wtorek, 10 stycznia 2012

styczeń-sryczeń

Będąc w domu bez mała 3 tygodnie, komputer otworzyłam 2 razy. W tym raz wyłącznie po to, żeby wyczyścić klawiaturę z okruchów, ziarenek sezamu, kurzu, kocich włosów i w coli, więc nawet nie wiem, czy ten raz się liczy.
A oblałam klawiaturę colą, bo jeden z tych bezmyślnych degeneratów, jakimi są moi przyjaciele, przesłał mi linka z wiadomością o tym cholernym karle, co to grał w pornosach, a został zjedzony przez borsuka.
W każdym razie to było dosyć dawno temu i zdążyło porządnie zaschnąć, więc proszę o gromkie brawa dla mojego poświęcenia. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, aniżeli rzeczywiście na to zasługiwało.

A że najlepszą motywacją do napisania notki na bloga jest oczywiście niekończąca się lista rzeczy do nauczenia, HERE I AM.
Prawdopodobnie jutro wcale NIE POPRAWIĘ tego pierdolonego koła z chemii, bo mój mózg już przestał funkcjonować i nie chce już więcej chłonąć tych pierdół. Albo to po prostu jakiś zaawansowany mechanizm obronny, nie wiem. Ale jeśli tak, to spieszę donieść, że DZIAŁA.

Powrót do zabrzańskiej rzeczywistości okazał się naprawdę potężnym wyzwaniem, natomiast przy życiu trzyma mnie myśl, że w sumie do ferii już wcale nie jest tak daleko.
Co nie zmienia faktu, że to nadal baaardzo długo.

A z racji tego, że pomimo szczerych chęci nie udało mi się spłodzić (czy kobieta może SPŁODZIĆ? Ot, dylemat biologiczno-leksykalny!) notki świąteczno-noworocznej, to z tego miejsca chciałabym przekazać orędzie do narodu: Kochani rodacy! Niech ten rok będzie lepszy niż poprzedni, z oczywistą adnotacją, żeby przynajmniej nie był gorszy.
Generalnie 3 z pięciu moich postanowień noworocznych już odeszły na wieczne spoczywanie, w tym jedno już godzinę po północy (ale godzina bez przeklinania to i tak spory sukces!).
Aczkolwiek zostały jeszcze 2, które mają szansę przetrwać przynajmniej do lutego.
Wam oczywiście życzę, żebyście w swoich postanowieniach trwali jak najdłużej.

Póki co, na chwilę obecną, moim największym marzeniem jest LIPIEC. Nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne (jednakowoż jeśli ktoś z was zna jakiegoś sobowtóra George'a Clooneya, to naturalnie nie odmówię).
NIENAWIDZĘ stycznia, kiedyś nawet pisałam o nim jako o mega rozwleczonym dniu typu kutas, ale chyba muszę zaprzestać używania takich określeń, bo sprawdziłam statystki na blogu (próżność swoją chciałam zadowolić rzecz jasna) i najwięcej osób trafiło tutaj wpisując w google "fallus".
Tak więc ograniczę się wyłącznie do określenia stycznia jako miesiąca, którego BARDZO BARDZO BAAAAARDZO nie lubię. Nie będę się silić na żadne poetyckie porównania, bo nie zarejestrowałam bloga jako +18.

Niniejszym dobranoc,
wracająca do cyberprzestrzeni,
K.W

2 komentarze:

  1. nie lubię stycznia

    jedyne, co jest w nim fajne to fakt, że zbliża nas do wakacji... noo do wiosny też już brzmi nieźle

    OdpowiedzUsuń
  2. "Każdy dzień zbliża mnie do wakacji" - mam to napisane markerem na lodówce. Pomaga ;)

    OdpowiedzUsuń