poniedziałek, 27 września 2010

srańsko

czasem zastanawiam się nad tym, dlaczego jedni ludzie mają szczęście, ot tak, na kiwnięcie palcem, a inni muszą na coś ciężko harować, zanim zobaczą bodaj pierwsze efekty. Naprawdę, nurtuje mnie to niemożebnie.
Myślę, że nietrudno się domyślić, gdzie jest moje miejsce.
I wiem, wiem, WIEM, że straszliwie przynudzam. Do urzygania piszę o tym samym, bez przerwy się użalam i stękam nad moim marnym losem.
No i trudno, kurwa mać.
Mam prawo.
Cały wrzesień minął mi na uprzyjemnianiu sobie życia. No i dobrze. Tylko że idylla trwała do zeszłego piątku, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie rozpoczynam ostatni tydzień wakacji i za siedem dni będę musiała stawić się w gmachu na ulicy Banacha, ażeby słuchać o cyklu rozwojowym buławinki czerwonej. I nie byłoby to może aż tak złe, gdyby nie to, że wredny głos w głowie (schizofrenia?) bez przerwy trajkocze mi nad uchem, że INNI będą w tym czasie spełniać swoje marzenie o byciu lekarzem, uczyć się anatomii, i walić się Bochenkiem po łbach.
Zwłaszcza że INNI to moi najlepsi przyjaciele.
Łatwo nie jest, powiem szczerze. Zaczynam żałować, powiem więcej, zajebiście żałuję, że nie poszłam na płatne studia na lekarskim. Wszystko lepsze niż ta cała pojebana biologia. Teraz żałuję nawet tego, że nie poszłam na COKOLWIEK, byleby na UMedzie. Bo coś czuję, że na tym całym uniwersytecie czeka na mnie cała armia lapsów.

No i generalnie jest beznadziejnie. Nie ogarniam USOSa. Nie ogarniam tych wszystkich maleńkich uniwersyteckich ulic. Nie ogarniam tego, że UMed już się zintegrował, a ja nie znam nawet jednego człowieka na tej całej biologii.

Już bym chyba wolała, żeby był maj i żebym mogła jeszcze raz napisać maturę. Bo najgorsze to będzie to całe wegetowanie na tej całej pojebanej biologii.

Niech mnie ktoś przytuli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz