sobota, 24 sierpnia 2013

there is a light that never goes out

Blogosfera utkwiła w sezonie ogórkowym, i nasuwa mi się niepokojąca myśl, że zaraz chyba skiśnie. Sporo czasu mnie tu nie było, wessały mnie wakacje, i spodziewałam się morza nowych notek na tych najczęściej odwiedzanych blogach, a tu CISZA. Flauta. Bezmiar niczego.
Ale ja to wiem, ja to rozumiem, albowiem sama żem jest aktywną częścią tegoż zjawiska. Natomiast jako iż przyroda próżni nie lubi, postanowiłam dać dobry przykład i tworzę nową notkę. Nową notkę absolutnie o niczym, bo wakacje to taki absurdalny okres, że niby ma się duuuużo czasu i robi mnóstwo ciekawych rzeczy, a jak przychodzi do napisania posta, to okazuje się, że i czasu nie ma prawie wcale, a i te ciekawe rzeczy stają się podejrzanie mało interesujące dla potencjalnego odbiorcy.
NATOMIAST zaczęło we mnie wzbierać potężnymi falami uczucie tyleż nieszkodliwe, co paskudnie natrętne, mianowicie poczucie winy, spowodowane pozostawieniem blogusia samego na pastwisku okrutnego losu, smutnego i zaniedbanego wręcz hańbiąco.
Ale oto i cudowne zmartwychwstanie, rezurekcja i nekromancja, Królowa wskrzesza swój internetowy pamiętniczek, w sposób co prawda niespecjalnie wyszukany, wręcz prostacko nieskomplikowany powiedziałabym, ale cel uświęca środki, a na ambitniejsze notki jeszcze przyjdzie czas. ZAPEWNIAM.
No bo w sumie to takie dość konkretne pójście na łatwiznę, takie pisanie bez przemyśleń. Więc będę pisać to, co przepiękny polski związek frazeologiczny definiuje jako "co ślina na język przyniesie".

Nieco ponad tydzień temu wróciłam z Wrocławia, w którym już mam gdzie mieszkać, w którym jest najgenialniejsze zoo w jakim do tej pory byłam, i w którym mój telefon niemal dokonał żywota, podejmując dramatyczną próbę samobójczą i topiąc się w fontannie. Przeżył, aczkolwiek śmierć już zapukała w białą obudowę i chwile grozy, niczym z "Ostrego dyżuru" także miały miejsce.
Poza tym dni upływają mi leniwie i powoli, niekiedy z jakimś hedonistycznym pierwiastkiem w postaci wieczoru z Kadarką i rozkoszowania się jej bujnym bukietem (subtelna nutka spoconego bułgarskiego przetwórcy winogron i Złotych Piasków po sezonie, bajeczka), najczęściej zaś z książką lub filmem (albo Top Gearem. Najczęściej z Top Gearem. Zawsze z Top Gearem.)
A za tydzień mam urodziny, jeszcze nawet nie wiem, czy się cieszę czy nie. A za tydzień i jeden dzień dzieci pójdą do szkoły, a ja znowu przez pół dnia będę się zastanawiać, dlaczego tyle ludzi wygląda jak pingwiny.
No i już trochę chcę październik. Bo niby trochę się boję, trochę stresuję i czasem chyba trochę za dużo myślę, ale już chyba nie mogę się doczekać.
A póki co cieszę się latem, bo dla mnie tegoroczne lato to najlepsze (ODPUKAĆ!) lato w moim niemal już dwudziestodwuletnim życiu. Chociaż muszę przyznać, że mam nieodparte wrażenie, że i na jesień w tym roku nie będę mogła narzekać ;)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

tralalalalalaaaaaaaaaa

Jestem taka szczęśliwa. Za każdym razem, jak o tym pomyślę, to z paranoicznym zaangażowaniem szukam wokół siebie czegokolwiek made of niemalowane drewno, co dla postronnych zapewne nosi poważne znamiona choroby psychicznej, zważywszy na to, że robię to średnio raz na 3 minuty, ale jestem przesądna. I trzeba odpukać, żeby nie zapeszyć. Ponoć odpukanie w puste jest niemal równie skuteczne jak w niemalowane, także najczęściej kończy się na tym, że w synchronicznych odstępach czasu po prostu walę się w głowę, co raczej wspomnianych postronnych utwierdza w przekonaniu, że mają do czynienia z zaginioną legendą szpitala w Kochanówce.
No ale jestem taka szczęśliwa (BĘC w głowę!), że myślę o tym bez ustanku. Taplam się w radości, kąpię się w uciesze, topię się w uśmiechu (JEB w głowę!). I to jest takie niesamowite, bo nawet jak się staram o tym nie myśleć, to gdzieś tam w bajecznych odmętach mózgu, który podobno posiadam, nagle uaktywni się jakiś szybkostrzelny neuron i mi o tym od razu przypomni, momentalnie sprawiając, że wyglądam jak dziewczę odrobinę psychicznie upośledzone, z bananem na ryju i maślanymi oczami. (ŁUP w głowę!)
Taka troszkę monotonna jestem ostatnio i w ogóle tak tego statutowego narzekania i marudzenia niezbyt tutaj wiele, wiem. I to nie dlatego, że nie ma już rzeczy, które wznoszą mi poziomy kurwidyny we krwi na jakieś wyższe poziomy pojmowania, bo naturalnie one nadal SĄ i mają się nadzwyczaj dobrze, ale dlatego, że one są po prostu głupie. Po prostu głupie.

Tak w swojej maniackiej próżności pomyślałam, że pewnie was interesuje, jak spędzam wakacje. Spędzam w Łodzi, smażąc się na chrupko we własnym tłuszczu, empirycznie sprawdzając, jak duże stężenie endorfin jestem w stanie wytrzymać, piję wino na balkonie, czytam książki o Stonesach i słucham Stonesów i śpiewam razem ze Stonesami, sporo myślę i jeszcze więcej NIE MYŚLĘ (if-ju-noł-łot-aj-min)
Ale toż to deszcz na Serengeti! Rozkwitły kaktusy, hasają lamparty! Toż to właśnie SZCZĘŚCIE! Jestem taka szczęśliwa! (PAC w głowę!)
(Proszę zwrócić uwagę na zabieg literacki, jakim jest zastosowanie klamry w powyższej krótkiej formie wypowiedzi, zwrócić uwagę i DOCENIĆ, albowiem jest to pierwszy krok w stronę mojego przyszłego humanistycznego wykształcenia. Start już w październiku!)