wtorek, 19 kwietnia 2011

I salute you, Christopher.

Tyle dzieje się wokół, że prawie zapomniałam, do czego służy komputer, a tym bardziej o tym, że ongiś zdecydowałam się prowadzić bloga. Stąd obserwowane od dłuższego czasu ZAPUSZCZENIE wyżej wspomnianego.
Jako rzekłam. Olbrzymia ilość mniej lub bardziej szczęśliwych wydarzeń spadła na moją skromną osobę, i trzeba sobie z nimi, z większym lub mniejszym entuzjazmem, radzić. Zważywszy na to, że większość z nich to skrajnie niemedialne wydarzenia, pozwólcie, że nie będę się z wami nimi dzielić ;) Nic ciekawego.
Z nieco bardziej emocjonujących warto wspomnieć o tym, że na dzień dzisiejszy przewidziałam powtórkę z tkanek zwierzęcych i bezkręgowców, ze szczególnym naciskiem na pasożyty (my love). Dobra, żartowałam. Nie wiem, jak bardzo trzeba być spaczonym, żeby to zdanie wzbudziło choć iskrę zainteresowania ;D
A tak poważnie, to cały weekend cudownie zmarnowałam, ale zdecydowanie NIE ŻAŁUJĘ. Po raz kolejny udało mi się nawiedzić STOLYCĘ, tym razem w celu nieco bardziej kulturalnym, niż zwykle. Bo generalnie zwykle chodziło o dobrą imprezę, kiedy MIMO SZCZERYCH CHĘCI nie mogę wrócić do domu ;) Oczywiście wyłącznie z tego względu, że ostatni pociąg do Łodzi odjeżdza o 23.
Ten weekend upłynął pod znakiem IAMX, pod znakiem koncertu na który czekałam, odkąd tylko udało mi się zdobyć nań bilet, tj. circa pół roku. I absolutnie się nie zawiodłam. Mało tego, chyba otrzymałam znacznie więcej niż mogłabym oczekiwać. Na tak genialnym koncercie nie byłam jeszcze nigdy i prawdopodbnie długo przyjdzie mi czekać na kolejny równie mistrzowski. I Chris Corner, któremu udzieliła się energia bijąca od publiczności, który zakończył występ naprawdę szczerym "Love you, fuckers. You're the craziest people in the world, believe". Zdecydowanie he made my day.
Ale już koniec, basta. Nakręciłam się.

W każdym razie matura już zatrważająco niedługo, a ja z każdym dniem mam poczucie, że umiem coraz mniej. Ponoć do normalny (i dobry) objaw, ale zdecydowanie mało komfortowy. Jedyne czego teraz pragnę, to pożądne wakacje, z dala od Operonu, Omegi, WSiPu, Medyka i czego tam jeszcze chcecie.

A już tak w ogóle najchętniej to wyjechałabym na Bora-Bora, wystawiła tyłek do słońca, otoczyła się wianuszkiem przystojnych tubylców i przenośną destylarnią rumu, włożyłabym słuchawki w uszy i myślała tylko o tym, jak to zajebiście jest leżeć na plaży na Bora-Bora dupą do góry.
A w sumie kto wie? Po maturze sprawdzę last minute.

;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz