poniedziałek, 24 października 2011

and again, and again...

No więc jakby to powiedzieć. Strasznie mi głupio, że umieszczam te cholerne notki tak rzadko, ale jakby to ująć... TROCHĘ JEST ZAPIERDOL. A najgorsza w tym wszystkim jest świadomość, że łatwiej już nie będzie.
W chwili obecnej siedzę już w Zabrzu, albowiem ledwo co wróciłam z miasta tkaczy i powinnam się uczyć, ale naprawdę nie potrafię się zmusić. Dodatkowo demotywuje mnie wizja dzisiejszej siłowni, bo w sumie to po co się uczyć, skoro za 1,5 godziny i tak muszę wyjść...
Pouczę się jak wrócę, oj tam oj tam.
No i jeszcze jedna rzecz! Dlaczego nikt mi do ciężkiej cholery nie powiedział, że to co mówią o pierwszym roku to jednak PRAWDA?! Hmmm...?!
Ja naprawdę myślałam, że te ociekające krwią i potem opowieści o nauce anatomii są przesadzone. Chociaż trochę. No a wcale nie są.
Albo to ja jestem oślicą, co w sumie, jeśli spojrzeć na to z obiektywnej perspektywy, nie jest takie znowu niemożliwe!
W każdym razie anatomia zabiera mi większą część każdego dnia (a ściślej rzecz ujmując, to nocy) no i trochę mnie to przeraża, bo przecież z każdym tygodniem będzie gorzej. Dlatego staram się nie myśleć przesadnie naprzód, i skupiam się na tym, żeby przetrwać - od wtorku do piątku i od piątku do wtorku, od anatomii do anatomii.
Niech mi jakiś oświecony i doświadczony student wyższych lat doda nieco otuchy, bo wyczuwam w moim nastawieniu nutkę zrezygnowania. Póki co subtelną, ale jak tak dalej pójdzie, to podejrzewam, że z początkiem grudnia mogę dostać gwałtownej zapaści motywacji.
Inna rzecz, że jako osobie przesadnie uczuciowej i przywiązującej zbyt dużą wagę do zupełnie niepotrzebych odczuć, takich jak nostalgia albo szeroko pojęty sentymentalizm, pogoda za oknem nie ułatwia życia i także ma bezpośredni wpływ na mój depresyjny humor.
No może z tą depresją to dopuszczam się pewnej hiperbolizacji rzeczywistości, ale chyba wiecie, co mam na myśli.

No a teraz nastąpi zdanie, o które nigdy w życiu bym się nie podejrzewała.
Czasem jednak tęsknię za biologią.
Za kompletnie olewackim podejściem do zajęć, za to, że na tych studiach czułam się taka mądra (albowiem jedną z moich niezliczonych zalet jest oczywiście skromność), za to, że uczyłam się wyłącznie po to, żeby zaliczyć kolokwium, a potem zapomnieć wszystko w przeciągu tygodnia.
Naprawdę, niekiedy potwornie mi tego brakuje.

Ale jak to mówią, jak człowiek stoi w miejscu, to się cofa.
A ja jednak chcę iśc do przodu.
I chociaż jest ciężko, chociaż niekiedy dotkliwie doskwiera mi samotność i jest mi smutno (zabrzmiało jak zdanie z pamiętnika siedmiolatki, oh yeah!), chociaż mam wrażenie, że nigdy w życiu nie zdam anatomii, chociaż czasem poważnie zastanawiam się, co ja tutaj robię, to chyba muszę wytrzymać.

Kurde, w sumie dobrze, że mam tego bloga. Bo najgorzej jest nie mieć komu tego wszystkiego powiedzieć. Ja przynajmniej mogę napisać :)






p.s Jakby mi ktoś miesiąc temu powiedział, że moja norma 9 godzin snu na dobę, jest do przyjęcia, ale podzielona przez 3, to chyba bym nie uwierzyła :P
i właśnie to jest jedna z trzech najgorszych rzeczy w Zabrzu: anatomia, wiecznie niewyspanie i ZMYWANIE.
Przy czym to ostatnie jest gorsze niż 2 pozostałe razem wzięte.

poniedziałek, 3 października 2011

Z jak Zabrze

Długa nieobecność na serwerze blogspot.com została spowodowana niespodziewaną przeprowadzką autorki, za co wyżej wspomniana przeprasza i obiecuje poprawę. W miarę możliwości oczywiście.

***

Otóż spieszę donieść, że się PRZEPROWADZIŁAM DO ZABRZA. I że od półtorej godziny nawet mam internet, więc niczym wygłodniała hiena (ah te wymyśle metafory!) rzucam się na wszystko, od czego przez ostatni tydzien byłam brutalnie odcięta: począwszy od fejsbuka (szatańskie narzędzie), przez pudelka (tak, wstyd mi) aż po portal z serialami, gdzie W KOŃCU mogę obejrzeć pierwsze odcinki siódmego sezonu "How I met your mother". Innymi słowy, wracam do rzeczywistości.
I tylko trochę dziwnie się czuję, mając świadmość, że przynajmniej przez najbliższe, hmm, X czasu, to Zabrze będzie moją rzeczywistością.
Prawdziwe zajęcia dopiero od środy (chociaż to dyskusyjna kwestia, bo dla mnie przysposobienie biblioteczne NIGDY nie będzie poważnym PRZEDMIOTEM, ale wsród Śumowskiej gawiedzi chyba jestem osamotniona), więc póki co nie podzielę się z wami wrażeniami odnośnie STUDIOWANIA. Jednyne czym ewentualnie mogłabym się podzielić, to tysiące obaw, które łomoczą mi w głowie, ale to raczej jest takie średnio medialne. I nie przewiduję tego upubliczniać. W trosce o zdrowie psychiczne czytelników oczywiście. Bo moja wrodzona próżność byłaby mile połechtana, gdybym jednak zdecydowała się uskuteczniać autopsychoterapię w internecie. No ale trzeba nad nią zapanować.
Oprócz tego miasto na Z. nieco mnie towarzysko onieśmiela i póki co jeszcze nie zdecydowałam wybrać się na żadne integracyjne spotkanie. Co jest o tyle dziwne, że generalnie nie zdarza mi się doborowolnie rezygnować z imprez. Ale póki co chyba nieco bardziej muszę się zintegrować z szeroko pojętym Zabrzem, potem zajmę się ogarnianiem ludzi, którzy zdecydowali, podobnie jak ja, studiować właśnie TU.

W każdym razie Śląsk mi się podoba. Są pewne rzeczy, które cudownie mnie zaskoczyły, choćby to, że tutaj wszyscy są tak straszliwie MILI.
Albo to Łódż jest miastem gburów, co w sumie nie jest takie znowu nieprawdopodobne.
Są rzeczy, których muszę się jeszcze nauczyć, choćby poruszanie się komunikacją miejską, bo jak poprosiłam o bilet na pół godziny (bo w mieście tkaczy, z ktorego pochodzę, bilety są CZASOWE), pani bardzo uprzejmie, aczkolwiek ze wzrokiem sugerującym, że chyba nie wzięłam porannej dawki leków, spytała: NA JEDNĄ GMINĘ, TAK?
No więc powiedziałam, że chyba tak. Bo dopiero później się dowiedziałam, że tutaj cena biletu uzależniona jest od ilości miast, przez które dany środek transportu przejeżdża. Bardzo sprytne.

No i jak można nie wiedzieć co to jest KRAŃCÓWKA? Albo MIGAWKA? Pytam się pana, którędy dojść na krańcówkę, to mina "chyba spadła pani z księżyca, królewno" wyraziła wszystko.

Czuję, że przede mną znacznie więcej nauki, niż tylko anatomia.