czwartek, 21 lipca 2011

oh, beautiful town

Dzisiejsza notka sponsorowana jest przez mój lokalny patriotyzm. Można się śmiać, można się dziwić, można się pukać w czoło, ale absolutnie się nie wstydzę, mało tego - jestem zajebiście dumna z tego, że kocham moje rodzinne miasto. A że ostatnio usłyszałam, że Łódź jest szara, brudna i brzydka, poczułam się w obowiązku, żeby nieco naprostować tę krzywdzącą opinię, jaka wokół tego miasta magicznie krąży, jak jakiś, za przeproszeniem, wygłodniały, wyliniały sęp.
Więc proszę się mentalnie przygotować.
Rzeczywiście, Łódź to nie Kraków, to nie Warszawa, nie Wrocław, którym uroku faktycznie nie można odmówić. Łódź jest piękna, ale w taki kompletnie odmienny, zupełnie nieoczywisty sposób. Kiedyś usłyszałam, że jest to miasto dla koneserów. I muszę się z tym w pełni zgodzić, bo choć na mnie urok Łodzi działa, i to w olbrzymim stopniu, zdaję sobie sprawę, że większość ludzi ocenia miasto w kategorii ładne/nieładne, nowoczesne/zapuszczone itd. Mało komu chce się spojrzeć głębiej, odrzucić wierzchnią warstwę uprzedzenia i odkryć piękno, jakie kryje się w czymś pozornie brzydkim i zaniedbanym. Mam wrażenie, że Łódź działa na tych, którzy potrafią na pewne rzeczy spojrzeć z innej perspektywy niż większość ludzi. Oczywiście, że Kraków jest piękny. Cudowna starówka, wyremontowane kamienice, ten specyficzny krakowski splean unoszący się ponad brukowanymi ulicami... Jest piękny w zupełnie oczywisty, naturalny sposób. Posiada estetykę, która większości ludzi odpowiada, bo jest wypieszczony i wypielęgnowany, jak domek w Simsach.
W Łodzi tego nie ma.
Za to co i rusz napotyka się na coś, co zadziwia. Łódź to miasto kontrastów i to od początku swojego istnienia. Nie chcę się wdawać w szczegóły hisotryczne i udawać, że jestem "Przewodnikiem Gazety Wyborczej po regionie łódzkim", ale odkąd Łódź stała się potężnym ośrodkiem miejskim, co miało miejsce w XIX wieku, podczas wielkiej rewolucji przemysłowej, stała się też miejscem nieustannego kontrastowania. Kiedyś objawiało się to tym, że wychodząc z pałacu, który wprost ociekał złotem, wchodziło się prosto na teren fabryki, gdzie tysiące niewykształconych, biednych włókienników tkało i doglądało tkackich maszyn. Oprócz tego Łódź to miasto 4 kultur - aż do rozpoczęcia wojny, w symbiozie żyli Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, skrajnie różni, a jednak umiejący się dogadać przedstawiciele czterech różnych narodowości. Echo tego pobrzmiewa na łódzkich podwórkach po dziś dzień.
Teraz te kontrasty także widać. Nowoczesność przenika się z secesją, relikty PRL przenikają się z teraźniejszością, brzydota przenika się z pięknem, zaniedbanie z przesadnym wypielęgnowaniem...
Łódź jest jak kobieta nie z naszej epoki. Trochę dekadencka, trochę melancholijna... Z wierzchu szara i smutna, w środku tętni życiem.
I dla mnie jest najpiękniejszym miastem świata.
Na dowód chciałam wam pokazać kilka zdjęć, które, mam nadzieję, przekonają i was do tej opinii; nie chcę pokazywać najbardziej znanych miejsc, które można zobaczyć w każdym przewodniku. Manufaktura czy Księży Młyn są jedyne w swoim rodzaju, ale to te dużo mniejsze rzeczy stanowią o tym szczególnym klimacie ;)

Jeśli ktoś by się mnie spytał, o pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl, gdy mówię o Łodzi, bez wahania odpowiem "bramy". Bramy to centrum życia. Dlatego, jeśli ktoś przyjeżdża do miasta po raz pierwszy, potrzebuje przewodnika, który go w te bramy wprowadzi, inaczej nie pozna się prawdziwej Łodzi.


Wnętrze pewnej łodzkiej fabryki, ale podobnych są dziesiątki. Obecnie odbywają się tam pokazy w ramach łodzkiego Fashion Week.


Przykład autentycznego komunistycznego absurdu. Wierzcie lub nie, ale ten blok (tzw. "plomba"), znajduje się między dwiema cudownymi secesyjnymi kamienicami. Ale klasa robotnicza musiała mieć gdzie mieszkać.


Łódź Fabryczna. Straszy wszystkich podróżnych, ale bez tego dworca to już nie będzie to samo.

Poniższe zdjęcia z cyklu "Magiczna" + mała adnotacja: praktycznie wszystko, co znajduje się na zdjęciach, mieści się w samym centrum Łodzi:








Zdjęcia bloku przy Narutowicza oraz Dworca Fabrycznego pochodzą z bloga Oliwii, genialnej łódzkiej fashion-blogerki: http://www.oliwiora.blogspot.com
Natomiast wszystkie pozostałe fotografie są dziełem Maćka z http://www.snakeeyes.blox.pl

poniedziałek, 11 lipca 2011

meine Damen und Herren - DER JAHRESTAG

Muszę szczerze przyznać, że nie spodziewałam się, że tyle wytrzymam. Raczej myślałam, że mi się znudzi, że nie będzie mi się chciało, że w końcu nie znajdę czasu... A tu proszę.

Właśnie mija rok, okręgłe 365 dni, od pierwszego wpisu, od dnia, w którym na potrzeby blogosfery stałam się Królową Wszechrzeczy.
Przyznaję, w zeszłym roku o tej porze targnął mną implus i potrzeba wylania z siebie potężnej objętości goryczy. Dopiero jakiś czas później doszłam do wniosku, że fajnie jest mieć maleńki kawałek w sieci wyłącznie dla siebie, mieć miejsce, gdzie w końcu, bezkarnie, mogę uprawiać niecenzuralne gorzkie żale.
I to jest niezaprzeczalna zaleta posiadania bloga.

W tym miejscu nie mogłabym nie wspomnieć o ludziach, którzy czytają to, co uroi się w mojej rudej głowie. Muszę przyznać, że zajebiście mnie to wzrusza, kiedy ktoś między facebookiem a kwejkiem zdecyduje się wejść na "Królową...", a czasem jeszcze zostawić po sobie ślad w postaci komentarza. Autentycznie mnie to wzrusza.
Więc niniejszym z całego serca chciałabym podziękować każdemu, kto się na to zdecydował. Wiedzcie, że gdy bloger mówi (pisze, kurwa, PISZE), że blog jest tylko dla niego i blablabla, to kłamie, łże i kręci. Bo gdyby rzeczywiście tak było, to by sobie poszedł do papierniczego, kupił zeszyt w pięciolinię i pisał codziennie "Drogi pamiętniczku".
Decydując się na bloga, decydujemy się na to, że będziemy czytani (być może z rzadka, ale jednak) i oceniani.
Ale wracając do rzeczy. Wasze komentarze motywują mnie do działania, pomagają mi spojrzeć na pewne rzeczy z zupełnie innej perspektywy. Kto nie ma bloga, nie może sobie wyobrazić uczucia, jakie mną wstrząsa, gdy widzę pod notką, że ktoś zdecydował się wyrazić opinię na jej temat ;)
Tak więc jeszcze raz dziękuję.

Tymczasem ja w poprzedniej notce zadeklarowałam zawieszenie mojej grafomańskiej kariery. I przyznaję, że zrobiłam to chyba nazbyt pochopnie, bo byłoby mi bardzo ciężko już na zawsze rozstać się z tym swoistym katharsis, które towarzyszy mi zawsze wtedy, kiedy uda mi się spłodzić notkę wyjątkowo bogatą w słowa powszechnie uważane za niecenzuralne.

A to, czy uda mi się w tym roku dostać na studia, czy nie, to chyba, jeśli chodzi o bloga, nie jest takie znowu pierwszorzędne. Blogów prowadzonych przez studentów medycyny w sieci jest dużo (co ja osobiście sobie cenię, bo ich czytanie jest dla mnie rozrywką w długie letnie wieczory, gdy pachnie jaśmin, a niebem wstrząsają grzmoty, a błyskawice rozrywają tenże nieboskłon. ah, poezja.). A blogów prowadzonych przez byłe studentki biologii, które chcą, ale nie wychodzi, a mimo wszystko dalej próbują? Ile? ;>
Jedno wam powiem. Fajnie jest być unikatem! :)

środa, 6 lipca 2011

trzeba wiedzieć, kiedy skończyć, laleczko.

Po raz pierwszy odkąd założyłam bloga, mam poczucie, że nie był to dobry pomysł. Zawsze wydawało mi się, że będzie on stanowił jakąś pośrednią formę literackiego wyżycia, którego bardzo potrzebuję. Bo lubię opisywać świat w sposób, w jaki ja ten świat postrzegam, mam łatwość w dobieraniu słów, a poza tym zawsze cieszyło mnie, że znajdują się na świecie ludzie, którym ten styl się podoba.
Drugim powodem, dla którego prawie rok temu zdecydowałam się przywdziać maskę Królowej Wszechrzeczy było to, że potrzebowałam dzielić się z ludźmi tym, że nie udało mi się spełnić mojego największego marzenia, którym chyba każdy wie, co było. I jest. Potrzebowałam bloga, żeby móc pokazać, że porażka może stać się sukcesem i że nigdy nie jest tak źle, jak się wydaje.
Chciałam, żeby któregoś dnia "Blog studentki biologii" stał się "Blogiem studentki medycyny".
Tak jak mówię, blog miał być najpierw terapią, a potem nagrodą. Dla mnie największą nagrodą byłoby móc dzielić się z ludźmi, którzy znajdują czas i ochotę na to, żeby tu zajrzeć, tym, jak żyje się dziewczynie na pierwszym, potem drugim, szóstym roku lekarskiego... Takich blogów w sieci jest od cholery, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale naprawdę tego chciałam.
Natomiast bardzo nie chciałabym być wirtualnym nieudacznikiem, któremu w życiu wychodzi dobrze wyłącznie narzekanie i marudzenie (nie żeby mi było z tego powodu przykro, akurat umiejętności narzekania uważam w moim życiu za wyjątkowo cenne), nieudacznikiem i ciastomózgiem, który bez przerwy próbuje i bez przerwy mu nie wychodzi. A być może po prostu jest za głupi, żeby móc zostać lekarzem.

I właśnie z tego powodu ta notka prawdopodbnie będzie ostatnią. Terapia blogowa była dobrym rozwiązaniem, ale trwająca dłużej niż rok staje się frustrująca.
Piszę "prawdopodobnie", bo pisanie pełni w moim życiu funkcję oczyszczającą i nie wiem, czy wytrzymam bez umieszczania wypocin w internecie. Ale nie wiem, czy będzie mnie stać na to, żeby ten blog utrzymał formę taką, jaką prezentował do tej pory.

Jak pewnie zdążyliście się domyśleć już na samym początku, moja M&M nie okazała się wybitnym sukcesem. Rozjebałam biologię, ale zjebałam chemię, więc nie wróżę sobie powodzenia.
Co prawda listy rankingowe dopiero za jakiś czas, ale myślę, że okres, w którym łudziłam się i miałam nadzieję, był w zeszłym roku. Ten należy do chłodnego realizmu i trzeźwej oceny sytuacji.

***

A teraz jeszczę na chwilę zostanę pajacem, którym tak naprawdę jest Królowa Wszechrzeczy i trochę opowiem o tym, co się dzieje w moim kolorowym życiu.
Wczoraj udało mi się wrócić z Gdyni, czym jestem niezmiernie zasmucona, bo festiwal był GENIALNY. Cudowne jest to, że ludziom nie przeszkadza prażące słońce, piekło w namiotach, ściana deszczu na koncertach, mokre ubrania, brak ciepłej wody, bo interesuje ich tylko muzyka.
Nie wiem, czy chcecie słuchać subiektywnej oceny festiwalu, bo rozumiem, że każdego ekscytuje inna muzyka, inne grupy. Pragnę tylko zaznaczyć, że Pulp, The Strokes czy niepoznana przeze mnie wcześniej Kate Nash, dali koncerty, po których uznawałam, że nadeszła pora, żeby umierać. Bezapelacyjnie rewelacyjne.
Jedynym minusem było to, że wszystko trwało tak krótko.
I to, że mój płaszcz przeciwdeszczowy okazał się wyłącznie przeciwmżawkowym. W konfrontacji z ulewą drugiego dnia przegrał z kretesem już na Brodce.


Jako że nie spałam od naprawdę wieeeeeeeeelu godzin, pozwólcie, że w tej sekundzie was opuszczę, życząc jednocześnie miłego dnia i spokojnej nocy.
Pozdrawiam,
K.W.