niedziela, 16 lutego 2014

Is that the diamonds from the mines?

Tkwię właśnie w samym środku niecodziennego momentu, kiedy naprawdę mam ochotę coś napisać, a ni chuja nie wiem co. Zwyczajnie zawładnęła mną przemożna chęć przelania myśli na papier, a jedynym problemem zdaje się być to, że zabrakło myśli. Z jednej strony nie rokuje to zbyt dobrze, zważywszy na to, że naprawdę chciałabym w końcu skończyć studia, a całkowite wyłączenie procesów myślowych może mi to nieco utrudnić, a z drugiej jest to niezawodny znak, iż sesja powoli przechodzi w zasłużone rewiry niebytu gdzieś głęboko w pamięci, a to z kolei zdaje się być informacją pozytywną z samego założenia. W każdym razie cieszę się niezmiernie, albowiem przede mną niemal tydzień słodkiego opierdalania, kiedy to będę wraz z olimpijczykami ćwiczyć trudne sporty (kondycję przekażą mi na zasadzie osmozy, jeśli tylko kineskop telewizora uznamy za wartościową błonę biologiczną), a potem relaksować się w towarzystwie książek, muzyki i wiecznie nienasyconych alkoholowo przyjaciół. Luty jednak czasem bywa piękny.
W piątek miałam egzamin z historii Czech, a właściwie pierwszą składową tegoż, bo drugi egzamin z tego samego przedmiotu mam też w czerwcu. Nienawidzę ustnych egzaminów, bo stres mi nie daje żyć, drążąc dziurę w brzuchu, zabierając całą krew z twarzy i podłączając ręce do jakiegoś niewidzialnego generatora drgawek, bez względu na to, jak dobrze się przygotuję. Natomiast przyznać muszę z rączką na serduszku, że było lepiej niż myślałam i zdałam (ty żeś rymie Słowackiego godzien pióra!).
Od nowego semestru zaczyna mi się historia literatury i wszystko byłoby genialnie, bo głównie na to czekałam, decydując się na bohemistykę, gdyby nie to, że wykłady są z Czechem i po czesku. Z czeskim podręcznikiem, czeskimi notatkami, czeską Wikipedią i w ogóle wszystkim SOOOO CZECH, co przyprawia mnie o pewne symptomy, pozwalające domniemywać panikę. Póki co nie zamierzam jeszcze siać defetyzmu, ale ZOBACZYMY.

A co do poprzedniej notki, to Wasze komentarze utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem prosta w obsłudze niczym sam król cep i przejrzeć mnie jest równie łatwo, jak rozkosznie cieniutki plasterek parmeńskiej szynki. Sherlocki!
Ale na razie cicho sza i buzie na kłódkę, zobaczymy wszystko za czas jakiś, raczej dłuższy niż krótszy.


(moja ukochana piosenka Stonesów, śpiewa mistrz Keith <3)

7 komentarzy:

  1. "(...)wiecznie nienasyconych alkoholowo przyjaciół(...)" znam takich! :) 3maj się i uważaj, żeby Cię ten telewizor nie wchłonął;P

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiec jednak miłości do medycyny nie jest się tak łatwo pozbyć i oszukać ... Chyba będę miała tak samo.

    OdpowiedzUsuń
  3. No dziewczyno, mega plus za Rolling Stones! :D

    Paweł

    OdpowiedzUsuń