o tej porze już się wszystko poukłada, a ja będę taką właśnie Supergirl, której udało się przetrwać życiowy huragan.