czwartek, 14 lutego 2013

jumping into puddles

Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że nie znoszę walentynek. W tym roku dodatkowo nie znoszę ich podwójnie. Potrójnie. Poczwórnie. Po wielokroć w każdym razie, z powodów zarówno absolutnie oczywistych, jak i oczywistych nie do końca. A że jestem zrzędliwa i usposobiona jak najbardziej marudersko, prawdopodobnie będąc pierwszym dzieckiem Wszechmalkontenctwa, to dzień dzisiejszy, 14.II, jest dla mnie okresem żniw i celebracją urodzaju. Od samego rana znalazłam dokładnie 27 określeń, którymi mogłabym opisać święto zakochanych, a które chyba bardziej odpowiadałyby stanowi faktycznemu. Prawie wszystkie zawierają w sobie element niecenzuralny, także wymieniać ich nie będę, bo istnieje obawa, że nie wszyscy czytelnicy są w myśl prawa pełnoletni.

No dobra. A prawda jest taka, że choć ten cały bazar, serduszkowy odpust, kicz rodem ze święta kukurydzy mi generalnie lata koło dupy, to jednak dzisiaj było mi trochę... smutno. Bo siłą rzeczy, patrząc na te wszystkie pary, które zmuszona byłam obserwować przez dłuższy czas w pewnej sieciowej kawiarni na Piotrkowskiej, przypomniałam sobie te wszystkie rzeczy, o których zwykle staram się nie myśleć. A w moim obecnym stanie emocjonalnego rozedrgania myślenie retroperspektywiczne jest wybitnie niewskazane, albowiem w krótkim czasie prowadzi przed telewizor, oglądania po raz 1349 "Dumy i uprzedzenia", jedzenia lodów prosto z opakowania i napędzania koniunktury producentom chusteczek higienicznych.

Ale od czego ma się przyjaciół? :) Najgenialniejszych przyjaciół na świecie, którzy wiedzą, jak trudny będzie dla mnie dzisiejszy dzień (pomimo zapewnień, że chuj mnie bolą walentynki), którzy robią mi walentynkę z mięsa, którzy wywalają do śmieci moją "Dumę i uprzedzenie" (don't worry, wyjęłam), a w zamian oglądamy "Gwiezdne wojny" z podziałem na role, przyjaciele, od których dostaję flaszkę z kartką, że "who needs Valentines when you have the Ballantine's?" i z którymi skaczę po kałużach, których w dziurawych drogach łódzkiego Śródmieścia (a zwłaszcza JEDNEJ ulicy) nie brakuje.

Wiele rzeczy mi ostatnio nie wychodzi, ale przyjaciele wyszli mi na pewno. Więc suma sumarum bilans jest na plus. Bo czego chcieć więcej, niż ludzi, na których zawsze można liczyć? ;)

2 komentarze: