wtorek, 17 sierpnia 2010

"Pojutrze się dowiem, co było jutro..."

Tak szczerze mówiąc, to nie za bardzo jest o czym pisać, kiedy są wakacje i absolutnie nic się nie dzieje. Bo o czym miałabym pisać? O frustracji, która wypełnia każdą komórkę mojego ciała? No chyba nie. O tygodniowych imprezach na działkach różnych znajomych? No chyba nie. O pogodzie? Nie. O MPK? Nie.
No nie ma o czym, cholera, nie ma o czym.
W związku z tym, że doszłam do tego typu wniosków, postanowiłam, że aż do końca wakacji zamiast opisywać jak dobrze bawię się w Grotnikach albo somewhere else, będę dawać upust mojemu filozoficznemu obliczu, stosunkowo mało znanemu i w sumie nie często używanemu. Na pierwszy ogień miała iść moja skromna osoba, jako iż jako Królowa Wszechrzeczy charakteryzuję się nadmiernym egoizmem, egotyzmem i egocentryzmem. Ale po przemyśleniu, notabene wcale nie krótkim, doszłam do wniosku (wiem, wiem. nadużywam "doszłam do wniosku"), że mimo wszystko może lepiej nie zaczynać wszystkiego OD SIEBIE, bo sama sobie zrobię czarny PR, a tego byśmy NIE CHCIELI.
Tak więc, proszę państwa, porozmawiajmy o kinie.
Tutaj następuje ten moment, kiedy muszę w jakiś logiczny sposób rozpocząć przywołaną myśl. A więc w najbardziej oczywisty, intuicyjny sposób zacznę OD SIEBIE.
Kino jest moją pasją, ale, co być może warto zaakcentować, stosunkowo niedawno odkrytą. Jest jedną z pięciu Wielkich Pasji Królowej Wszechrzeczy.
I błagam, absolutnie mi nie wierzcie, jak kiedykolwiek powiem, że nie mam ochoty iść do kina. Jestem w stanie pójśc pięć razy na jeden film, jeśli uważam, że jest wart wydania 21 złotych polskich, czy ile tam kosztuje bilet i ten tekst, że "nie chcę mi się" stosuję tylko w wyjątkowych sytuacjach (i nie mówimy tu o braku gotówki, ustawicznym z resztą, ale o sytuacjach naprawdę KRYZYSOWYCH).
I faktem jest, że na komedie mogę chodzić tylko z prawdziwymi przyjaciółmi. Jakoś nie potrafię się śmiać przy kimś, kto mnie krępuje w jakikolwiek sposób.
A na pozostałe filmy preferuję chodzić sama. Więc randka w kinie to pomysł chyba średni. No chyba że horror. To jest wybitnie randkowy gatunek. O tak. Tak. TAK.
Nie pojmuję fascynacji ludzi amerykańskimi komediami z Jennifer Aniston. Naprawdę, nie ogarniam. Bo ja nie twierdzę, że wszystkie amerykańskie komedie są ZŁE. Ale te z nią są. Dla mnie broni się tylko "Marley i ja", ale i tak uważam, że byłoby lepiej, gdyby grała tam INNA aktorka. Ale może to wszystko dlatego, że mam golden retrivera.
Ostatnio sikałam na "Drużynie A", na którą wybrałam się z pewną panną tylko po to, żeby przez półtorej godziny wzdychać do klaty Bradleya Coopera. A film okazał się naprawdę śmieszny ;) Trochę w klimacie "Kac Vegas", i nie mam tu na myśli wyłącznie osoby B.C ^^. Serialu "The A-Team" nigdy nie oglądałam, więc nie mogę się odnosić do tego, jak film wypada na jego tle. Ale mnie rozśmieszył.
A ulubiony reżyser? Jako kobieta uważająca się za intelektualistkę, parszywego wykształciucha, chyba powinnam wielbić Allena. Albo Almodovara. Jakiegoś niedocenionego przez czarną masę narodu młodego idealistę, który swoim filmem chce zmienić świat.
No cóż.
Ja kocham Christophera Nolana.
I chociaż organicznie nie cierpię wszystkiego, co wiąże sie z Batmanem, to obejrzałam i "Batman: Początek" i "Mrocznego Rycerza". To są prawdopodbnie najgłośniejsze dzieła Nolana. Ja się zakochałam w jego twórczości, po obejrzeniu "Prestiżu". Pamiętam, że wypożyczyłam ten film, bo polecił mi go facet z wypożyczalni, ale nie czułam się specjalnie przekonana. Natomiast gdy tylko go obejrzałam, pobiegłam z powrotem do wypożyczalni i wzięłam wszystko, co Nolan nakręcił. Później całą noc oglądałam "Following", "Memento" i "Bezsenność".
A jak dowiedziałam się, że w 2010 roku do kin wchodzi "Incepcja", to zaczęłam odliczać dni do premiery. I mówię to totalnie serio.
Byłam już trzy razy i nie zawaham się pójść czwarty.
I nikt mi nie zapłacił, żebym robiła tu reklamę ;) Chociaż, w sumie, to chyba bym nie pogardziła jakąś skromną sumą ;) Nolan, mam nadzieję, że to czytasz!

środa, 11 sierpnia 2010

bla...bla bla bla...blabla! bla?!...blablabla...!!!

Są wakacje i nie ma o czym pisać. Gdyby nie to, że wakacje = spanie do południa, to wniosłabym do Absoluta, ażeby lata w ogóle nie było, bo jak juz wspominałam, lata NIE LUBIĘ. No ale wakacje to jest jednak jakieś dobro, które spłynęło na ziemię i nie godzi się narzekać. Może inaczej bym na to patrzyła, gdyby nie perspektywa 35 stopni w cieniu i brak klimatyzacji w mojej Czerwonej Rakiecie.
Czerwona Rakieta ma już obecnie status legendy. Z pozoru - zwykły Fiat Punto, zero rewelacji, nie ma nawet wbudowanego radia. Przyspieszenie ma gorsze niż niejedno Cinqecento, nie posiada wspomagania ani wspomnianej wyżej AIR CONDITION. Bagażnik jest naprawdę mały, zwłaszcza, że cały czas zapominam wyciągnąć z niego szpetną półeczkę łazienkową z siermiężnego, pachnącego jeszcze socjalizem, plastiku, którą schowałam tam, gdy podejmowałam ludzi na działce i nie chciałam, by na nią patrzyli. Ale zaręczam wszystkich was, którzy teraz to czytają: nigdy nie przeżyliście ani nie przeżyjecie tylu patologicznych imprez co ten samochód. Daję słowo harcerza.
Ze względu na to, że ten blog nie jest zarejestrowany jako 18+ nie mogę opisać szczegółów.
Nie wiem co zrobię, kiedy będę zmuszona rozstać się z tym autem.
Ale właśnie. Auto. Żeby jeździć autem, trzeba mieć pewną plastikową karteczkę, którą cholernie trudno jest zdobyć. Ja zdałam za drugim razem i uważam, że to całkiem przyzwoity wynik. A radość taka, że klękajcie narody! Myślałam, że rzucę się na tego egzaminatora, kiedy zobaczyłam jak po kolei wpisuje P (pełna napięcia cisza w Yarisie) O(niedowierzanie) Z ("o boże, boże, to niemożliwe!") Y ("muszę się uszczypnąć!") YTYWNY (absolutny orgazm). Taaaak, to był piękny dzień. Piątek, 13. listopada A.D 2009. Na zawsze w mej pamięci.

Jest ta godzina, kiedy mój pies (znaczy się moja suka, ale to jakoś tak mi kiepsko brzmi ;) ) coraz gwałtowniej domaga się wyjścia na tzw. SZCZALNIK. To jeszcze nie jest ektstremum możliwości jej zwieraczy, ale to jest ostatni dzwonek, aby wyjść i zdążyć wrócić przed Housem do domu.
Tak po prawdzie, to ocipieli z tym Housem w te wakacje. W poniedziałek TVN (2 odcinki! jak miło powspominać pierwszy sezon!), we wtorek AXN (6 sezon...), w środę TVP2 (5.), w czwartek także państwowa telewizja, program drugi, sezon piąty. Ale i tak lepiej niżby mieli puszczać od początku "Klan" albo co gorsza sagę rodu Forresterów.
I rzeczywiście, to była próba subtelnego pożegnania.
Adieu

I naprawdę przepraszam, że te posty są ostatnio takie głupie. Muszę pisać o pierdołach, bo mnie to odstresowuje. Normalnie poszłabym na zakupy, ale z konta spogląda na mnie wielkie kosmate 0,00 (słownie: zero złotych, zero groszy), więc pozostają mi pseudoliteracko-pseudofilozoficzne-pseudofajne dywagacje. A w ogóle ten ostatni akapit co to ja tu piszę, to jest taki update więc spieszę donieść, że obejrzałam to co chciałam, a że w dzisiejszym odcinku było urządzenie o nazwie "interfejs mózg-komputer" czy jakoś tak, to ja chcę dostać coś takiego na Boże Narodzenie. Przyda mi się, zaręczam.
Mój mózg i tak ograniczył się do "tak" i "nie", więc w będzie w sam raz.
z Bogiem!

wtorek, 3 sierpnia 2010

dog days are over

Czuję się jakaś taka... szczęśliwa. Nie wiem z czego to wynika, szczerze mówiąc. Może z tego, że zaczął się sierpień? Nie mam pojęcia DLACZEGO, ale wolę sierpień niż lipiec. W ogóle nie lubię lipca, bo generalnie zawsze świeci słońce, jest gorąco, wszyscy się pocą i muszę, z autentycznym bólem serca, zrezygnować z noszenia rajstop. Wiem, że to chore, bo kobiety zazwyczaj na rajstopy narzekają, ale ja je lubię. Pewnie wynika to z tego, że mam fobię gołych, bladych nóg. A takie zaiste posiadam.
No, więc na czym to stanęło?
Aaaa, lipiec. No generalnie właśnie tak. Nie lubię lipca, ale sierpień darzę olbrzymią sympatią, nie tylko ze względu na to, że moje urodziny wypadają WŁAŚNIE w sierpniu. Z resztą, został mi już tylko mniej niż miesiąc idyllicznej wizji JA+WŁÓKNA KOLAGENOWE, potem to już tylko płakać z każdym kolejnym rokiem, a nie się cieszyć.
W sierpniu zwykle upały nie doskwierają już za bardzo, dzień jest krótkszy, a więc wieczory są dłuższe i nawet nie śmierdzi tak bardzo w autobusach. Rewelacja.
A z ogłoszeń parafialnych, to dzisiaj udało mi się spalić sos do spaghetti. I powiem więcej! Mniemam, że był w tym ślad boskiej interwencji, albowiem sos wyszedł fantastyczny, dużo lepszy niż normalnie. Subtelna nutka spalenizny doskonale uzupełniła smak powszedniego sosu pomidorowego. Tak jest. To geniusz kulinarny przeze mnie przemówił.
Spróbujcie, zwęglone pomidory: delicje!

A ostatnio nie mogę oderwać się od Myśliwskiego. Wiesława, nie sosu ;) Nie wiem dlaczego ludzie tak nienawidzą czytać książek. Toż to choroba! Ostatnio gdzieś przeczytałam, że przeciętny Polak czyta pół książki rocznie. Bardzo mnie to zasmuciło. Bardzo. Książki kształtują wrażliwość, rozwijają wyobraźnię. Nie twierdzę, że to zawsze przynosi pozytywny skutek, bo po sobie wiem, że tak nie jest ;). Bycie idealistą zdecydowanie nie ułatwia życia. Ale wydaję mi się, że zawsze trzeba wierzyć w COŚ. W COŚ, nie wiem w co! Ale jak się nie wierzy w nic, to tak, jakby się nie żyło.
Prrrrr. Myśliwski. Zaczęłam od "Kamień na kamieniu". Czytałam wszędzie, w tramwaju, w autobusie, w kolejce do kasy w H&M (serio). Potem "Widnokrąg". Ale najbardziej zachwycił mnie "Traktat o łuskaniu fasoli". Myślę, że "zachwycił" doskonale oddaje to, co czułam, czytając tę powieść. Rzadko mam dreszcze czytając. A tu miałam. Od pierwszej do ostatniej strony.
Naprawdę.
I nie wiem skąd, nie wiem dlaczego, ale nagle świat wydał mi się lepszy. I po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna poczułam, że dobrze jest być idealistą, że to nie oznacza tylko i wyłącznie rozczarowania realnym życiem. Bo chyba nie ma nic lepszego niż na własnej skórze odczuć, że to, w co się wierzy, właśnie przed chwilą miało miejsce.