środa, 6 października 2010

let's start with...biology?

No tak. Biologia. Immatrykulacja, indeks, ćwiczenia, wykłady, BUŁA, dziekanat (i panna Mary, królowa tegoż miejsca), katedry, laborki i cały studencki stuff. Od 1.X.2010 już pełnoprawnie mogę się tytułować studentką biologii.
Bałam się, naprawdę się bałam, czemu wyraz dawałam często na blogu. I boję się nadal, bo wiem, że za żadne skarby nie spędzę w murach UŁ ani dnia dłużej niż trwać będzie rok akademicki. Ale jeden stres mi odpadł: ludzie. Tego chyba obawiałam się najbardziej - ludzi z techników, jakiś zapitych wioseczek, co to chcieli się do miasta wyrwać, ludzi, którzy cudem zdali maturę, a na studia się dostali, bo akurat było wolne miejsce. I rzeczywiście, są tacy, ale nie wszyscy, rzekłabym, że mniejszość. A już na pewno minimalny odsetek takich ludzi znalazł się w grupie 3, w której zdarzyło mi się szczęśliwie znaleźć. I super. Integracja w parku dzisiaj była, po bożemu, albowiem nikt nas nie poinformował, że doktor prowadzący zajęcia z ekologii pół godziny przed naszymi zajęciami pojechał sobie w teren obserwować przyrodę nad Jeziorskiem. I nic to, że tylko najgorsze żule piją w parku przed 12 (nawet przed 10! ;D), bo dokładnie tak samo robią studenci. Tyle że studenci jeszcze płacą mandaty za spożywanie alkoholu w miejscach publicznych, ale może akurat ten fragment integracyjnej wycieczki wart jest pominięcia ;).
Wczoraj miałam zajęcia inicjacyjne, bo wszystko WSZYSTKO nowe. Najpierw informatyka, która mnie dokumentnie rozkurwiła gdy zobaczyłam komputery, absolutnie zszokowała, gdy zobaczyłam windows 2000, a powaliła, gdy spojrzałam na człowieka który nas informatyki naucza. A już totalnie mnie rozjebało przenoszenie plików z folderu do folderu w ramach półtoragodzinnych ćwiczeń. No cóż.
Potem była zoologia i totalne zauroczenie pantofelkiem, który mi latał pod mikroskopem jakby się naćpał i totalnie upośledzoną amebą. Ale nieco mniej do śmiechu mi było jak przyszło do rysowania tych robaczków, które za cholerę nie chiały się zatrzymać.
Ale i tak moją największą miłością jest panna Mary, królowa dziekanatu, legenda Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska UŁ. Jest doprawdy tak samo urocza jak kot z mrówką w dupie.
A jak już KTOKOLWIEK spróbuje jej przeszkodzić w spożywaniu kajzerki napchanej "Drobiowym DELUXE" może w ogóle przestać pojawiac się w dziekanacie. Dla własnego bezpieczeństwa.
Jutro mam dzień wykładów. Ręka mi odpadnie, jak boga kocham. Trzeba będzie przyszyć.
A w piątek pierwsze zajęcia terenowe. Z MYKOLOGII. Grzybki grzybki. Mniam mniam.

1 komentarz: