Od prawie tygodnia mogę cieszyć się pełnoprawnymi wakacjami. To znaczy, prawie pełnoprawnymi, bo gdybym było odrobinę bardziej przyzwoita, to bym teraz w pocie czoła wkuwała zoologię kręgowców, botanikę systematyczną, biologię komórki, fizykę i matematykę. Ale że najczęściej idę po najmniejszej linii oporu, wątpliwa przyjemność sesji letniej na BiOŚ mnie NIE DOTYCZY. Ave Maria.
Co do zeszłotygodniowej chemii, z niecierpliwością oczekuję porażki tysiąclecia. Jak to w doskonały sposób określiła k, Człowiek Skurwiel w tym roku przyłożył się do pracy, czego efektem będzie moja niewątpliwa klęska. I STRASZNIE, po prostu ZAJEBIŚCIE wkurwiają mnie ludzie, z którymi rozmawiam, lub których światłe wypowiedzi czytam, że przecież ta matura była taka łatwa...! Oczywiście. Jak się siedzi na dupce w domu, z kubkiem kawy w ręce,ze świadomością nieograniczonego w zasadzie czasu pracy, mając na podorędziu jakiś zeszyt, podręcznik czy repetytorium, do którego w razie potrzeby można zajrzeć, oczywiście się do tego publicznie nie przyznając, bo przecież "ja to wiem, tylko sprawdzam", to rzeczywiście, ta matura nie była trudna. Natomiast dla kogoś, kto ma świadomość, że ma 2,5h, żeby zapewnić sobie wymarzoną przyszłość i widzi zadania, które ni cholery nie przystają do standardowych zadań maturalnych, ma prawo być trudna.
To tyle a'propos plucia żółcią. Tym samym zakańczam temat matury.
Już jest po wszystkim, jest piękna pogoda, jest zielono, świeci słońce, a zapach przekwitającego bzu miesza się z zapachem karkówki z grilla. Słyszę, jak ojciec wrzeszczy na dziecko, że "przecież juz jesteś kurwa wystarczająco brudny, nie musisz wjeżdżać w to błoto!", widzę chmury, które sobie leniwie płyną po niebie, i muszę szczerze przyznać, że jestem szczęśliwa, że do 30.VI mam jeszcze tak duuuużo czasu.
A, no i prawie zapomniałam. Oto lista subiektywnie najlepszych słów kluczowych, dzięki którym ludzie trafili na mojego bloga. Cieszę się, że mam takich kreatywnych czytelników! ;P
1. Kurwy studentki z Zielonej Góry (dla mnie zdecydowany faworyt zestawienia. Tylko dlaczego Zielona Góra?)
2. Moja pasja biologia (bynajmniej)
3. Bloody Mary i inne potwory (zdecydowanie 3 RAZY TAK!)
4. Biologia kutas łatwe doświadczenie biologiczne na lekcje szybko kurwa (idealnie określone zacieśnienie poszukiwań! Lubię to!)
Dziękuję, dobranoc.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matura to bzdura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matura to bzdura. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 23 maja 2011
wtorek, 10 maja 2011
the past is weakness
No i po biologii, dzięki za to niebiosom.
Odnoszę wrażenie, że choćbym zdawała maturę rok w rok przez kolejne 30 lat, to stres wcale mi się nie zmniejsza, a wręcz przeciwnie. Myślałam, że jestem psychicznie odporna i wewnętrznie silna, ale chyba wyszła słabość charakteru, bo wczorajszej nocy z pewnością do godnie przespanych zaliczyć nie mogę.
Nie wiem tylko, czy jest to spowodowane mentalną trzęsawką vel podświadomym stresem czy może raczej tym, że pewna piosenka utkwiła mi w głowie na tyle silnie, że (bez względu na to, jak głupio to zabrzmi to naprawdę tak jest) nie mogłam się skupić na spaniu. Whatever.
A wracając do istoty rzeczy, to matura, łaska twoja spłynęła na nas - maturzystów, o Wielki Potworze Spaghetti!, nie rozjebała mnie dokumentie, a to uważam za niezwykle radosną wiadomość. Co prawda zadanie z iście genialnym doświadczeniem będzie mi się teraz śnić po nocach, ale ponoć zrobiłam je dobrze, więc spuszczam z tonu.
Całe szczęście, pozostałe zadania były całkiem znośne, niektóre wręcz aż podejrzanie łatwe, bo o tych, co jednak kazały mi chwilę pomyśleć nie warto wspominać ;)
Teraz tylko wypada mi czekać do przyszłego tygodnia, kiedy to będę zmuszona zmierzyć się z chemią. I sama nie wiem, czy najgorsze już za mną, czy jeszcze nie.
Nie chcę krakać, w związku z czym spluwam i odpukuję w niemalowane (chyba tak to się robi, prawda?), ale wydaje mi się, że będzie lepiej niż w zeszłym roku.
Odpukuję jeszcze raz po trzykroć i zaczynam odliczanie do chemii.
Trzymajcie kciuki.
Odnoszę wrażenie, że choćbym zdawała maturę rok w rok przez kolejne 30 lat, to stres wcale mi się nie zmniejsza, a wręcz przeciwnie. Myślałam, że jestem psychicznie odporna i wewnętrznie silna, ale chyba wyszła słabość charakteru, bo wczorajszej nocy z pewnością do godnie przespanych zaliczyć nie mogę.
Nie wiem tylko, czy jest to spowodowane mentalną trzęsawką vel podświadomym stresem czy może raczej tym, że pewna piosenka utkwiła mi w głowie na tyle silnie, że (bez względu na to, jak głupio to zabrzmi to naprawdę tak jest) nie mogłam się skupić na spaniu. Whatever.
A wracając do istoty rzeczy, to matura, łaska twoja spłynęła na nas - maturzystów, o Wielki Potworze Spaghetti!, nie rozjebała mnie dokumentie, a to uważam za niezwykle radosną wiadomość. Co prawda zadanie z iście genialnym doświadczeniem będzie mi się teraz śnić po nocach, ale ponoć zrobiłam je dobrze, więc spuszczam z tonu.
Całe szczęście, pozostałe zadania były całkiem znośne, niektóre wręcz aż podejrzanie łatwe, bo o tych, co jednak kazały mi chwilę pomyśleć nie warto wspominać ;)
Teraz tylko wypada mi czekać do przyszłego tygodnia, kiedy to będę zmuszona zmierzyć się z chemią. I sama nie wiem, czy najgorsze już za mną, czy jeszcze nie.
Nie chcę krakać, w związku z czym spluwam i odpukuję w niemalowane (chyba tak to się robi, prawda?), ale wydaje mi się, że będzie lepiej niż w zeszłym roku.
Odpukuję jeszcze raz po trzykroć i zaczynam odliczanie do chemii.
Trzymajcie kciuki.
piątek, 6 maja 2011
really...?
chciałam tylko powiedzieć, że mam wrażenie, że ledwo miesiąc temu była matura, a już 4 dni jest znowu. ZAJEBIŚCIE szybko leci mi ostatnio czas i po prostu na nic nie mam czasu. A już najmniej na naukę.
Prawdopodbnie się starzeję, ale naprawdę wydaje mi się, że wszystko było tak niedawno. Patologiczna impreza na koniec roku w Czerwonej Rakiecie, matura z polskiego i WYWIAD DO RADIA (autografy i czas dla fotoreporterów zaraz po wywiadzie dla "Pudelka"), olbrzymia ulga po maturze z matmy, depresja po biologii i kompletne załamanie po chemii ;)
A potem całe dłuuuugie, alkoholowo-imprezowe wakacje. A potem studia na BiOŚ.
Jezu. A za parę dni powtórka z rozrywki.
Jeśli chcecie znać moją opinię to sikam w gacie ze strachu. Przepraszam za tę wybitnie liryczną metaforę, ale nic innego lepiej tego nie odda.
Dzisiaj po raz ostatni udałam się na korki z biologii i bardzo dobitnie do mnie dotarło, że to oznacza tylko jedno.
MATURA NAPRAWDĘ JUŻ TU JEST.
Cały rok czekałam na to, żeby ten cały wytwór chorej wyobraźni pań i panów z CKE napisać.
Więc chyba kurwa nie mam wyboru!
Trzymajcie kciuki, proszę was.
Jak nie po to, żeby udało mi się to w miarę porządnie zdać, to choćby po to, żeby przez kolejny rok nie wczytywać się w gorzkie żale mojego autorstwa.
Z poważaniem,
Królowa Wszechrzeczy
Prawdopodbnie się starzeję, ale naprawdę wydaje mi się, że wszystko było tak niedawno. Patologiczna impreza na koniec roku w Czerwonej Rakiecie, matura z polskiego i WYWIAD DO RADIA (autografy i czas dla fotoreporterów zaraz po wywiadzie dla "Pudelka"), olbrzymia ulga po maturze z matmy, depresja po biologii i kompletne załamanie po chemii ;)
A potem całe dłuuuugie, alkoholowo-imprezowe wakacje. A potem studia na BiOŚ.
Jezu. A za parę dni powtórka z rozrywki.
Jeśli chcecie znać moją opinię to sikam w gacie ze strachu. Przepraszam za tę wybitnie liryczną metaforę, ale nic innego lepiej tego nie odda.
Dzisiaj po raz ostatni udałam się na korki z biologii i bardzo dobitnie do mnie dotarło, że to oznacza tylko jedno.
MATURA NAPRAWDĘ JUŻ TU JEST.
Cały rok czekałam na to, żeby ten cały wytwór chorej wyobraźni pań i panów z CKE napisać.
Więc chyba kurwa nie mam wyboru!
Trzymajcie kciuki, proszę was.
Jak nie po to, żeby udało mi się to w miarę porządnie zdać, to choćby po to, żeby przez kolejny rok nie wczytywać się w gorzkie żale mojego autorstwa.
Z poważaniem,
Królowa Wszechrzeczy
wtorek, 19 kwietnia 2011
I salute you, Christopher.
Tyle dzieje się wokół, że prawie zapomniałam, do czego służy komputer, a tym bardziej o tym, że ongiś zdecydowałam się prowadzić bloga. Stąd obserwowane od dłuższego czasu ZAPUSZCZENIE wyżej wspomnianego.
Jako rzekłam. Olbrzymia ilość mniej lub bardziej szczęśliwych wydarzeń spadła na moją skromną osobę, i trzeba sobie z nimi, z większym lub mniejszym entuzjazmem, radzić. Zważywszy na to, że większość z nich to skrajnie niemedialne wydarzenia, pozwólcie, że nie będę się z wami nimi dzielić ;) Nic ciekawego.
Z nieco bardziej emocjonujących warto wspomnieć o tym, że na dzień dzisiejszy przewidziałam powtórkę z tkanek zwierzęcych i bezkręgowców, ze szczególnym naciskiem na pasożyty (my love). Dobra, żartowałam. Nie wiem, jak bardzo trzeba być spaczonym, żeby to zdanie wzbudziło choć iskrę zainteresowania ;D
A tak poważnie, to cały weekend cudownie zmarnowałam, ale zdecydowanie NIE ŻAŁUJĘ. Po raz kolejny udało mi się nawiedzić STOLYCĘ, tym razem w celu nieco bardziej kulturalnym, niż zwykle. Bo generalnie zwykle chodziło o dobrą imprezę, kiedy MIMO SZCZERYCH CHĘCI nie mogę wrócić do domu ;) Oczywiście wyłącznie z tego względu, że ostatni pociąg do Łodzi odjeżdza o 23.
Ten weekend upłynął pod znakiem IAMX, pod znakiem koncertu na który czekałam, odkąd tylko udało mi się zdobyć nań bilet, tj. circa pół roku. I absolutnie się nie zawiodłam. Mało tego, chyba otrzymałam znacznie więcej niż mogłabym oczekiwać. Na tak genialnym koncercie nie byłam jeszcze nigdy i prawdopodbnie długo przyjdzie mi czekać na kolejny równie mistrzowski. I Chris Corner, któremu udzieliła się energia bijąca od publiczności, który zakończył występ naprawdę szczerym "Love you, fuckers. You're the craziest people in the world, believe". Zdecydowanie he made my day.
Ale już koniec, basta. Nakręciłam się.
W każdym razie matura już zatrważająco niedługo, a ja z każdym dniem mam poczucie, że umiem coraz mniej. Ponoć do normalny (i dobry) objaw, ale zdecydowanie mało komfortowy. Jedyne czego teraz pragnę, to pożądne wakacje, z dala od Operonu, Omegi, WSiPu, Medyka i czego tam jeszcze chcecie.
A już tak w ogóle najchętniej to wyjechałabym na Bora-Bora, wystawiła tyłek do słońca, otoczyła się wianuszkiem przystojnych tubylców i przenośną destylarnią rumu, włożyłabym słuchawki w uszy i myślała tylko o tym, jak to zajebiście jest leżeć na plaży na Bora-Bora dupą do góry.
A w sumie kto wie? Po maturze sprawdzę last minute.
;)
Jako rzekłam. Olbrzymia ilość mniej lub bardziej szczęśliwych wydarzeń spadła na moją skromną osobę, i trzeba sobie z nimi, z większym lub mniejszym entuzjazmem, radzić. Zważywszy na to, że większość z nich to skrajnie niemedialne wydarzenia, pozwólcie, że nie będę się z wami nimi dzielić ;) Nic ciekawego.
Z nieco bardziej emocjonujących warto wspomnieć o tym, że na dzień dzisiejszy przewidziałam powtórkę z tkanek zwierzęcych i bezkręgowców, ze szczególnym naciskiem na pasożyty (my love). Dobra, żartowałam. Nie wiem, jak bardzo trzeba być spaczonym, żeby to zdanie wzbudziło choć iskrę zainteresowania ;D
A tak poważnie, to cały weekend cudownie zmarnowałam, ale zdecydowanie NIE ŻAŁUJĘ. Po raz kolejny udało mi się nawiedzić STOLYCĘ, tym razem w celu nieco bardziej kulturalnym, niż zwykle. Bo generalnie zwykle chodziło o dobrą imprezę, kiedy MIMO SZCZERYCH CHĘCI nie mogę wrócić do domu ;) Oczywiście wyłącznie z tego względu, że ostatni pociąg do Łodzi odjeżdza o 23.
Ten weekend upłynął pod znakiem IAMX, pod znakiem koncertu na który czekałam, odkąd tylko udało mi się zdobyć nań bilet, tj. circa pół roku. I absolutnie się nie zawiodłam. Mało tego, chyba otrzymałam znacznie więcej niż mogłabym oczekiwać. Na tak genialnym koncercie nie byłam jeszcze nigdy i prawdopodbnie długo przyjdzie mi czekać na kolejny równie mistrzowski. I Chris Corner, któremu udzieliła się energia bijąca od publiczności, który zakończył występ naprawdę szczerym "Love you, fuckers. You're the craziest people in the world, believe". Zdecydowanie he made my day.
Ale już koniec, basta. Nakręciłam się.
W każdym razie matura już zatrważająco niedługo, a ja z każdym dniem mam poczucie, że umiem coraz mniej. Ponoć do normalny (i dobry) objaw, ale zdecydowanie mało komfortowy. Jedyne czego teraz pragnę, to pożądne wakacje, z dala od Operonu, Omegi, WSiPu, Medyka i czego tam jeszcze chcecie.
A już tak w ogóle najchętniej to wyjechałabym na Bora-Bora, wystawiła tyłek do słońca, otoczyła się wianuszkiem przystojnych tubylców i przenośną destylarnią rumu, włożyłabym słuchawki w uszy i myślała tylko o tym, jak to zajebiście jest leżeć na plaży na Bora-Bora dupą do góry.
A w sumie kto wie? Po maturze sprawdzę last minute.
;)
Etykiety:
jestem kajakiem bo się kajam,
koncerciki,
matura to bzdura
niedziela, 3 kwietnia 2011
yes, indeed!
Nadmierny optymizm przeze mnie przemawia ostatnimi czasy, i sama nie wiem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Ale tak w sumie to się cieszę. Wolę nastrój wiosennego ogłuszenia, niż styczniowo-lutowe dni typu kutas. W ogóle, cholera, jakoś tak mi lżej na sercu. Wystarczyło parę dni słońca i kilka świeżych zielonych liści (liści NA DRZEWACH mam na myśli), a nagle tyle spraw się wyklarowało, uporządkowało. Widać nastrój udziela się nie tylko mnie.
W piątek jeden uczeń podstawówki, na oko 3-4 klasa, made my day . Z racji tego, że w mojej rodzinie jestem prawdopodbnie najstarszym przedstawicielem, co by nie było w dalszym ciągu MŁODEGO POKOLENIA (ale chyba już i tak bliżej niż dalej mi do seniorów), czasem muszę pokazać, jaka jestem dobra ciocia i wybrać się po któreś z dzieci do szkoły vel przedszkola. To było tytułem wstępu, co by nie było nieporozumień ;) Nie chodzę pod szkoły, dlatego że jestem Pedobearem w sukience ;)
W każdym razie, taka sytuacja miała miejsce w piątek, który, co warto dodać, był dniem wyjątkowo urodziwym.
Zaraz po dzwonku, kiedy cała ta czerada dzieci wylała się ze szkoły (ja nie wiem, gdzie tu niby jest ten niż demograficzny, MILIARDY są tych dzieci), obok mnie stanęło ww. młody człowiek, spojrzał w niebo i takoż rzekł: "STARA, ALE RZEŹNIA".
Dojście do siebie zajęło mi potem zadziwiająco dużo czasu. To był najintensywniejszy atak śmiechu od czasów, gdy mój profesor od matematyki przebrał się w maskę na Halloween, gdzie nie było otworów na oczy i rąbnął w drzwi sali od biologii. Odbił się i poszedł dalej.
A tak notabene, to chyba mam zdolność przyciągania facetów.
Kategoria <10, ale jak się nie ma, co się lubi... ;)
Za miesiąc+ jest MATURA. Dociera to do mnie coraz wyraźniej i chyba dużo bardziej mnie to stresuje, aniżeli w zeszłym roku.
A w sumie w dupie to mam. Muszę skończyć się tak tym przejmować, bo na moje zdrowie psychiczne (a raczej to, co z niego pozostało) nie działa to najlepiej.
W końcu to tylko mały, głupi, pojebany egzamin.
Rozkurwię ;)
p.s: "...najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj!" ;)))
Ale tak w sumie to się cieszę. Wolę nastrój wiosennego ogłuszenia, niż styczniowo-lutowe dni typu kutas. W ogóle, cholera, jakoś tak mi lżej na sercu. Wystarczyło parę dni słońca i kilka świeżych zielonych liści (liści NA DRZEWACH mam na myśli), a nagle tyle spraw się wyklarowało, uporządkowało. Widać nastrój udziela się nie tylko mnie.
W piątek jeden uczeń podstawówki, na oko 3-4 klasa, made my day . Z racji tego, że w mojej rodzinie jestem prawdopodbnie najstarszym przedstawicielem, co by nie było w dalszym ciągu MŁODEGO POKOLENIA (ale chyba już i tak bliżej niż dalej mi do seniorów), czasem muszę pokazać, jaka jestem dobra ciocia i wybrać się po któreś z dzieci do szkoły vel przedszkola. To było tytułem wstępu, co by nie było nieporozumień ;) Nie chodzę pod szkoły, dlatego że jestem Pedobearem w sukience ;)
W każdym razie, taka sytuacja miała miejsce w piątek, który, co warto dodać, był dniem wyjątkowo urodziwym.
Zaraz po dzwonku, kiedy cała ta czerada dzieci wylała się ze szkoły (ja nie wiem, gdzie tu niby jest ten niż demograficzny, MILIARDY są tych dzieci), obok mnie stanęło ww. młody człowiek, spojrzał w niebo i takoż rzekł: "STARA, ALE RZEŹNIA".
Dojście do siebie zajęło mi potem zadziwiająco dużo czasu. To był najintensywniejszy atak śmiechu od czasów, gdy mój profesor od matematyki przebrał się w maskę na Halloween, gdzie nie było otworów na oczy i rąbnął w drzwi sali od biologii. Odbił się i poszedł dalej.
A tak notabene, to chyba mam zdolność przyciągania facetów.
Kategoria <10, ale jak się nie ma, co się lubi... ;)
Za miesiąc+ jest MATURA. Dociera to do mnie coraz wyraźniej i chyba dużo bardziej mnie to stresuje, aniżeli w zeszłym roku.
A w sumie w dupie to mam. Muszę skończyć się tak tym przejmować, bo na moje zdrowie psychiczne (a raczej to, co z niego pozostało) nie działa to najlepiej.
W końcu to tylko mały, głupi, pojebany egzamin.
Rozkurwię ;)
p.s: "...najlepsze miesiące to kwiecień, czerwiec, maj!" ;)))
Etykiety:
autobiografia,
lista przebojów,
lucky man,
matura to bzdura
sobota, 26 marca 2011
z dupy
zostałam de facto zmuszona (przez sprzymierzone siły internetu i mojej wybitnej skłonności do wpadania w furię, w sytuacji gdy coś robię i nagle zostaje to w bestialski sposób przerwane), więc dzisiejsza notka nie bez powodu nosi tytuł właśnie taki a nie inny.
Zmuszona zostałam z tego powodu, że spokojnie oglądałam sobie "true blood", kiedy oczywiście w najlepszym momencie pokazało mi się rozkoszne okienko oznajmiające, że przekroczyłam dzienny limit minut. Niniejszym postanowiłam jakoś twórczo spożytkować gotującą się we mnie złość i przelać co nieco na klawiaturę.
Jestem rozgoryczona, bo dzisiaj jest pierwsza od bardzo dawna sobota, którą spędzam w domu i chciałam ją spędzić oglądając mój ulubiony ostatnimi czasy serial. A tu generalnie dupsko.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większość wykształconych ludzi, ludzi inteligentych i światłych, uważa oglądanie tasiemców za rozrywkę plebsu, aczkolwiek, przyznaję szczerze, średnio mnie to obchodzi. Uwielbiam oglądać DOBRE seriale, nawet jeśli powoduje to moją intelektualną degradację. Chociaż osobiście uważam, że ludzie, którzy tak twierdzą, mają po prostu zamknięty umysł. I już. Chciałam dodać jeszcze jakieś mądre zdanie, co by stworzyć wybitnie długie zdanie podrzędnie złożone, ale zgubiłam wątek. Trudno. W każdym razie, w opini mojej skromnej osoby, takie seriale jak "6 stóp pod ziemią" albo "Rodzina Soprano", to prawdziwe kamienie milowe w popkulturze. O!
Mój ustawiczny brak motywacji całe szczęście postanowił na trochę odpuścić, i chwała mu za to. Udało mi się ogarnąć botanikę, a to jest wydarzenie godne szampana. Muszę się w sobie trochę spiąć do nauki, bo dokładnie za 3 tygodnie jest koncert, którym jaram się tak z grubsza już pół roku i zdaję sobie sprawę, że 2 dni przed i 2 dni po tym DNIU, nie znajdę w sobie ani odrobiny chęci, aby siedzieć nad czymkolwiek, co ma w nazwie przedrostek "bio". Obawiam się, że szykuje się epicki melanż. I tym bardziej nie mogę się doczekać. 21 dni. Tak mało, a tak strasznie się dłuży!
Ostatnio także zdałam sobie sprawę, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa przypadek. Jak wiele niezapomnianych wrażeń, wspaniałych ludzi, genialnych piosenek poznałam przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności. Z jednej strony się zachwyciłam. Z drugiej przeraziłam, jak wiele cudownych momentów mogło mnie ominąć. Przez przypadek. Ale tak czy inaczej, cały czas jestem pod wrażeniem, że sekundy decydują o tym, czy kogoś spotkam, czy nie. Jedna chwila, o tym, czy w danym momencie włączę radio i usłyszę piosenkę, od której nie uwolnię się potem przez długie tygodnie. Jedna decyzja zaważy o tym, czy spotkam na swojej drodze przyszłego najlepszego przyjaciela.
To jest naprawdę... zachwycające.
To było wtrącenie z cyklu "Spontaniczna dygresja".
Dziękuję, dobranoc.
21 dni!!!
Zmuszona zostałam z tego powodu, że spokojnie oglądałam sobie "true blood", kiedy oczywiście w najlepszym momencie pokazało mi się rozkoszne okienko oznajmiające, że przekroczyłam dzienny limit minut. Niniejszym postanowiłam jakoś twórczo spożytkować gotującą się we mnie złość i przelać co nieco na klawiaturę.
Jestem rozgoryczona, bo dzisiaj jest pierwsza od bardzo dawna sobota, którą spędzam w domu i chciałam ją spędzić oglądając mój ulubiony ostatnimi czasy serial. A tu generalnie dupsko.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większość wykształconych ludzi, ludzi inteligentych i światłych, uważa oglądanie tasiemców za rozrywkę plebsu, aczkolwiek, przyznaję szczerze, średnio mnie to obchodzi. Uwielbiam oglądać DOBRE seriale, nawet jeśli powoduje to moją intelektualną degradację. Chociaż osobiście uważam, że ludzie, którzy tak twierdzą, mają po prostu zamknięty umysł. I już. Chciałam dodać jeszcze jakieś mądre zdanie, co by stworzyć wybitnie długie zdanie podrzędnie złożone, ale zgubiłam wątek. Trudno. W każdym razie, w opini mojej skromnej osoby, takie seriale jak "6 stóp pod ziemią" albo "Rodzina Soprano", to prawdziwe kamienie milowe w popkulturze. O!
Mój ustawiczny brak motywacji całe szczęście postanowił na trochę odpuścić, i chwała mu za to. Udało mi się ogarnąć botanikę, a to jest wydarzenie godne szampana. Muszę się w sobie trochę spiąć do nauki, bo dokładnie za 3 tygodnie jest koncert, którym jaram się tak z grubsza już pół roku i zdaję sobie sprawę, że 2 dni przed i 2 dni po tym DNIU, nie znajdę w sobie ani odrobiny chęci, aby siedzieć nad czymkolwiek, co ma w nazwie przedrostek "bio". Obawiam się, że szykuje się epicki melanż. I tym bardziej nie mogę się doczekać. 21 dni. Tak mało, a tak strasznie się dłuży!
Ostatnio także zdałam sobie sprawę, jak wielką rolę w moim życiu odgrywa przypadek. Jak wiele niezapomnianych wrażeń, wspaniałych ludzi, genialnych piosenek poznałam przez jakiś niezwykły zbieg okoliczności. Z jednej strony się zachwyciłam. Z drugiej przeraziłam, jak wiele cudownych momentów mogło mnie ominąć. Przez przypadek. Ale tak czy inaczej, cały czas jestem pod wrażeniem, że sekundy decydują o tym, czy kogoś spotkam, czy nie. Jedna chwila, o tym, czy w danym momencie włączę radio i usłyszę piosenkę, od której nie uwolnię się potem przez długie tygodnie. Jedna decyzja zaważy o tym, czy spotkam na swojej drodze przyszłego najlepszego przyjaciela.
To jest naprawdę... zachwycające.
To było wtrącenie z cyklu "Spontaniczna dygresja".
Dziękuję, dobranoc.
21 dni!!!
Etykiety:
gorzkie żale,
koncerciki,
let me introduce myself,
matura to bzdura,
PRZYPADKI
wtorek, 8 marca 2011
"muszę zwariować, by móc normalnie żyć"
Jest 11:37, od prawie 40 minut powinnam, wedle swoich własnych założeń, siedzieć i uczyć się ewolucjonizmu. Kolejny dowód na to, że wszystko, co centralnie planowane nie ma racji bytu.
Ale jest tyle rzeczy o niebo ciekawszych niż lamarkinizm. Specjacja. Równowaga Hardy'ego-Weinberga.
Jest słońce za oknem. Rozmyślanie o genialnym wypadzie do STOLYCY w zeszły weekend. Retrospekcje wczorajszego koncertu. Chris Corner w głośnikach.
I JAK TU SIĘ DO CHOLERY SKUPIĆ NA NAUCE??!!
Muszę się ogarnąć. Do powtórki przedmaturalnej zostały mi już tylko ten cały ewolucjonizm, botanika, wirysy+bakterie+grzyby+protista i ekologia. W sumie najprostsze rzeczy, a ja wymiękam.
Chociaż w sumie, obiektywnie patrząc, wiedza z ekologii na maturę, to jest wszystko to, co jest zawarte w PRZEDMOWIE w "Ekologii Krebsa". Więc chyba nie będzie tragedii.
Jest jeden plus z tego, że przez cały semestr udało mi się chodzić na zajęcia z bezkręgów. Teraz mogą mi ci jajogłowi z CKE jebnąć 100 pytań na ten temat, nie ma spiny. Dam radę.
Cykl rozwojowy Fasciola hepatica pozostawił wiekuistą szramę na mojej psychice. Tego nie da się zapomnieć.
Inaczej ma się sprawa z botaniką. Niestety. Jakoś bardziej niż na tych @#$%^&* przekrojach, byłam skupiona na bezbłędnej stylówce obu bogiń haute couture. Zwłaszcza na tych spodniach z brylancikami na zajęciach ze zróżnicowania komórek roślinnych. Jezu.
Jeszcze muszę nadgonić trochę chemii. Przede mną jeszcze cała kinetyka i termochemia. Całe szczęście, ogarnęłam elektrochemię, co mnie niezmiernie cieszy.
Chcę już wakacji. Chcę, żeby było ciepło, żeby słońce zachodziło późno i wschodziło wcześnie. Chcę już jechać na Open'era, potem do Berlina - miasta, które autentycznie kocham. I chyba po prostu chcę, żeby już było "PO MATURZE".
A jeśli się dostanę na lekarski, to chyba rytualnie spalę wszystkie podręczniki do biologii.
Z chęcią spopieliłabym też "Zoologię bezkręgowców", albo tę Biblię Szatana spisaną przez Szweykowskich. Ale w sumie, to lepiej będzie je sprzedać, jakieś biednej duszyczce, która planuje karierę naukową na kierunku biologicznym na UŁ. Niech nadal żyje marzeniami. Amen.
Chociaż w sumie nigdzie nie są lepiej wytłumaczone tkanki i struktury komórkowe niż właśnie u małżeństwa Sz. Chyba jednak włączę podręcznik "Botanika. Morfologia. Tom 1. Alicja & Jerzy Szweykowscy" do pozycji maturalnych. A co.
Ale mogli zatrudnić lepszego grafika.
Lubię ładne rysunki.
A rysunek ryzodermy jest co najmniej dwuznaczny. Chyba ktoś sobie zdawał sprawę, o czym najczęściej myślą studenci, kiedy toeretycznie powinni zajmować się nauką ;)
Jest już 12:00, a to oznacza, ni mniej-ni więcej, że kolejną godzinę mojej egzystencji, którą miałam spędzić, powiększając zasób wiedzy z biologii, zmarnowałam.
Wprost cudownie.
Ale w sumie who cares ;)
Ale jest tyle rzeczy o niebo ciekawszych niż lamarkinizm. Specjacja. Równowaga Hardy'ego-Weinberga.
Jest słońce za oknem. Rozmyślanie o genialnym wypadzie do STOLYCY w zeszły weekend. Retrospekcje wczorajszego koncertu. Chris Corner w głośnikach.
I JAK TU SIĘ DO CHOLERY SKUPIĆ NA NAUCE??!!
Muszę się ogarnąć. Do powtórki przedmaturalnej zostały mi już tylko ten cały ewolucjonizm, botanika, wirysy+bakterie+grzyby+protista i ekologia. W sumie najprostsze rzeczy, a ja wymiękam.
Chociaż w sumie, obiektywnie patrząc, wiedza z ekologii na maturę, to jest wszystko to, co jest zawarte w PRZEDMOWIE w "Ekologii Krebsa". Więc chyba nie będzie tragedii.
Jest jeden plus z tego, że przez cały semestr udało mi się chodzić na zajęcia z bezkręgów. Teraz mogą mi ci jajogłowi z CKE jebnąć 100 pytań na ten temat, nie ma spiny. Dam radę.
Cykl rozwojowy Fasciola hepatica pozostawił wiekuistą szramę na mojej psychice. Tego nie da się zapomnieć.
Inaczej ma się sprawa z botaniką. Niestety. Jakoś bardziej niż na tych @#$%^&* przekrojach, byłam skupiona na bezbłędnej stylówce obu bogiń haute couture. Zwłaszcza na tych spodniach z brylancikami na zajęciach ze zróżnicowania komórek roślinnych. Jezu.
Jeszcze muszę nadgonić trochę chemii. Przede mną jeszcze cała kinetyka i termochemia. Całe szczęście, ogarnęłam elektrochemię, co mnie niezmiernie cieszy.
Chcę już wakacji. Chcę, żeby było ciepło, żeby słońce zachodziło późno i wschodziło wcześnie. Chcę już jechać na Open'era, potem do Berlina - miasta, które autentycznie kocham. I chyba po prostu chcę, żeby już było "PO MATURZE".
A jeśli się dostanę na lekarski, to chyba rytualnie spalę wszystkie podręczniki do biologii.
Z chęcią spopieliłabym też "Zoologię bezkręgowców", albo tę Biblię Szatana spisaną przez Szweykowskich. Ale w sumie, to lepiej będzie je sprzedać, jakieś biednej duszyczce, która planuje karierę naukową na kierunku biologicznym na UŁ. Niech nadal żyje marzeniami. Amen.
Chociaż w sumie nigdzie nie są lepiej wytłumaczone tkanki i struktury komórkowe niż właśnie u małżeństwa Sz. Chyba jednak włączę podręcznik "Botanika. Morfologia. Tom 1. Alicja & Jerzy Szweykowscy" do pozycji maturalnych. A co.
Ale mogli zatrudnić lepszego grafika.
Lubię ładne rysunki.
A rysunek ryzodermy jest co najmniej dwuznaczny. Chyba ktoś sobie zdawał sprawę, o czym najczęściej myślą studenci, kiedy toeretycznie powinni zajmować się nauką ;)
Jest już 12:00, a to oznacza, ni mniej-ni więcej, że kolejną godzinę mojej egzystencji, którą miałam spędzić, powiększając zasób wiedzy z biologii, zmarnowałam.
Wprost cudownie.
Ale w sumie who cares ;)
poniedziałek, 21 lutego 2011
sonda uliczna
Królestwo za wiosnę!
Jeszcze tydzień tego zajoba z zimą i autentycznie nie ręczę za siebie. Nieustanna zima przyprawia mnie o napady lękowe, na zmianę z atakami agresji skierowanymi ku każdej żywej istocie, i to przestaje powoli być akceptowane przez otoczenie.
Jak jest wiosna wszystko idzie jakoś łatwiej. Nawet psie kupy nie rażą mnie tak bardzo, kiedy mogę oddawać się kontemplowaniu słonecznej pogody. A tak ten jebany śnieg, co to spadł ostatnimi czasy, przyprawił mnie o dwudniową depresję. Co prawda widocznych skutków stresu pourazowego jeszcze nie obserwuję, ale nadejdą. Jak po każdej depresji.
I nie skłamię, jeśli powiem, że pragnę maja. Wizja matury ma dla mnie dwojaką postać, bo z jednej strony CHCĘ już to napisać i zapomnieć o tym smutnym epizodzie mojego życia jaką jest tzw. POWTÓRKA Z ROZRYWKI. A z drugiej strony napawa mnie przerażeniem to, że być może po raz drugi mi się nie uda.
A planu B póki co nie mam i nawet nie myslę o tym, by go stworzyć.
W zeszłym roku biologia wydawała mi się bardzo rozsądną alternatywą dla medycyny, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, JAKA JA BYŁM GŁUPIA ROK TEMU.
Ponoć wszyscy tak mówią, ale moja głupota to juz chyba przypadek kliniczny. Z resztą, ja nie jestem jak wszyscy. Jestem pierdolonym dzieckiem alternatywy. Tylko że nie chodzę w rurkach, które uniemożliwiają prawidłowe krążenie.
Ostatnio nikt mnie tak nie wkurza i nie śmieszy zarazem, jak właśnie ci alternatywni, szumnie zwani hipsterami. Ostatnio przeczytałam, że dla prawdziwego hipstera obciachem są książki z wypukłymi literami i praca na etacie.
Ale widać bycie dupkiem jest w cenie.
Chyba brak mi dzisiaj weny.
ale chyba najwyższa pora zastanowić się nad ewentualną lokalizacją Destination Place , za które uważam którąś polską uczelnię medyczną.
Do tej pory moim marzeniem był Poznań, ale czy to dobry wybór? Wiarygodnych opinii w internecie jak na lekarstwo, więc spróbuję posiłkować się blogiem ;)
Gdzie najlepiej studiować? waszym zdaniem?
Jeszcze tydzień tego zajoba z zimą i autentycznie nie ręczę za siebie. Nieustanna zima przyprawia mnie o napady lękowe, na zmianę z atakami agresji skierowanymi ku każdej żywej istocie, i to przestaje powoli być akceptowane przez otoczenie.
Jak jest wiosna wszystko idzie jakoś łatwiej. Nawet psie kupy nie rażą mnie tak bardzo, kiedy mogę oddawać się kontemplowaniu słonecznej pogody. A tak ten jebany śnieg, co to spadł ostatnimi czasy, przyprawił mnie o dwudniową depresję. Co prawda widocznych skutków stresu pourazowego jeszcze nie obserwuję, ale nadejdą. Jak po każdej depresji.
I nie skłamię, jeśli powiem, że pragnę maja. Wizja matury ma dla mnie dwojaką postać, bo z jednej strony CHCĘ już to napisać i zapomnieć o tym smutnym epizodzie mojego życia jaką jest tzw. POWTÓRKA Z ROZRYWKI. A z drugiej strony napawa mnie przerażeniem to, że być może po raz drugi mi się nie uda.
A planu B póki co nie mam i nawet nie myslę o tym, by go stworzyć.
W zeszłym roku biologia wydawała mi się bardzo rozsądną alternatywą dla medycyny, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, JAKA JA BYŁM GŁUPIA ROK TEMU.
Ponoć wszyscy tak mówią, ale moja głupota to juz chyba przypadek kliniczny. Z resztą, ja nie jestem jak wszyscy. Jestem pierdolonym dzieckiem alternatywy. Tylko że nie chodzę w rurkach, które uniemożliwiają prawidłowe krążenie.
Ostatnio nikt mnie tak nie wkurza i nie śmieszy zarazem, jak właśnie ci alternatywni, szumnie zwani hipsterami. Ostatnio przeczytałam, że dla prawdziwego hipstera obciachem są książki z wypukłymi literami i praca na etacie.
Ale widać bycie dupkiem jest w cenie.
Chyba brak mi dzisiaj weny.
ale chyba najwyższa pora zastanowić się nad ewentualną lokalizacją Destination Place , za które uważam którąś polską uczelnię medyczną.
Do tej pory moim marzeniem był Poznań, ale czy to dobry wybór? Wiarygodnych opinii w internecie jak na lekarstwo, więc spróbuję posiłkować się blogiem ;)
Gdzie najlepiej studiować? waszym zdaniem?
poniedziałek, 31 stycznia 2011
Wind of change!
byłam dzisiaj u siebie w liceum, co by potwierdzić, że nadal mam zamiar podchodzić ponownie do matury.
no i byłam i się wzruszyłam. te mury nie widziały mnie już gruuuubo ponad pół roku, a nic się nie zmieniło. NIC. Po prostu wszędzie zaglądając, czułam się tak, jakbym wyszła stamtąd wczoraj o 15, a wróciła dzisiaj o 10 rano. Niesamowite uczucie.
I ci wszyscy nauczyciele, którzy sami do mnie podchodzili, całowali, pytali co słychać... Niby wiem, że to już nie jest MOJA szkoła, że teraz inni ludzie codziennie tu przychodzą, żeby spędzić siedem godzin, ucząc się absolutnie nieprzydatnych rzeczy typu asymptoty (?), założenia Planu Balcerowicza, czy no nie wiem, kolęd po łacinie (tak! to moje ulubione wspomnienie z łaciny!). Ale nigdy nie spędziłam, i chyba już nigdy nie spędzę, takich trzech lat, jak te trzy w liceum. Trzy lata totalnego szaleństwa z najlepszymi ludźmi na świecie.
No ale. Koniec wspomnień, rzewnych tęsknot, czas przejść do rzeczy.
RZUCIŁAM STUDIA.
Właśnie tak. Studiowanie biologii na UŁ mnie przerosło. I nie w sensie, jakby tu rzec, naukowym, bo akurat uczenie się nie sprawiało mi większych problemów (informatyka się nie liczy!). Przeważyło głównie to, że te studia są bez sensu, zwłaszcza dla kogoś, kto wcale nie zamierza ich kończyć.
I bardzo racjonalnie myśląc, jak rzadko, doszłam do wniosku, że jeśli mam się się stresować przewidzianą na drugi semestr matematyką, FIZYKĄ, chemią fizyczną czy jakimś innym hitem, to wolę spędzić ten czas konstruktywniej, ucząc się do matury. Bo jeszcze tylko tego brakowało, żebym miała na koniec letniego semestru 5 z matmy, a maturę napisaną gorzej niż w zeszłym roku. No bez takich.
Postanowiłam, że może po prostu, od czasu do czasu, pojawię się na wykładzie z zoologii kręgowców. To jest jedyny przedmiot, którego żałuję. Naprawdę. Zawsze chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o niedźwiedziach. Albo kormoranach. To zdecydowanie ciekawsze niż Lumbricus terrestris.
Chociaż w sumie sekcja zwłok mątwy była naprawdę ok. Nie wiem, co mogłoby ją przebić. Sekcja legwana?
Mniejsza o to.
Długi czas się wahałam przed podjęciem tej decyzji. Ponad miesiąc. Ale uznałam, że wybieram lepsze wyjście. A w każdym razie mniejsze zło.
Zdecydowanie bardziej wolę dobrze zdać maturę. Tym bardziej, że choćby nie wiem, jak dobrze poszła mi sesja letnia, i jak źle matura, to na drugi rok biologii nikt by mnie wołami nie zaciągnął. Te studia są nie na moje nerwy.
Staram się zawsze dobrze oceniać ludzi, co potwierdzi każdy, kto mnie zna (zaszzcyt nieziemski). Ale o ludziach, jakiś 80% studentów pierwszego roku biologii UŁ, nie potrafię niestety powiedzieć NIC dobrego. Zważywszy na to, że można ich podzielić na dzieci NK= sWeeT FooCie w LU$stRzE w KiBLu ;*, blachary w tipsach i absolwentów liceów z maturą napisaną na 30%, to chyba nic dziwnego.
Całe szczęście istnieje jeszcze te 20%. Niech ich Bóg blogosławi.
No bo błagam. Jak doktor od botaniki mówi, że trzeba kupić fartuch, to co się robi?
Podejrzewam, że każdy w miarę inteligenty człowiek kieruje się do sklepu medycznego czy ze sprzętem laboratoryjnym i zaopatruje się w biały fartuch.
Ale że BiOŚ to wylęgarnia hardkorów wszelkiej maści, to zdarzają się i tacy, co kupują fartuch, owszem. KUCHENNY.
Taki, ściślej rzecz ujmując:

To jest authentic story , wszystko serio.
No. Takim więc sposobem zaczynam nowe życie! Wolne od indeksu, wolne od kolokwiów, wolne od wykładow, wolne od studenckiego przywileju jeżdżenia tramwajem z ulgowym biletem. Przynajmniej do października ;)
no i byłam i się wzruszyłam. te mury nie widziały mnie już gruuuubo ponad pół roku, a nic się nie zmieniło. NIC. Po prostu wszędzie zaglądając, czułam się tak, jakbym wyszła stamtąd wczoraj o 15, a wróciła dzisiaj o 10 rano. Niesamowite uczucie.
I ci wszyscy nauczyciele, którzy sami do mnie podchodzili, całowali, pytali co słychać... Niby wiem, że to już nie jest MOJA szkoła, że teraz inni ludzie codziennie tu przychodzą, żeby spędzić siedem godzin, ucząc się absolutnie nieprzydatnych rzeczy typu asymptoty (?), założenia Planu Balcerowicza, czy no nie wiem, kolęd po łacinie (tak! to moje ulubione wspomnienie z łaciny!). Ale nigdy nie spędziłam, i chyba już nigdy nie spędzę, takich trzech lat, jak te trzy w liceum. Trzy lata totalnego szaleństwa z najlepszymi ludźmi na świecie.
No ale. Koniec wspomnień, rzewnych tęsknot, czas przejść do rzeczy.
RZUCIŁAM STUDIA.
Właśnie tak. Studiowanie biologii na UŁ mnie przerosło. I nie w sensie, jakby tu rzec, naukowym, bo akurat uczenie się nie sprawiało mi większych problemów (informatyka się nie liczy!). Przeważyło głównie to, że te studia są bez sensu, zwłaszcza dla kogoś, kto wcale nie zamierza ich kończyć.
I bardzo racjonalnie myśląc, jak rzadko, doszłam do wniosku, że jeśli mam się się stresować przewidzianą na drugi semestr matematyką, FIZYKĄ, chemią fizyczną czy jakimś innym hitem, to wolę spędzić ten czas konstruktywniej, ucząc się do matury. Bo jeszcze tylko tego brakowało, żebym miała na koniec letniego semestru 5 z matmy, a maturę napisaną gorzej niż w zeszłym roku. No bez takich.
Postanowiłam, że może po prostu, od czasu do czasu, pojawię się na wykładzie z zoologii kręgowców. To jest jedyny przedmiot, którego żałuję. Naprawdę. Zawsze chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o niedźwiedziach. Albo kormoranach. To zdecydowanie ciekawsze niż Lumbricus terrestris.
Chociaż w sumie sekcja zwłok mątwy była naprawdę ok. Nie wiem, co mogłoby ją przebić. Sekcja legwana?
Mniejsza o to.
Długi czas się wahałam przed podjęciem tej decyzji. Ponad miesiąc. Ale uznałam, że wybieram lepsze wyjście. A w każdym razie mniejsze zło.
Zdecydowanie bardziej wolę dobrze zdać maturę. Tym bardziej, że choćby nie wiem, jak dobrze poszła mi sesja letnia, i jak źle matura, to na drugi rok biologii nikt by mnie wołami nie zaciągnął. Te studia są nie na moje nerwy.
Staram się zawsze dobrze oceniać ludzi, co potwierdzi każdy, kto mnie zna (zaszzcyt nieziemski). Ale o ludziach, jakiś 80% studentów pierwszego roku biologii UŁ, nie potrafię niestety powiedzieć NIC dobrego. Zważywszy na to, że można ich podzielić na dzieci NK= sWeeT FooCie w LU$stRzE w KiBLu ;*, blachary w tipsach i absolwentów liceów z maturą napisaną na 30%, to chyba nic dziwnego.
Całe szczęście istnieje jeszcze te 20%. Niech ich Bóg blogosławi.
No bo błagam. Jak doktor od botaniki mówi, że trzeba kupić fartuch, to co się robi?
Podejrzewam, że każdy w miarę inteligenty człowiek kieruje się do sklepu medycznego czy ze sprzętem laboratoryjnym i zaopatruje się w biały fartuch.
Ale że BiOŚ to wylęgarnia hardkorów wszelkiej maści, to zdarzają się i tacy, co kupują fartuch, owszem. KUCHENNY.
Taki, ściślej rzecz ujmując:

To jest authentic story , wszystko serio.
No. Takim więc sposobem zaczynam nowe życie! Wolne od indeksu, wolne od kolokwiów, wolne od wykładow, wolne od studenckiego przywileju jeżdżenia tramwajem z ulgowym biletem. Przynajmniej do października ;)
Etykiety:
bajolodży,
ludzie i parapety,
matura to bzdura,
retroperspektywa
niedziela, 26 grudnia 2010
it's too late to apologise
pojechałam Timbalandem.
ale teraz do rzeczy. strasznie mi głupio, że tak zapuściłam bloga. Naprawdę. Zwłaszcza, że udało mi się nawet któregoś razu zamieścić post o tym, jak to denerwuje, kiedy ktoś nie umieszcza żadnych postów.
Moje drugie imię to Hipokryzja.
I absolutnie nie mam zamiaru się tłumaczyć, bo każde tłumaczenie zawsze źle wygląda. Więc nie będę.
Ale tak czy inaczej minęły ponad 2 miesiące od czasu, gdy po raz ostatni nawiedziła mnie wena twórcza i chyba wypadałoby choć trochę to nadrobić.
To zacznę może od tego, że jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek powie mi, że biologia to są łatwe i przyjemne studia to mu chyba wyjadę z bani. Zajechało trochę dresiarskim żargonem, ale to było zamierzone. Ile to razy zdarzyło mi się pokątnie usłyszeć, że co to tam taka BIOLOGIA. Otóż, proszę państwa, biologia to ekologia, sozologia, botanika, anatomia, fizjologia, genetyka, mikologia, algologia, lichenologia, zoologia (ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi podziałami, a co!), biochemia, ewolucja, antropologia i jakiś pierdyliard innych dyscyplin, które trzeba w różnym stopniu ogarnąć.
A "Zoologia bezkręgówców, tom I" Błaszaka (bez stawonogów!!!) to zaledwie jakieś 1000 stron.
Więc zanim zdążycie powiedzieć, że biologia to pryszcz, przypomnijcie sobię tę notkę u Królowej Wszechrzeczy i zastanówcie się 5 razy.
Ale do rzeczy. Tym oto skromnym wstępem chciałam zaznaczyć, ze nie jest łatwo. Bo ja naprawdę myślałam, ze idę na lajtowe studia, że będę chodziła na uczelnię 2 razy w tygodniu i będę miała dużo czasu, żeby przygotowywać się do powtórki z rozrywki pod kryptonimem M&M, co w prostym przekładzie oznacza "MAJ I MATURA". Otóż nie. Jest zapierdol.
Inna sprawa dotyczy poziomu nauczania na UŁ, ale to jest wątek godzien rozwinięcia na jakieś pracy doktoranckiej z socjologii czy czegoś takiego.
Bo prawda jest brutalna. 3/4 ludzi na biologii to ludzie, którzy nigdy przedtem nie mieli styczności z prawdziwą nauką biologii. choćby dlatego, że są po Technikum Gastronomicznym w Pabianicach i na ten przykład nie wiedzą co to takiego fotosynteza. Bo uczono ich ucierania sosu tatarskiego, a nie takich pierdół.
Ja oczywiście nic nie mam przeciwko ludziom z gastronomika, wręcz przeciwnie. Ale uważam, że jeśli nie mają ku temu predyspozycji to nie powinni iść na studia, które zupełnie ich nie interesują. A idą, bo fajniej jest powiedzieć o sobie per "student" niż "obierający kartofle w restauracji". Bo faktem jest, że na biologię na UŁ dostawał się każdy. Nawet jeśli na maturze zdawał wos i historię tańca.
Nawet jeśli ich nie zdał, tak gwoli ścisłości.
Z resztą studentów Wydziału BiOŚ można podzielić na 3 zasadnicze grupy:
- ci, którzy naprawdę bardzo chcą zostać biologami i zbawiać świat swoimi odkryciami/ucząc dzieci w szkołach o ciągłości życia. Innymi słowy ludzie z powołaniem
- ci, którzy znaleźli się tam przez przypadek - były wolne miejsca, to przynieśli papiery i zostali. Prawdopodbnie nie przetrwają pierwszej sesji.
- ci, którzy nie dostali się na medycynę/stomatologię/farmację/psychologię - wbrew pozorom całkiem prężna grupa
I to jest dosyć smutne, bo po pierwszym roku odpada jakieś 80% składu.
No ale cóż.
Wielkimi krokami zbliża się zimowa sesja i trzeba by się spiąć i zacząć się uczyć. Na pierwszy ogień idą bezkręgi, potem botanika, anatomia a na koniec ekologia.
Dziwi mnie tylko, że na lekarskim mają w zimowej tylko JEDEN egzamin. Ale nie jest powiedziane, że muszę rozumieć wszystko, prawda?
Masakryczne będą bezkręgi, jeszcze nie wiem jakim cudem uda mi się to ogarnąć. Zwłaszcza, że miłym preludium będzie Rozbójnik = rozpoznawanie robali, opowiadanie o nich z pasją i oddaniem.
No i anatomia. To już będzie teksańska maskara. Rili.
Ale dajmy na przykład taką ekologię. W liceum miałam na nią poświęcone jakieś 4 godziny, a i tak myślałam, że to przesada.
Studia zmieniły mi cały światopogląd na temat ekologii. Zwłaszcza, że ekologia jest praktycznie równoznaczna z matmą, więc wiecie. Wymiękam.
Ale dam radę, no bez jaj.
Podobnie sytuacja z grzybami - w liceum 1 lekcja. Studia - 10 tygodni z mikologią. Ale przynajmniej znam całą systematykę grzyba, który obrasta szatnię basenu UMedu, łącznie z metodami rozmnażania i sposobem autoobrony :P
Więc w sumie nie ma tego złego, jako rzecze staropolskie przysłowie.
Na wiosennym pikniku będę mogła szpanować. "hmmm...moim zdaniem to Helix pomatia... taaaaak, tak przypuszczam. raczej nie podejrzewam Cepaea nemoralis...Podać ci cykl rozwojowy?". Wszyscy faceci będą moi.
Ale i tak mimo wszystko priorytetem jest dla mnie matura. Naukę na kolokwia traktuję bardziej jako efekt uboczny nauki do matury. Z całkiem niezłym skutkiem ;P Nie ucząc się zbyt wiele, jedyną pizdę załapałam z informatyki, bo chyba do końca życia nie nauczę się obsługiwać Excela. Ups. Arkusza Kalkulacyjnego Open Office of kors.
Muszę chyba nauczyć się z tym żyć ;)))
Ale tak jak wspomiałam, najważniejsza jest matura. Moja silna motywacja nie słabnie wraz z upływem czasu, co biorę jako dobry znak.
Znak, że dokumentnie rozkurwię ten egzamin.
Przepraszam za nieco dosadne określenie, ale własnie takiego potrzebowałam. Potraktujmy je jako partykułę wzmacniającą.
ale teraz do rzeczy. strasznie mi głupio, że tak zapuściłam bloga. Naprawdę. Zwłaszcza, że udało mi się nawet któregoś razu zamieścić post o tym, jak to denerwuje, kiedy ktoś nie umieszcza żadnych postów.
Moje drugie imię to Hipokryzja.
I absolutnie nie mam zamiaru się tłumaczyć, bo każde tłumaczenie zawsze źle wygląda. Więc nie będę.
Ale tak czy inaczej minęły ponad 2 miesiące od czasu, gdy po raz ostatni nawiedziła mnie wena twórcza i chyba wypadałoby choć trochę to nadrobić.
To zacznę może od tego, że jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek powie mi, że biologia to są łatwe i przyjemne studia to mu chyba wyjadę z bani. Zajechało trochę dresiarskim żargonem, ale to było zamierzone. Ile to razy zdarzyło mi się pokątnie usłyszeć, że co to tam taka BIOLOGIA. Otóż, proszę państwa, biologia to ekologia, sozologia, botanika, anatomia, fizjologia, genetyka, mikologia, algologia, lichenologia, zoologia (ze wszystkimi swoimi wewnętrznymi podziałami, a co!), biochemia, ewolucja, antropologia i jakiś pierdyliard innych dyscyplin, które trzeba w różnym stopniu ogarnąć.
A "Zoologia bezkręgówców, tom I" Błaszaka (bez stawonogów!!!) to zaledwie jakieś 1000 stron.
Więc zanim zdążycie powiedzieć, że biologia to pryszcz, przypomnijcie sobię tę notkę u Królowej Wszechrzeczy i zastanówcie się 5 razy.
Ale do rzeczy. Tym oto skromnym wstępem chciałam zaznaczyć, ze nie jest łatwo. Bo ja naprawdę myślałam, ze idę na lajtowe studia, że będę chodziła na uczelnię 2 razy w tygodniu i będę miała dużo czasu, żeby przygotowywać się do powtórki z rozrywki pod kryptonimem M&M, co w prostym przekładzie oznacza "MAJ I MATURA". Otóż nie. Jest zapierdol.
Inna sprawa dotyczy poziomu nauczania na UŁ, ale to jest wątek godzien rozwinięcia na jakieś pracy doktoranckiej z socjologii czy czegoś takiego.
Bo prawda jest brutalna. 3/4 ludzi na biologii to ludzie, którzy nigdy przedtem nie mieli styczności z prawdziwą nauką biologii. choćby dlatego, że są po Technikum Gastronomicznym w Pabianicach i na ten przykład nie wiedzą co to takiego fotosynteza. Bo uczono ich ucierania sosu tatarskiego, a nie takich pierdół.
Ja oczywiście nic nie mam przeciwko ludziom z gastronomika, wręcz przeciwnie. Ale uważam, że jeśli nie mają ku temu predyspozycji to nie powinni iść na studia, które zupełnie ich nie interesują. A idą, bo fajniej jest powiedzieć o sobie per "student" niż "obierający kartofle w restauracji". Bo faktem jest, że na biologię na UŁ dostawał się każdy. Nawet jeśli na maturze zdawał wos i historię tańca.
Nawet jeśli ich nie zdał, tak gwoli ścisłości.
Z resztą studentów Wydziału BiOŚ można podzielić na 3 zasadnicze grupy:
- ci, którzy naprawdę bardzo chcą zostać biologami i zbawiać świat swoimi odkryciami/ucząc dzieci w szkołach o ciągłości życia. Innymi słowy ludzie z powołaniem
- ci, którzy znaleźli się tam przez przypadek - były wolne miejsca, to przynieśli papiery i zostali. Prawdopodbnie nie przetrwają pierwszej sesji.
- ci, którzy nie dostali się na medycynę/stomatologię/farmację/psychologię - wbrew pozorom całkiem prężna grupa
I to jest dosyć smutne, bo po pierwszym roku odpada jakieś 80% składu.
No ale cóż.
Wielkimi krokami zbliża się zimowa sesja i trzeba by się spiąć i zacząć się uczyć. Na pierwszy ogień idą bezkręgi, potem botanika, anatomia a na koniec ekologia.
Dziwi mnie tylko, że na lekarskim mają w zimowej tylko JEDEN egzamin. Ale nie jest powiedziane, że muszę rozumieć wszystko, prawda?
Masakryczne będą bezkręgi, jeszcze nie wiem jakim cudem uda mi się to ogarnąć. Zwłaszcza, że miłym preludium będzie Rozbójnik = rozpoznawanie robali, opowiadanie o nich z pasją i oddaniem.
No i anatomia. To już będzie teksańska maskara. Rili.
Ale dajmy na przykład taką ekologię. W liceum miałam na nią poświęcone jakieś 4 godziny, a i tak myślałam, że to przesada.
Studia zmieniły mi cały światopogląd na temat ekologii. Zwłaszcza, że ekologia jest praktycznie równoznaczna z matmą, więc wiecie. Wymiękam.
Ale dam radę, no bez jaj.
Podobnie sytuacja z grzybami - w liceum 1 lekcja. Studia - 10 tygodni z mikologią. Ale przynajmniej znam całą systematykę grzyba, który obrasta szatnię basenu UMedu, łącznie z metodami rozmnażania i sposobem autoobrony :P
Więc w sumie nie ma tego złego, jako rzecze staropolskie przysłowie.
Na wiosennym pikniku będę mogła szpanować. "hmmm...moim zdaniem to Helix pomatia... taaaaak, tak przypuszczam. raczej nie podejrzewam Cepaea nemoralis...Podać ci cykl rozwojowy?". Wszyscy faceci będą moi.
Ale i tak mimo wszystko priorytetem jest dla mnie matura. Naukę na kolokwia traktuję bardziej jako efekt uboczny nauki do matury. Z całkiem niezłym skutkiem ;P Nie ucząc się zbyt wiele, jedyną pizdę załapałam z informatyki, bo chyba do końca życia nie nauczę się obsługiwać Excela. Ups. Arkusza Kalkulacyjnego Open Office of kors.
Muszę chyba nauczyć się z tym żyć ;)))
Ale tak jak wspomiałam, najważniejsza jest matura. Moja silna motywacja nie słabnie wraz z upływem czasu, co biorę jako dobry znak.
Znak, że dokumentnie rozkurwię ten egzamin.
Przepraszam za nieco dosadne określenie, ale własnie takiego potrzebowałam. Potraktujmy je jako partykułę wzmacniającą.
Etykiety:
bajolodży,
jestem kajakiem bo się kajam,
matura to bzdura
wtorek, 7 września 2010
*.*
o jeziusie nazareński, jakże mnie tu dawno nie było o.0 chyba powinnam się nieco usprawiedliwić...tyle że nie wiem jak. Z życia mam się tłumaczyć? To raczej życie powinno tłumaczyć się MNIE, dlaczego traktuje mnie jak ostatnie gówno.
Ja sobie naprawdę zdaję sprawę, że moje narzekania, malkontenctwo i-w-ogóle są straszliwie wkurwiające. Wiem, bo mnie samą też to wkurwia. No ale nie da rady inaczej, muszę sobie trochę popisać.
Zdążyłam się już pogodzić z tym, że jestem rok w plecy względem medycyny. co wcale nie oznacza, że mi to łatwo przyszło, wręcz przeciwnie. Przerobiłam wwszystkie objawy rozczarowania, łącznie z histerią, rozbijaniem talerzy, nieodzywaniem się do nikogo na przemian z wrzaskami i ryczeniu po nocy w poduszkę. W każdym razie już nie reaguję szklanymi oczami na każde wspomnienie o medycynie. Ale nie ma co ukrywać, że w dalszym ciągu odczuwam takie gniecenie w dołku, kiedy choćby słucham o ludziach, którzy się dostali. No, trochę przykro jest.
Za to od października zaczynam się uczyć na uniwerku, na biologii. Całe te studia traktuję bardziej jako korki do matury, aniżeli faktyczne studia biologiczne i myślę, że to mi trochę pomaga. W każdym razie znam ludzi, którzy z takim samym zamierzeniem poszli na chemię i troszkę się rozczarowali, gdy zobaczyli plan zajęć ;P generalnie chcąc poprawiać matmę proponuję iść na pierwszy rok chemii ;) całe szczęście na biologii plan umożliwia mi spokojną naukę do matury. Na pierwszym roku na UŁ studenci biologii mają zoologię, botanikę, chemię nieorganiczną... W drugim semestrze co prawda nieco mnie niepokoi fizyka i matma, no ale przeżyłam fizykę z prof. W. w liceum, to przeżyję wszystko ;)
No i zaczęłam szukać dobrego korepetytora do chemii. I generalnie sytuacja jest dramatyczna, ja nie wiem, co jest z tymi ludźmi. Chociaż gorzej niż w zeszlym roku to chyba nie może być. Serio. Mój zeszłoroczny korepetytor z pozoru był kandydatem idealnym: wykładowca na UMedzie, na farmacji, doktorant, a oprócz tego zatrudniony na pół etatu w jednym z łódzkich liceów. Bajeczka. Tylko że nikt mnie nie poinformował, że jest wstrętnym szowinistą i ogromną przyjemność sprawia mu, gdy może zrobić komuś przykrość, obojętnie w jakiej dziedzinie. I oczywiście nie wprost, tylko takie prztyczki, takie "niby nic". W końcu jak kiedyś wyszłam z płaczem, to stwierdziłam, że więcej już się tam nie pojawię.
Tak więc teraz prowadzę ostrą selekcję ;P Dzwoniłam do mojej pani profesor z liceum, która odeszła na emeryturę, kiedy szliśmy do trzeciej klasy, ale powiedziała, że ze smutkiem musi mi odmówić, bo wyjeżdża już na stałe do Wrocławia, do swojej córki. Szkoda, bo zawsze lepiej jest się uczyć z kimś, kogo się zna choć trochę.
Teraz pozostaje mi już tylko szukać dalej.
No i jeszcze zapłacić za legitymację studencką!!! Zapomniałam, cholera jasna!!!
Ja sobie naprawdę zdaję sprawę, że moje narzekania, malkontenctwo i-w-ogóle są straszliwie wkurwiające. Wiem, bo mnie samą też to wkurwia. No ale nie da rady inaczej, muszę sobie trochę popisać.
Zdążyłam się już pogodzić z tym, że jestem rok w plecy względem medycyny. co wcale nie oznacza, że mi to łatwo przyszło, wręcz przeciwnie. Przerobiłam wwszystkie objawy rozczarowania, łącznie z histerią, rozbijaniem talerzy, nieodzywaniem się do nikogo na przemian z wrzaskami i ryczeniu po nocy w poduszkę. W każdym razie już nie reaguję szklanymi oczami na każde wspomnienie o medycynie. Ale nie ma co ukrywać, że w dalszym ciągu odczuwam takie gniecenie w dołku, kiedy choćby słucham o ludziach, którzy się dostali. No, trochę przykro jest.
Za to od października zaczynam się uczyć na uniwerku, na biologii. Całe te studia traktuję bardziej jako korki do matury, aniżeli faktyczne studia biologiczne i myślę, że to mi trochę pomaga. W każdym razie znam ludzi, którzy z takim samym zamierzeniem poszli na chemię i troszkę się rozczarowali, gdy zobaczyli plan zajęć ;P generalnie chcąc poprawiać matmę proponuję iść na pierwszy rok chemii ;) całe szczęście na biologii plan umożliwia mi spokojną naukę do matury. Na pierwszym roku na UŁ studenci biologii mają zoologię, botanikę, chemię nieorganiczną... W drugim semestrze co prawda nieco mnie niepokoi fizyka i matma, no ale przeżyłam fizykę z prof. W. w liceum, to przeżyję wszystko ;)
No i zaczęłam szukać dobrego korepetytora do chemii. I generalnie sytuacja jest dramatyczna, ja nie wiem, co jest z tymi ludźmi. Chociaż gorzej niż w zeszlym roku to chyba nie może być. Serio. Mój zeszłoroczny korepetytor z pozoru był kandydatem idealnym: wykładowca na UMedzie, na farmacji, doktorant, a oprócz tego zatrudniony na pół etatu w jednym z łódzkich liceów. Bajeczka. Tylko że nikt mnie nie poinformował, że jest wstrętnym szowinistą i ogromną przyjemność sprawia mu, gdy może zrobić komuś przykrość, obojętnie w jakiej dziedzinie. I oczywiście nie wprost, tylko takie prztyczki, takie "niby nic". W końcu jak kiedyś wyszłam z płaczem, to stwierdziłam, że więcej już się tam nie pojawię.
Tak więc teraz prowadzę ostrą selekcję ;P Dzwoniłam do mojej pani profesor z liceum, która odeszła na emeryturę, kiedy szliśmy do trzeciej klasy, ale powiedziała, że ze smutkiem musi mi odmówić, bo wyjeżdża już na stałe do Wrocławia, do swojej córki. Szkoda, bo zawsze lepiej jest się uczyć z kimś, kogo się zna choć trochę.
Teraz pozostaje mi już tylko szukać dalej.
No i jeszcze zapłacić za legitymację studencką!!! Zapomniałam, cholera jasna!!!
Etykiety:
gorzkie żale,
jestem kajakiem bo się kajam,
matura to bzdura
niedziela, 11 lipca 2010
The Beginning
Mam dość. Przez trzy lata człowiek zapierdala, jakby w dupie miał motorek na korbkę, a później i tak z tego nic NIC NIC NIC nie ma, nic nie wychodzi.
To jest teza, która sprawdza się praktycznie w każdej dziedzinie życia, i każdy człowiek powinien mieć nad łóżkiem makatkę, gdzie własnoręcznie by sobie to mądre zdanie wyhaftował i powinien czytać je codziennie rano i trzy razy przed zaśnięciem.
Żałuję, że wpadłam na to dopiero dzisiaj, bo może bym się tak nie rozczarowała tym, że w chwili obecnej nie chce mnie żadna medyczna uczelnia w tym kraju. No życie, można by rzec. Ale trzy lata poszły się jebać, przez jedną, durną maturę.
Pocieszam się tym, że może w drugim terminie trzeźwo ocenią sytuację i będą błagać, żebym zasiliła szeregi studentów pierwszego roku wydziału lekarskiego. "Ależ pani Marto, zaszła niewyborażalna pomyłka...! Przez przypadek przeoczyliśmy pani nazwisko, ale proszę, niech pani przyjmie przeprosiny w imieniu władz uczelni...", "Pani Marto, bylibyśmy zaszczyceni, gdyby wybrała pani naszą uczelnię...Zapewniam panią, że zrobimy wszystko, żeby pani zapomniała, że nie uwzględniliśmy pani w pierwszym rankingu...", "Pani Marto, proszę nie chować urazy, zapraszamy do nas...".
Oł jes.
A mama mówiła, żeby startować na anglistykę. I miejsc dużo, i stresu mniej.
Ale co ja poradzę, że ja CHCĘ na medycynę? Że chcę zapierdalać przez 6 lat, żeby potem usłyszeć, że nie ma dla mnie miejsca na wymarzonej specjalizacji? Że chcę, żeby mi płacili 1600zł w przychodni za to, że znam na pamięć pół biblioteki uniwersyteckiej? No nic nie poradzę, bo to jest silniejsze ode mnie. To jest jak marcowanie u kotów, nie ma rady.
Czekam na wyniki drugiej listy.
A w międzyczasie może pouskuteczniam trochę gorzkie żale, bo z natury jestem dość (eufemizm, uprzedzam) marudnym człowiekiem i po prostu lubię sobie ponarzekać.
A co tam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)