Obiecałam posta przed świętami. Obiecałam, więc tworzę.
Za 2 dni Wigilia, której kompletnie nie czuję. Nie wiem czy to brak śniegu tak dewaluuje święta, czy może przyczyna jest głębsza, ale prawdą jest, że bardzo się dzisiaj zdziwiłam, gdy zorientowałam się, że naprawdę jest już 22.XII. Zupełnie nie czuję magii świąt. Szczerze mówiąc, to centralnie przede mną stoi choinka, udekorowana jak z żurnala, którą staram się ignorować za każdym razem, gdy obok niej przechodzę.
Tęsknię za choinką w moim dawnym domu. Wielkiej, ubranej we wszystko co możliwe, tak tandetnej, że aż bolały oczy. Którą dekorowaliśmy z moim bratem zawsze dzień przed Wigilią, na której lampki zżerały więcej prądu niż wszystkie pozostałe sprzęty w domu przez pół roku.
Mam nadzieję, że już w samą Wigilię trochę nastroju mi się udzieli. Może zapach grzybowej i tego okropnego kompotu, który i tak wypiję, bo przesąd to przesąd, trzeba się trzymać!, każe mi przypomnieć sobie, że naprawdę są święta. I że kiedyś znów będę się cieszyć z tego, że przyszły.
Ale co ja tam zamulam. W końcu jakby nie patrzeć, to Boże Narodzenie czasem radości jest i kropka. Niektórzy się cieszą z życia w ogóle, inni tylko z tego, że teraz w końcu mają tydzień wolnego i mogą się wyspać, ale dobrze jest znaleźć sobie chociaż niewielki powód do uśmiechu ;)
Ja znalazłam genialny powód, żeby się uśmiechać, a tym powodem jest w swej banalnej istocie BANAN NA TWARZY. Brzmi słabo, ale działa.
Jestem zdziwiona, bo dopiero ostatnio odkryłam, jak miło jest się uśmiechnąć do kogoś na ulicy, do kompletnie przypadkowej, nieznajomej osoby i dostać smile-back ;)
I właśnie tego Wam życzę. Jak najwięcej uśmiechu, szczerego i jak najczęściej.
A oprócz tego... Spokoju, sukcesów i miłości. PREZENTÓW ofkors, żeby te wszystkie pierogi i makowce poszły w cycki (panom mogą pójść w bicepsy, ginekomastia jednak nie jest sexy) i żeby zawsze był obok was ktoś, z kim nie będziecie się bać stać pod jemiołą... ;)
Wesołych Świąt!
sobota, 22 grudnia 2012
sobota, 15 grudnia 2012
paranoid paranoia.
Jakoś chyba ostatnio kompletnie nie mam weny. Przynajmniej ze 3 razy zabierałam się, żeby napisać notkę, ale bzdury które udało mi się stworzyć były tak bezmierne, że bez żalu kasowałam ten potok połączonych niby ze sobą jakimś związkiem przyczynowo-skutkowym słów, które tak naprawdę były od siebie kompletnie oderwane. Wiecie chyba co mam na myśli. W sumie to całkiem dobrze odzwierciedla mój obecny stan, bo jestem taka...niespójna. Jakby mnie ktoś źle posklejał.
Ostatnimi czasy moje życie ograniczało się wyłącznie do chodzenia na niemiecki trzy razy w tygodniu. I uwierzcie mi, nie chcecie o tym czytać.
Poza tym to chyba zwyczajnie za dużo myślę. I intensywnie pielęgnuję w sobie mój mały, słodki borderline. Cały dzień się śmieję, gadam i plotkuję przez 3 godziny przy kubku herbaty, poznaję nowych ludzi i udaję, że mnie to niesamowicie podnieca, tylko po to, żeby wieczorem założyć na uszy słuchawki, włączyć komputer i w spokoju ducha porozdrapywać stare rany. W bardzo sadystyczny sposób maltretuję swój hipokamp.
Tym samym mogę stwierdzić, iż moje życie uczuciowe obecnie znajduje się mniej więcej na poziomie jednego z wielkich rowów oceanicznych Pacyfiku.
Co do spraw innych, nazwijmy je sobie roboczo ZAWODOWYCH, dałam sobie czas do końca roku. Do końca najgorszego roku mojego życia muszę podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i w końcu postanowić, w jaki sposób je jakoś konstruktywnie spożytkować.
A'propos końca roku, to w ostatni dzień każdegoż odbywa się najbardziej przereklamowana impreza wszechświata i KAŻDY, przyciśnięty jakąś niewidzialną ręką społecznego przymusu czeka do tej północy, lepiej lub gorzej się bawiąc. Jako iż ten rok jest dla mnie wyjątkowo NIEPRZYCHYLNY (zdaje się, że wspominałam o tym już jakieś 2035338474 razy, tylko może nie tak eufemistycznie) postanowiłam, zgodnie ze swoją przekorną i złośliwą naturą, podziękować mu za współpracę (współpracę, dobre sobie) w sposób iście epicko zajebisty i robię najlepszą imprezę w obszarze Polski centralnej.
A zmierzam do tego, że potrzebuję dobrych bitów. I z tą prośbą zwracam się do was. Moja playlista ma już co prawda długość, która wystarczyłaby na 3 równoległe sylwestry, ale jeśli znacie dobre imprezowe hity to PROSZĘ PISAĆ. I umówmy się, Nicki Minaj i One Direction to nie są dobre propozycje.
Pozdrawiam was gorąco i obiecuję przynajmniej jeszcze jedną notkę przed świętami.
Garbage będzie na sylwestrze. Piosenki o paranojach zawsze są SUPER. Zwłaszcza jak 3/4 gości to ludzie z praktycznie zdiagnozowaną chorobą psychiczną.
Ostatnimi czasy moje życie ograniczało się wyłącznie do chodzenia na niemiecki trzy razy w tygodniu. I uwierzcie mi, nie chcecie o tym czytać.
Poza tym to chyba zwyczajnie za dużo myślę. I intensywnie pielęgnuję w sobie mój mały, słodki borderline. Cały dzień się śmieję, gadam i plotkuję przez 3 godziny przy kubku herbaty, poznaję nowych ludzi i udaję, że mnie to niesamowicie podnieca, tylko po to, żeby wieczorem założyć na uszy słuchawki, włączyć komputer i w spokoju ducha porozdrapywać stare rany. W bardzo sadystyczny sposób maltretuję swój hipokamp.
Tym samym mogę stwierdzić, iż moje życie uczuciowe obecnie znajduje się mniej więcej na poziomie jednego z wielkich rowów oceanicznych Pacyfiku.
Co do spraw innych, nazwijmy je sobie roboczo ZAWODOWYCH, dałam sobie czas do końca roku. Do końca najgorszego roku mojego życia muszę podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i w końcu postanowić, w jaki sposób je jakoś konstruktywnie spożytkować.
A'propos końca roku, to w ostatni dzień każdegoż odbywa się najbardziej przereklamowana impreza wszechświata i KAŻDY, przyciśnięty jakąś niewidzialną ręką społecznego przymusu czeka do tej północy, lepiej lub gorzej się bawiąc. Jako iż ten rok jest dla mnie wyjątkowo NIEPRZYCHYLNY (zdaje się, że wspominałam o tym już jakieś 2035338474 razy, tylko może nie tak eufemistycznie) postanowiłam, zgodnie ze swoją przekorną i złośliwą naturą, podziękować mu za współpracę (współpracę, dobre sobie) w sposób iście epicko zajebisty i robię najlepszą imprezę w obszarze Polski centralnej.
A zmierzam do tego, że potrzebuję dobrych bitów. I z tą prośbą zwracam się do was. Moja playlista ma już co prawda długość, która wystarczyłaby na 3 równoległe sylwestry, ale jeśli znacie dobre imprezowe hity to PROSZĘ PISAĆ. I umówmy się, Nicki Minaj i One Direction to nie są dobre propozycje.
Pozdrawiam was gorąco i obiecuję przynajmniej jeszcze jedną notkę przed świętami.
Garbage będzie na sylwestrze. Piosenki o paranojach zawsze są SUPER. Zwłaszcza jak 3/4 gości to ludzie z praktycznie zdiagnozowaną chorobą psychiczną.
wtorek, 27 listopada 2012
Maybe I'm too headstrong
Proszę mnie uderzyć w głowę.
Mocno i dotkliwie, tak żeby zabolało, a najlepiej na tyle z wyczuciem żeby mi się coś poprzestawiało w mózgu. Bo metody psychologiczne przestają działać, najwyższa pora sięgnąć po środki przymusu bezpośredniego i metody oparte na działaniu wybitnie mechanicznym, BO NIC INNEGO NIE DZIAŁA.
Naprawdę potrzebuję, żeby ktoś mną potrząsnął. Nie potrafię się ogarnąć. Na dzień dzisiejszy przedstawiam obraz człowieka, którym zawsze skrajnie pogardzałam, czyli osobowość typu rozgotowany makaron. Ewentualnie kisiel z proszku. Albo mam klasyczny borderline, no nie wiem.
Świadomość tego, że nie bardzo mam pojęcie, co mam zrobić z życiem trochę mnie przytłacza.
Paradoksalnie, przez to, że musiałam sobie odpocząć od medycyny i to bynajmniej nie dobrowolnie, odkryłam, ile rzeczy mnie interesuje. Ile na świecie jest do odkrywania, że z życia naprawdę można czerpać garściami, a nie tylko patrzeć na innych, którzy tak robią. I właśnie zdanie sobie z tego sprawy, zdanie sobie sprawy z tego, że znalazłam drogę, jak kiedyś w przyszłości zostać szczęśliwą osobą, jest dla mnie preludium do depresji.
Bo nie jestem do końca przekonana, czy ta droga niesie ze sobą medycynę.
A zważywszy na to, że wszystko w życiu budowałam lub zamierzałam budować na fundamencie zostania lekarzem to delikatnie mówiąc MAM PROBLEM.
Bo pozostaje mi albo życiowo się ogarnąć i w październiku wrócić na studia, mając już teraz z tyłu głowy wątpliwości, albo zrobić krok do przodu, nie mając pewności, czy przypadkiem nie stoję na skraju przepaści.
Jezu, to brzmi prawie jak interpretacja problemu narodowo-wyzwoleńczego u Mickiewicza. Zwłaszcza ta przepaść.
Także nie bardzo wiem, co zrobić.
Normalnie pocieszałabym się świętami, ale w tym roku szykują się najgorsze święta w moim życiu, więc nawet nie próbuję.
W każdym razie, nie jestem nieszczęśliwa. Jestem nieludzko rozlazła, przeżywam jakieś sinusoidalne wahania nastrojów, jestem wściekła, że od dawna nie podjęłam żadnej pozytywnej w skutkach decyzji, ale ogólnie rzecz ujmując nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa. Raczej czekam na to, co się wydarzy.
Znowu jebnęłam egzystencjalnego posta. W założeniu miał być o tym, że piatkowy koncert Muse naprawdę dał radę. Hmmm. Naprawdę nie wiem, jak to się stało.
Mocno i dotkliwie, tak żeby zabolało, a najlepiej na tyle z wyczuciem żeby mi się coś poprzestawiało w mózgu. Bo metody psychologiczne przestają działać, najwyższa pora sięgnąć po środki przymusu bezpośredniego i metody oparte na działaniu wybitnie mechanicznym, BO NIC INNEGO NIE DZIAŁA.
Naprawdę potrzebuję, żeby ktoś mną potrząsnął. Nie potrafię się ogarnąć. Na dzień dzisiejszy przedstawiam obraz człowieka, którym zawsze skrajnie pogardzałam, czyli osobowość typu rozgotowany makaron. Ewentualnie kisiel z proszku. Albo mam klasyczny borderline, no nie wiem.
Świadomość tego, że nie bardzo mam pojęcie, co mam zrobić z życiem trochę mnie przytłacza.
Paradoksalnie, przez to, że musiałam sobie odpocząć od medycyny i to bynajmniej nie dobrowolnie, odkryłam, ile rzeczy mnie interesuje. Ile na świecie jest do odkrywania, że z życia naprawdę można czerpać garściami, a nie tylko patrzeć na innych, którzy tak robią. I właśnie zdanie sobie z tego sprawy, zdanie sobie sprawy z tego, że znalazłam drogę, jak kiedyś w przyszłości zostać szczęśliwą osobą, jest dla mnie preludium do depresji.
Bo nie jestem do końca przekonana, czy ta droga niesie ze sobą medycynę.
A zważywszy na to, że wszystko w życiu budowałam lub zamierzałam budować na fundamencie zostania lekarzem to delikatnie mówiąc MAM PROBLEM.
Bo pozostaje mi albo życiowo się ogarnąć i w październiku wrócić na studia, mając już teraz z tyłu głowy wątpliwości, albo zrobić krok do przodu, nie mając pewności, czy przypadkiem nie stoję na skraju przepaści.
Jezu, to brzmi prawie jak interpretacja problemu narodowo-wyzwoleńczego u Mickiewicza. Zwłaszcza ta przepaść.
Także nie bardzo wiem, co zrobić.
Normalnie pocieszałabym się świętami, ale w tym roku szykują się najgorsze święta w moim życiu, więc nawet nie próbuję.
W każdym razie, nie jestem nieszczęśliwa. Jestem nieludzko rozlazła, przeżywam jakieś sinusoidalne wahania nastrojów, jestem wściekła, że od dawna nie podjęłam żadnej pozytywnej w skutkach decyzji, ale ogólnie rzecz ujmując nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa. Raczej czekam na to, co się wydarzy.
Znowu jebnęłam egzystencjalnego posta. W założeniu miał być o tym, że piatkowy koncert Muse naprawdę dał radę. Hmmm. Naprawdę nie wiem, jak to się stało.
wtorek, 20 listopada 2012
very strange love affair between dream and a man
Z różnych stron, zarówno via e-mail, via komentarz, jak i bezpośrednio poprzez poirytowany przekaz werbalny, zostałam zmotywowana do napisania kolejnej, według statystyk blogspota już dziewięćdziesiątej, notki. Może zacznę od prawdopodobnie tradycyjnego już wytłumaczenia się z ubogiej częstotliwości. Mianowicie wychodzę z założenia, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to lepiej się nie odzywać, no bo w sumie po co. (Dobra, wcale tak nie myślę; proszę zapytać kogokolwiek z moich znajomych, mój słowotok jest zjawiskiem stałym i niezmiennym, a ponadto praktycznie nie do zatrzymania; możecie na mnie mówić człowiek-tsunami).
W każdym razie moje życie aktualnie jest tak wielce nieatrakcyjne, że niespecjalnie wiem, co by móc opisywać. Sens jest taki, ze dzieje się dużo, mam wrażenie że dzieje się nawet trochę za dużo jak na pojedyńczego człowieka, natomiast nie są to rzeczy, o których mogłabym pisać nie narażając się na zarzut taniego emocjonalnego ekshibicjonizmu (zabrzmiało to jak z podręcznika psychologii dla ubogich, ale widać taki stajl).
Podejrzewam, że mam jakąś złą karmę. Albo w poprzednim życiu zrobiłam coś naprawdę strasznego, na przykład wprowadziłam fizykę do podstawy nauczania. Albowiem nie widzę innego wytłumaczenia ciągłej egzystencji na granicy porażki, której doświadczam od jakiegoś czasu.
Natomiast. Prawdopodobnie was zadziwię. Prawdopodobnie będzie to dla was szok. Prawdopodobnie niedowierzanie nie pozwoli zjeść wam w spokoju kolacji.
Będzie dobrze. Może nie jutro, może nie za tydzień. Albo właśnie że za tydzień, przecież tego nie wiem. I wtedy okaże się, że jedyny ślad, jaki pozostanie po tym koszmarnym 2012 roku, to mój zahartowany tyłek.
Polecam wysłuchać od początku do końca. I zamknąć oczy.
W każdym razie moje życie aktualnie jest tak wielce nieatrakcyjne, że niespecjalnie wiem, co by móc opisywać. Sens jest taki, ze dzieje się dużo, mam wrażenie że dzieje się nawet trochę za dużo jak na pojedyńczego człowieka, natomiast nie są to rzeczy, o których mogłabym pisać nie narażając się na zarzut taniego emocjonalnego ekshibicjonizmu (zabrzmiało to jak z podręcznika psychologii dla ubogich, ale widać taki stajl).
Podejrzewam, że mam jakąś złą karmę. Albo w poprzednim życiu zrobiłam coś naprawdę strasznego, na przykład wprowadziłam fizykę do podstawy nauczania. Albowiem nie widzę innego wytłumaczenia ciągłej egzystencji na granicy porażki, której doświadczam od jakiegoś czasu.
Natomiast. Prawdopodobnie was zadziwię. Prawdopodobnie będzie to dla was szok. Prawdopodobnie niedowierzanie nie pozwoli zjeść wam w spokoju kolacji.
Będzie dobrze. Może nie jutro, może nie za tydzień. Albo właśnie że za tydzień, przecież tego nie wiem. I wtedy okaże się, że jedyny ślad, jaki pozostanie po tym koszmarnym 2012 roku, to mój zahartowany tyłek.
Polecam wysłuchać od początku do końca. I zamknąć oczy.
piątek, 9 listopada 2012
...think of all the stories that we could have told
Poszukiwania sensu w życiu ciąg dalszy, chyba tak mogłabym nazwać dzisiejszy post. I prawdopodobnie 30 następnych też. Coraz częściej łapię się na tym, że nie wiem, czego oczekuję od życia. Tak jak rok temu byłam przekonana, że mam cel, który determinuje wszystko co robię i będę robić, tak teraz po prostu mózg rozjebany. Serio, gdyby mi rok temu powiedział, że za rok o tej samej porze moje życie będzie tak wyglądać, to dostałby kopa w tyłek. Albo przynajmniej śliną w twarz, bo mam diastemę i jak się śmieję zbyt gwałtownie, to nie zawsze panuję nad tym, co się przez nią przedostaje, ale to tylko taka sobie ironiczna dygresja, bo taka jestem zabawna. HA. HA. HA. Kurwa.
W każdym razie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Mój mózg, moja głowa, JAŹŃ MOJA nie może sobie znaleźć miejsca. Trochę za dużo wszystkiego chyba ostatnio się dzieje i mój ciasny umysł po prostu odmawia nawet próby ogarnięcia sobą całego tego syfu.
Mam dla was jedną radę. Nigdy, podkreślam po trzykroć, NIGDY NIGDY NIGDY nie myślcie, że gorzej już nie będzie. Albowiem jest to kuszenie losu w najczystszej postaci. True story.
Wracając do meritum, przeżywam ekstremalny w swym nasileniu weltschmerz, dodatkowo pogłębiany nieśmiałym podszeptem ze strony mojego mózgu, że może ja zwyczajnie idę w złą stronę.
Bo może moim przeznaczeniem jest zostać fryzjerką i wyjść za pracownika fabryki opon, mieć trójkę dzieci i mieszkać w przyczepie.
Btw, szukam męża. Jestem brzydka, rozchwiana emocjonalnie, intelektualnie niepełnosprawna i leczę złamane serce, ale umiem gotować. I mam cycki, to chyba jedyne co mi do tej pory wyszło w życiu. Poznam miłego pana, który umie wymienić żarówkę. Nie musi pracować w fabryce opon. Niech sobie będzie jaki chce, byle byłby mentalnie stabilny, bardzo proszę.
A tak poważnie, to chciałabym wiedzieć, gdzie chowają się ci wszyscy fajni faceci, oczywiście oprócz tych wszystkich fajnych, którzy są w związkach z, za przeproszeniem, pizdami. Bo z moich ostatnich obserwacji wynika, że to dosyć powszechne.
***
Kończ waść
***
Nie mam pojęcia, jak moje życie będzie wyglądało za rok. Zwyczajnie tego nie wiem, mam wrażenie, że może stać się WSZYSTKO. Rok temu miałam w głowie jasny scenariusz: 6 lat studiów, staż, specjalizacja, w międzyczasie ślub z tym tam takim jednym, wigilia u rodziców, pasztet na wielkanoc i ruski szampan na urodziny. Aktualnie wszystko się genialnie ZJEBAŁO, może z wyjątkiem szampana z rodzaju ruskich jebaczy, na nim zawsze mogę polegać.
Aczkolwiek jest to w istocie rzeczy smutne, że jedyny constant w moim życiu stanowi jabol.
Tym samym zakańczając dzisiejszą notkę, podszytą, jak zapewne się zorientowaliście, głęboką myślą filozoficzną, chciałabym powiedzieć, że zazdroszczę wszystkim ludziom, którzy mają plan na życie.
Bo ja chyba nie mam.
Po prostu jak będę kiedyś stara i pomarszczona to chcę mieć o czym opowiadać. Może niekoniecznie być żeńską wersją Keitha Richardsa, nie bądźmy ekstremalni, ale móc myśleć, że "noooooo mała, no to było po bandzie...!"
Bo właśnie doszłam do wniosku, że nic nie przeraża mnie równie mocno, co samotność i nudne życie. Kolejność dowolna.
W każdym razie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Mój mózg, moja głowa, JAŹŃ MOJA nie może sobie znaleźć miejsca. Trochę za dużo wszystkiego chyba ostatnio się dzieje i mój ciasny umysł po prostu odmawia nawet próby ogarnięcia sobą całego tego syfu.
Mam dla was jedną radę. Nigdy, podkreślam po trzykroć, NIGDY NIGDY NIGDY nie myślcie, że gorzej już nie będzie. Albowiem jest to kuszenie losu w najczystszej postaci. True story.
Wracając do meritum, przeżywam ekstremalny w swym nasileniu weltschmerz, dodatkowo pogłębiany nieśmiałym podszeptem ze strony mojego mózgu, że może ja zwyczajnie idę w złą stronę.
Bo może moim przeznaczeniem jest zostać fryzjerką i wyjść za pracownika fabryki opon, mieć trójkę dzieci i mieszkać w przyczepie.
Btw, szukam męża. Jestem brzydka, rozchwiana emocjonalnie, intelektualnie niepełnosprawna i leczę złamane serce, ale umiem gotować. I mam cycki, to chyba jedyne co mi do tej pory wyszło w życiu. Poznam miłego pana, który umie wymienić żarówkę. Nie musi pracować w fabryce opon. Niech sobie będzie jaki chce, byle byłby mentalnie stabilny, bardzo proszę.
A tak poważnie, to chciałabym wiedzieć, gdzie chowają się ci wszyscy fajni faceci, oczywiście oprócz tych wszystkich fajnych, którzy są w związkach z, za przeproszeniem, pizdami. Bo z moich ostatnich obserwacji wynika, że to dosyć powszechne.
***
Kończ waść
***
Nie mam pojęcia, jak moje życie będzie wyglądało za rok. Zwyczajnie tego nie wiem, mam wrażenie, że może stać się WSZYSTKO. Rok temu miałam w głowie jasny scenariusz: 6 lat studiów, staż, specjalizacja, w międzyczasie ślub z tym tam takim jednym, wigilia u rodziców, pasztet na wielkanoc i ruski szampan na urodziny. Aktualnie wszystko się genialnie ZJEBAŁO, może z wyjątkiem szampana z rodzaju ruskich jebaczy, na nim zawsze mogę polegać.
Aczkolwiek jest to w istocie rzeczy smutne, że jedyny constant w moim życiu stanowi jabol.
Tym samym zakańczając dzisiejszą notkę, podszytą, jak zapewne się zorientowaliście, głęboką myślą filozoficzną, chciałabym powiedzieć, że zazdroszczę wszystkim ludziom, którzy mają plan na życie.
Bo ja chyba nie mam.
Po prostu jak będę kiedyś stara i pomarszczona to chcę mieć o czym opowiadać. Może niekoniecznie być żeńską wersją Keitha Richardsa, nie bądźmy ekstremalni, ale móc myśleć, że "noooooo mała, no to było po bandzie...!"
Bo właśnie doszłam do wniosku, że nic nie przeraża mnie równie mocno, co samotność i nudne życie. Kolejność dowolna.
sobota, 3 listopada 2012
cosmic love
Gdy przychodzi listopad, to bez względu na to, czy generalnie jestem życiowo szczęśliwa czy wręcz przeciwnie, zawsze dostaję depresji. Albo raczej takiej kompletnej jesiennej nostalgicznej zamuły. Bo prawdziwej depresji to zawsze, ZAWSZE, podkreślam, dostaję na przełomie stycznia i lutego i wtedy naprawdę jestem przekonana, że lato nigdy nie nadejdzie, a ja umrę w otoczeniu stadka gołębi, za towarzysza życia mając jedynie listonosza co drugi wtorek. Natomiast jesienią to jest raczej jakiś przerost sentymentalizmu, bo kurwa w sumie o czym można myśleć, leżąc pod kocem z kubkiem kakao, kiedy za oknem deszcz napierdala w szyby, a na zewnątrz pachną (NIE ŚMIERDZĄ, bynajmniej) zbutwiałe liście i wypalana trawa. Ano ja myślę wyłącznie o tym, co kiedyś było, czego nie zrobiłam, co zrobiłam nie tak, i jak wiele rzeczy teraz zrobiłabym kompletnie inaczej. A że teraz mam nad czym myśleć aż za bardzo, więc trochę mnie to wszystko przytłacza. Jeszcze zapuszczam sobie jakieś depresyjne piosenki, o takiej na przykład nieszczęśliwej miłości, i pogrążam się jeszcze bardziej, bo to generalnie jest najlepsza zabawa: jest ci smutno, to rób wszystko, żeby ci było jeszcze smutniej! Jestem mistrzem w takie klocki.
Nawiasem mówiąc, to w środę napisałam fajną, długą, optymistyczną w przekazie notkę o tym, że ja tam lubię Halloween, że kolorowe liście w parku Sienkiewicza są super, że byłam na imprezie w Zabrzu i po raz pierwszy w życiu naprawdę się cieszyłam, że tam jadę, generalnie że MAJN LEJBEN IST WUNDERBAAAAAR, ale blogspot ją ZJADŁ. Także dzisiaj serwuję notkę z cyklu "jest chujowo, ale stabilnie", bo kobiety tak mają, że jednego dnia skaczą z radości pod sufit, a drugiego szukają sposobu jak w zgrabny sposób się powiesić.
I to nie jest PMS, c'est la vie.
A piosenka z tytułu to mój hymn jesieni, jak Last Christmas na święta. Chciałam wam tu wrzucić ten bosko jesienny klip, ale YouP.. YouTube odmówił współpracy. Także tego.
Ja w każdym razie wracam do czytania. No bo nie ma się co oszukiwać, akurat czytaniu książek jesień sprzyja WYBITNIE.
Nawiasem mówiąc, to w środę napisałam fajną, długą, optymistyczną w przekazie notkę o tym, że ja tam lubię Halloween, że kolorowe liście w parku Sienkiewicza są super, że byłam na imprezie w Zabrzu i po raz pierwszy w życiu naprawdę się cieszyłam, że tam jadę, generalnie że MAJN LEJBEN IST WUNDERBAAAAAR, ale blogspot ją ZJADŁ. Także dzisiaj serwuję notkę z cyklu "jest chujowo, ale stabilnie", bo kobiety tak mają, że jednego dnia skaczą z radości pod sufit, a drugiego szukają sposobu jak w zgrabny sposób się powiesić.
I to nie jest PMS, c'est la vie.
A piosenka z tytułu to mój hymn jesieni, jak Last Christmas na święta. Chciałam wam tu wrzucić ten bosko jesienny klip, ale YouP.. YouTube odmówił współpracy. Także tego.
Ja w każdym razie wracam do czytania. No bo nie ma się co oszukiwać, akurat czytaniu książek jesień sprzyja WYBITNIE.
niedziela, 21 października 2012
confessions of the dangerous mind
No dobra. Zjebałam. Po całości. Nic nie usprawiedliwia tak długiego blogowego niebytu. No chyba że już zdążyliście odetchnąć z ulgą, że w końcu podzieliłam los Hanki Mostowiak i zginęłam śmiercią tragiczną w otoczeniu kartonów, tudzież innej tektury czy pakowego papieru. W takim wypadku niestety muszę was rozczarować, ŻYJĘ. I mimo że faktycznie nie jest to może najlepszy okres w moim życiu, to wszelkie funckje życiowe przypisane żyjącemu organizmowi w moim ciele także znajdują zastosowanie. Oddycham, trawię, nawet z rzadka myślę, więc z czystym sumieniem uznam, że jeszcze nie umarłam.
Tak jak obiecałam już dawno temu, w kwietniu albo w jakimś innym szatańsko odległym wiosennym miesiącu, wrzesień miał przynieść zmiany. I zaiste przyniósł, czego wyrazem niech będzie to, że piszę do was bezpośrednio z miasta włókniarzy, pięknej Łodzi, a nie z Zabrza. I ten stan rzeczy już się nie zmieni, albowiem od pewnego czasu mój łódzki byt jest stanem permanentnym.
A teraz nadchodzi ten moment, gdzie w każdym filmie następuje zbliżenie na twarz bohatera, patetyczna muzyka, a wy mocniej ściskacie pudełko z popcornem. Moment ostatecznego zwierzenia.
Więc teraz na krótką chwilę życia stanę się poważna. Poważnie!
Przez pewien czas bardzo konkretnie rozważałam myśl o zawieszeniu bloga na czas bliżej nieokreślony, czyli w praktyce, hmmm, na zawsze. Niekoniecznie może chciałabym go kasować, włożyłam w niego kawałek życia, zwłaszcza w okresie sesyjno-egzaminacyjnym, kiedy nawet mycie okien wydawało mi się kuszącą alternatywą dla anatomii czy chemii i byłoby mi szkoda, bo jestem bardzo próżna. Ale myśl o zaprzestaniu jego prowadzenia bardzo długo mi towarzyszyła. Towarzyszy nadal, jeśli mam być szczera.
Bo tak się średnio korzystnie składa, że życie mi się nieco posypało. Nieco mocno. Blog to chyba nie jest najlepsze miejsce do tego typu wynurzeń, więc w tym momencie poprzestanę. W każdym razie splot przeróżnych zdarzeń w moim osobistym życiu, rodzinnym, sercowym i w sumie każdym, zmusił mnie do tego, że musiałam wrócić do Łodzi. I że jeszcze jakiś czas będę musiała tutaj zostać.
Przeniesienie się z Zabrza do Łodzi po pierwszym roku okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia, ave ŚUM, ave UMed. W moim przypadku, bez zdanej na maturze fizyki, nie miałam szans, żeby dostać się na pierwszy rok stacjonarnych studiów tutaj w Łodzi, a i taką możliwość dopuszczałam. W każdym razie wizja studiów niestacjonarnych średnio mnie ustawiała, więc musiałam podjąć ciężką decyzję o rocznych, notabene przymusowych, wakacjach od medycyny. I tym sposobem aktualnie przebywam na urlopie dziekańskim, udzielonym mi przez ŚUM na okres jednego roku akademickiego.
Nie chcę traktować tego jako porażki i myślę, że w istocie nie traktuję. Ludzie różnie reagują, gdy im mówię o mojej dycyzji, zwłaszcza mając na względzie to, jak bardzo zależało mi na tym, żeby dostać się na te studia. Jeszcze dwa lata temu mówiłam, że oddałabym wszystko, żeby być studentką medycyny. Teraz wiem, że medycyna to nie wszystko. Czasem trzeba boleśnie się co do tego przekonać, ale wbrew temu co myśli większość studentów medycyny, zwłaszcza na pierwszych latach, są rzeczy znacznie ważniejsze, niż zaliczona w pierwszym terminie anatomia.
W każdym razie mnie zajęło trochę czasu, żeby przekonać samą siebie, że nie przegrałam życia tylko dlatego, że nie skończę studiów w założonym przez siebie sześcioletnim terminie. I możecie się śmiać, możecie się pukać w czoło, ale nie pisałam tak długo, bo nie chciałam, żebyście wy tak o mnie pomyśleli. I najprościej byłoby bez wyjaśnień zamknąć bloga. Dopiero jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że przecież nie zawsze wszystko się udaje, nie tylko mnie. I może komuś tam, kto to teraz czyta, pomoże świadomość, że istnieją ludzie, którym też nie wyszło, taka Królowa Wszechrzeczy na przykład. Przecież nie zawsze wszystko musi wyjść OD RAZU.
Bo mnie wyjdzie, jestem tego pewna. Tylko trochę później.
Chcę być lekarzem i nim zostanę. Po prostu nieco później, niż to sobie początkowo założyłam.
Ja ten rok chcę potraktować jako rok-bufor, dany mi od losu jako prezent, a nie jako karę. Dlatego zapisałam się na niemiecki, żeby zdać w końcu ten cholerny certyfikat, dlatego chodzę do kina co środę, dlatego jestem wolontariuszem przy dużym łódzkim festiwalu, dlatego zbieram pieniądze, żeby w grudniu wyjechać do Wiednia, robię wszystkie rzeczy, na które w normalnych warunkach nie miałabym czasu (wliczam w to także spanie do 11, ale nie chcę was denerwować), a które sprawiają mi wielką przyjemność.
Dlatego w tym roku nie spodziewajcie się notek o biochemii ani fizjologii, fizycznie nie ma takiej możliwości.
Z racji tego, że ja muszę się emocjonalnie trochę ustawić do pionu przewiduję dużą dawkę pseudo-intelektualnych wynurzeń, bo nic mi tak nie pomaga na wewnętrzne rozchwianie, jak pisanie.
Już współczuję.
Jesteście dzielni, jeśli dotrwaliście do końca. Ja ze swojej strony chciałabym tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że to była ostatnia tak poważna w odbiorze notka w mojej blogowej karierze. I że za rok o tej porze już się wszystko poukłada, a ja będę taką właśnie Supergirl, której udało się przetrwać życiowy huragan.
Tak jak obiecałam już dawno temu, w kwietniu albo w jakimś innym szatańsko odległym wiosennym miesiącu, wrzesień miał przynieść zmiany. I zaiste przyniósł, czego wyrazem niech będzie to, że piszę do was bezpośrednio z miasta włókniarzy, pięknej Łodzi, a nie z Zabrza. I ten stan rzeczy już się nie zmieni, albowiem od pewnego czasu mój łódzki byt jest stanem permanentnym.
A teraz nadchodzi ten moment, gdzie w każdym filmie następuje zbliżenie na twarz bohatera, patetyczna muzyka, a wy mocniej ściskacie pudełko z popcornem. Moment ostatecznego zwierzenia.
Więc teraz na krótką chwilę życia stanę się poważna. Poważnie!
Przez pewien czas bardzo konkretnie rozważałam myśl o zawieszeniu bloga na czas bliżej nieokreślony, czyli w praktyce, hmmm, na zawsze. Niekoniecznie może chciałabym go kasować, włożyłam w niego kawałek życia, zwłaszcza w okresie sesyjno-egzaminacyjnym, kiedy nawet mycie okien wydawało mi się kuszącą alternatywą dla anatomii czy chemii i byłoby mi szkoda, bo jestem bardzo próżna. Ale myśl o zaprzestaniu jego prowadzenia bardzo długo mi towarzyszyła. Towarzyszy nadal, jeśli mam być szczera.
Bo tak się średnio korzystnie składa, że życie mi się nieco posypało. Nieco mocno. Blog to chyba nie jest najlepsze miejsce do tego typu wynurzeń, więc w tym momencie poprzestanę. W każdym razie splot przeróżnych zdarzeń w moim osobistym życiu, rodzinnym, sercowym i w sumie każdym, zmusił mnie do tego, że musiałam wrócić do Łodzi. I że jeszcze jakiś czas będę musiała tutaj zostać.
Przeniesienie się z Zabrza do Łodzi po pierwszym roku okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia, ave ŚUM, ave UMed. W moim przypadku, bez zdanej na maturze fizyki, nie miałam szans, żeby dostać się na pierwszy rok stacjonarnych studiów tutaj w Łodzi, a i taką możliwość dopuszczałam. W każdym razie wizja studiów niestacjonarnych średnio mnie ustawiała, więc musiałam podjąć ciężką decyzję o rocznych, notabene przymusowych, wakacjach od medycyny. I tym sposobem aktualnie przebywam na urlopie dziekańskim, udzielonym mi przez ŚUM na okres jednego roku akademickiego.
Nie chcę traktować tego jako porażki i myślę, że w istocie nie traktuję. Ludzie różnie reagują, gdy im mówię o mojej dycyzji, zwłaszcza mając na względzie to, jak bardzo zależało mi na tym, żeby dostać się na te studia. Jeszcze dwa lata temu mówiłam, że oddałabym wszystko, żeby być studentką medycyny. Teraz wiem, że medycyna to nie wszystko. Czasem trzeba boleśnie się co do tego przekonać, ale wbrew temu co myśli większość studentów medycyny, zwłaszcza na pierwszych latach, są rzeczy znacznie ważniejsze, niż zaliczona w pierwszym terminie anatomia.
W każdym razie mnie zajęło trochę czasu, żeby przekonać samą siebie, że nie przegrałam życia tylko dlatego, że nie skończę studiów w założonym przez siebie sześcioletnim terminie. I możecie się śmiać, możecie się pukać w czoło, ale nie pisałam tak długo, bo nie chciałam, żebyście wy tak o mnie pomyśleli. I najprościej byłoby bez wyjaśnień zamknąć bloga. Dopiero jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że przecież nie zawsze wszystko się udaje, nie tylko mnie. I może komuś tam, kto to teraz czyta, pomoże świadomość, że istnieją ludzie, którym też nie wyszło, taka Królowa Wszechrzeczy na przykład. Przecież nie zawsze wszystko musi wyjść OD RAZU.
Bo mnie wyjdzie, jestem tego pewna. Tylko trochę później.
Chcę być lekarzem i nim zostanę. Po prostu nieco później, niż to sobie początkowo założyłam.
Ja ten rok chcę potraktować jako rok-bufor, dany mi od losu jako prezent, a nie jako karę. Dlatego zapisałam się na niemiecki, żeby zdać w końcu ten cholerny certyfikat, dlatego chodzę do kina co środę, dlatego jestem wolontariuszem przy dużym łódzkim festiwalu, dlatego zbieram pieniądze, żeby w grudniu wyjechać do Wiednia, robię wszystkie rzeczy, na które w normalnych warunkach nie miałabym czasu (wliczam w to także spanie do 11, ale nie chcę was denerwować), a które sprawiają mi wielką przyjemność.
Dlatego w tym roku nie spodziewajcie się notek o biochemii ani fizjologii, fizycznie nie ma takiej możliwości.
Z racji tego, że ja muszę się emocjonalnie trochę ustawić do pionu przewiduję dużą dawkę pseudo-intelektualnych wynurzeń, bo nic mi tak nie pomaga na wewnętrzne rozchwianie, jak pisanie.
Już współczuję.
Jesteście dzielni, jeśli dotrwaliście do końca. Ja ze swojej strony chciałabym tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że to była ostatnia tak poważna w odbiorze notka w mojej blogowej karierze. I że za rok o tej porze już się wszystko poukłada, a ja będę taką właśnie Supergirl, której udało się przetrwać życiowy huragan.
sobota, 8 września 2012
i'm scared of what's behind and what's before
Niecierpię tego momentu, kiedy lato zaczyna zmieniać się w jesień. I nie dlatego, że nie lubię jesieni, bo lubię bardzo, ale dlatego, że lato się KOŃCZY. Mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi, bo jak ja to czytam to wygląda to na przemyślenia wesołego schizofrenika, ale właśnie tak to się rysuje.
Bo lato kojarzy mi się z jakąś tam pokrętną wolnością, wolnym umysłem i robieniu wszystkiego na co mam ochotę. I zawsze mi się wydaje, że "what happens in summer stays in summer", że brak konsekwencji jest latem najbardziej oczywistą rzeczą świata, że wszystko mogę zwalić na słońce, upalne powietrze i ewentualnie nadmiar etanolowych trunków chłodzących.
A jesień to taki powrót do rzeczywistości. Kiedy spowrotem trzeba wcisnąć "play" gdzieś w przestrzeni, gdzie przed wakacjami znajdował się mózg, kiedy znowu trzeba myśleć rozsądnie, kiedy trzeba myśleć o tym co się robi i co z tego wyniknie.
I jak te cholerne liście zaczynają spadać z drzew, to mi się od razu załącza jakaś opcja do tęsknienia za latem, wzmacniana dodatkowo świadomością, że kolejne lato dopiero ZA ROK, a rok to jest w chuj długo, rok to ROK i że za ROK to ja przecież będę już O ROK starsza, a przecież ROK TEMU byłam ROK młodsza i to było tak dawno, że prawie tego nie pamiętam.
Niczego nie brałam, nie piłam zresztą też, to jest właśnie sposób w jaki pracuje mój mózg. Przedstawiłam wam krótki wycinek z codziennej wieczornej sesji relaksacji przed snem.
W dodatku wrzesień to od paru lat krytyczny dla mnie miesiąc pod względem naukowo-studencko-życiowym, no i naturalnie nie inaczej jest w tym roku. Cudowna powtarzalność, cudowna do porzygu.
Trochę psychodela mi wyszła, stwierdzam po roboczym przeczytaniu tego co stworzyłam.
Ale może i dobrze, niech będzie ona wyrazem mojego wewnętrznego niepokoju.
Czuję się trochę jak Kordian.
Tylko nie latam na magicznych chmurach, ale wszystko jest do nadrobienia.
Bo lato kojarzy mi się z jakąś tam pokrętną wolnością, wolnym umysłem i robieniu wszystkiego na co mam ochotę. I zawsze mi się wydaje, że "what happens in summer stays in summer", że brak konsekwencji jest latem najbardziej oczywistą rzeczą świata, że wszystko mogę zwalić na słońce, upalne powietrze i ewentualnie nadmiar etanolowych trunków chłodzących.
A jesień to taki powrót do rzeczywistości. Kiedy spowrotem trzeba wcisnąć "play" gdzieś w przestrzeni, gdzie przed wakacjami znajdował się mózg, kiedy znowu trzeba myśleć rozsądnie, kiedy trzeba myśleć o tym co się robi i co z tego wyniknie.
I jak te cholerne liście zaczynają spadać z drzew, to mi się od razu załącza jakaś opcja do tęsknienia za latem, wzmacniana dodatkowo świadomością, że kolejne lato dopiero ZA ROK, a rok to jest w chuj długo, rok to ROK i że za ROK to ja przecież będę już O ROK starsza, a przecież ROK TEMU byłam ROK młodsza i to było tak dawno, że prawie tego nie pamiętam.
Niczego nie brałam, nie piłam zresztą też, to jest właśnie sposób w jaki pracuje mój mózg. Przedstawiłam wam krótki wycinek z codziennej wieczornej sesji relaksacji przed snem.
W dodatku wrzesień to od paru lat krytyczny dla mnie miesiąc pod względem naukowo-studencko-życiowym, no i naturalnie nie inaczej jest w tym roku. Cudowna powtarzalność, cudowna do porzygu.
Trochę psychodela mi wyszła, stwierdzam po roboczym przeczytaniu tego co stworzyłam.
Ale może i dobrze, niech będzie ona wyrazem mojego wewnętrznego niepokoju.
Czuję się trochę jak Kordian.
Tylko nie latam na magicznych chmurach, ale wszystko jest do nadrobienia.
niedziela, 2 września 2012
forever 21
Wczoraj zauważyłam, że mam ZMARSZCZKI. Na czole. I wokół ust. Generalnie słabo. Generalnie słabo, starość przyszła i mści się na mnie za mój prześmiewczy charakter, bo ponoć takie zmarszczki to od śmiechu. Nie wiem, nie znam się, ale takie wytłuamczenie całkiem mi się podoba.
Wraz z ostatnim dniem sierpnia pożegnałam młodość, teraz już nawet w Stanach mogę pójść na pożądną imprezę. Albo pojechać do Vegas. W moim życiu i z moim szczęściem to nawet wycieczkę do klasztoru pewnie skończyłabym bez pieniędzy, więc już nie wspomnę o kasynie, ale Vegas to Vegas.
Jak już kiedyś będę duża i dojrzała, piękna i bogata, mądra i szczęśliwa, to sobie walnę taki trip, a co. Znając życie nastąpi to nie wcześniej niż za 70 lat, ale kto powiedział, że jesień życia trzeba spędzić na szydełkowaniu.
Te urodziny z założenia miały być najgorszymi w moim życiu, z powodów absolutnie przeróżnych i dosyć niefortunnie nakładających się na siebie okoliczności każdej sfery życia. Nawet się rano poryczałam, tak dla wzmocnienia efektu. A... nie były. Zdecydowanie NIE BYŁY.
I to było pierwsze od baaaardzo bardzo dawna rozczarowanie, które sprawiło mi gigantyczną radość.
A jak pomyślę o tym, że uczniowie jutro idą do szkoły, to naprawdę wam współczuję. Ja mam w perspektywie wyjazd do Walencji przez Barcelonę, zahaczając przy okazji o Santiago de Compostela. Szczerze mówiąc, to bardzo mi odpowiada, że moi przyjaciele wybierają sobie takie miejsca na Erasmusa. Bardzo.
Pozdrawiam was gorąco,
K.W.
;)
;)
:)
Wraz z ostatnim dniem sierpnia pożegnałam młodość, teraz już nawet w Stanach mogę pójść na pożądną imprezę. Albo pojechać do Vegas. W moim życiu i z moim szczęściem to nawet wycieczkę do klasztoru pewnie skończyłabym bez pieniędzy, więc już nie wspomnę o kasynie, ale Vegas to Vegas.
Jak już kiedyś będę duża i dojrzała, piękna i bogata, mądra i szczęśliwa, to sobie walnę taki trip, a co. Znając życie nastąpi to nie wcześniej niż za 70 lat, ale kto powiedział, że jesień życia trzeba spędzić na szydełkowaniu.
Te urodziny z założenia miały być najgorszymi w moim życiu, z powodów absolutnie przeróżnych i dosyć niefortunnie nakładających się na siebie okoliczności każdej sfery życia. Nawet się rano poryczałam, tak dla wzmocnienia efektu. A... nie były. Zdecydowanie NIE BYŁY.
I to było pierwsze od baaaardzo bardzo dawna rozczarowanie, które sprawiło mi gigantyczną radość.
A jak pomyślę o tym, że uczniowie jutro idą do szkoły, to naprawdę wam współczuję. Ja mam w perspektywie wyjazd do Walencji przez Barcelonę, zahaczając przy okazji o Santiago de Compostela. Szczerze mówiąc, to bardzo mi odpowiada, że moi przyjaciele wybierają sobie takie miejsca na Erasmusa. Bardzo.
Pozdrawiam was gorąco,
K.W.
;)
;)
:)
wtorek, 21 sierpnia 2012
if you wanna come back it's NOT all right!
Wakacje w domu to dla mnie czas intensywnego cofania się w rozwoju. Naturalnie Łódź zapewnia, co prawda w umiarkowanym stopniu zajebistości, jakieś tam miejskie rozrywki, ale chyba jednak nie jestem docelowym targetem dla organizatorów czwartego chyba od czerwca koncertu Ewy Farnej.
Całe szczęście Łódź filmem stoi, I STAĆ BĘDZIE, bo mimo usilnych starań ze strony Warshawky, Filmówka jest tylko i wyłącznie nasza. No kurwa.
W tym momencie całym sercem pozdrawiam wszystkich moich znajomych z Filmówki, albowiem są to ludzie, którzy robią najlepsze imprezy w mieście. Aczkolwiek w kategorii PATOLOGIA prym bezsprzecznie wiedzie medycyna, proszę nawet nie próbować się sprzeczać, akademik Zabrze-Rokitnica ostatecznie mnie co do tego przekonał.
Wracając do rzeczy, to podejrzewam, że wysyp filmowych festiwali jest spowodowany tym właśnie skojrzeniem Boat City z szeroko pojętym kinem, co mnie osobiście dosyć konkretnie uszczęśliwia. I mogę skupić się na czymś innym niż ciągłym myśleniu o wyprowadzce do Hamburga. Albo do Berlina. Albo do Londynu. Chciałabym dodać do tej listy Wiedeń, pewnie kiedyś dodam, tylko póki co nikt nie chce ze mną jechać, co za łajzy.
No nie o tym chciałam, ale wstępniak nawet niezły mi wyszedł.
W każdym razie poszłam wczoraj na imprezę, bardzo fajna miejscówka na Piotrkowskiej, nie opanowana ani przez hipsterów ani przez stałych mieszkańców krzaków przy Pasażu Rubinsteina (czasem mylę te dwie grupy przyznam szczerze, ciekawe czemu), ani nawet przez dres-elitę z Łęczycy, panie w szortach z lycry i kozakach, panowie biała koszula w prążki i włosy na żel, haj feszyn generalnie. Urodziny kolegi, ćwierczwiecze istnienia, połączone z hucznym żeganiem stanu kawalerskiego, albowiem jubilat za miesiąc o tej porze będzie już małżonkiem pewnej zacnej niewiasty. Impreza z założenia w miarę kameralna, ale nie zamknięta, więc od 22 zaczęło przybywać randomów, którzy deklarowali się jako "koledzy z podstawówki" albo "jestem siostrą kuzynki matki brata szwagra twojej przyszłej żony".
W tym momencie się zatrzymam i popadnę w dygresję, mającą na celu zaakcentowanie, że w Łodzi, na dzień dzisiejszy, mieszka ponad 700 000 ludzi.
I moje parszywe szczęście bardzo lubi uaktywniać się wobec takich dużych liczb, a jakże.
Bo nie znajduję innego wytłumaczenia dlaczego spożywając tuż przy barze bardzo umiejętnie połączony z orzechówką sok jabłkowy, musiałam spotkać mojego chłopaka. BYŁEGO od dłuższego czasu chłopaka.
Ex-bf nadal zarzeka się, że nie był zaproszony na tę imprezę, więc to zwyczajnie PRZEZNACZENIE lub wola boska, ewentualnie jakaś tajemna siła, która pcha do siebie ludzi, którzy sami jakoś nie chcą się spotkać. A o tym, że to szanowny jubilat nas ze sobą poznał, te X lat temu, to naturalnie zapomniałam. Niedoczekanie.
Mam taką paskudną cechę, że nie potrafię olewać ludzi, a bardzo by mi się taka umiejętność wczoraj przydała. "Sorry stary, nie mam czasu". Tak niewiele zabrakło.
W każdym razie świadoma tego, ze nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, uprzedziłam go, że z mojej strony nie ma na co liczyć.
Problem tkwi w tym, że byłam za mało stanowcza.
Stanowczo za mało stanowcza.
A myślałam, że już gorzej nie będzie.
W każdym razie był to kolejny odcinek telenoweli pt. "Wszyscy faceci są nienormalni, a ja nie mam mózgu".
Ciągu dalszego nie będzie, wyjeżdżam na Grenlandię, wrócę za 30 lat.
Całe szczęście Łódź filmem stoi, I STAĆ BĘDZIE, bo mimo usilnych starań ze strony Warshawky, Filmówka jest tylko i wyłącznie nasza. No kurwa.
W tym momencie całym sercem pozdrawiam wszystkich moich znajomych z Filmówki, albowiem są to ludzie, którzy robią najlepsze imprezy w mieście. Aczkolwiek w kategorii PATOLOGIA prym bezsprzecznie wiedzie medycyna, proszę nawet nie próbować się sprzeczać, akademik Zabrze-Rokitnica ostatecznie mnie co do tego przekonał.
Wracając do rzeczy, to podejrzewam, że wysyp filmowych festiwali jest spowodowany tym właśnie skojrzeniem Boat City z szeroko pojętym kinem, co mnie osobiście dosyć konkretnie uszczęśliwia. I mogę skupić się na czymś innym niż ciągłym myśleniu o wyprowadzce do Hamburga. Albo do Berlina. Albo do Londynu. Chciałabym dodać do tej listy Wiedeń, pewnie kiedyś dodam, tylko póki co nikt nie chce ze mną jechać, co za łajzy.
No nie o tym chciałam, ale wstępniak nawet niezły mi wyszedł.
W każdym razie poszłam wczoraj na imprezę, bardzo fajna miejscówka na Piotrkowskiej, nie opanowana ani przez hipsterów ani przez stałych mieszkańców krzaków przy Pasażu Rubinsteina (czasem mylę te dwie grupy przyznam szczerze, ciekawe czemu), ani nawet przez dres-elitę z Łęczycy, panie w szortach z lycry i kozakach, panowie biała koszula w prążki i włosy na żel, haj feszyn generalnie. Urodziny kolegi, ćwierczwiecze istnienia, połączone z hucznym żeganiem stanu kawalerskiego, albowiem jubilat za miesiąc o tej porze będzie już małżonkiem pewnej zacnej niewiasty. Impreza z założenia w miarę kameralna, ale nie zamknięta, więc od 22 zaczęło przybywać randomów, którzy deklarowali się jako "koledzy z podstawówki" albo "jestem siostrą kuzynki matki brata szwagra twojej przyszłej żony".
W tym momencie się zatrzymam i popadnę w dygresję, mającą na celu zaakcentowanie, że w Łodzi, na dzień dzisiejszy, mieszka ponad 700 000 ludzi.
I moje parszywe szczęście bardzo lubi uaktywniać się wobec takich dużych liczb, a jakże.
Bo nie znajduję innego wytłumaczenia dlaczego spożywając tuż przy barze bardzo umiejętnie połączony z orzechówką sok jabłkowy, musiałam spotkać mojego chłopaka. BYŁEGO od dłuższego czasu chłopaka.
Ex-bf nadal zarzeka się, że nie był zaproszony na tę imprezę, więc to zwyczajnie PRZEZNACZENIE lub wola boska, ewentualnie jakaś tajemna siła, która pcha do siebie ludzi, którzy sami jakoś nie chcą się spotkać. A o tym, że to szanowny jubilat nas ze sobą poznał, te X lat temu, to naturalnie zapomniałam. Niedoczekanie.
Mam taką paskudną cechę, że nie potrafię olewać ludzi, a bardzo by mi się taka umiejętność wczoraj przydała. "Sorry stary, nie mam czasu". Tak niewiele zabrakło.
W każdym razie świadoma tego, ze nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, uprzedziłam go, że z mojej strony nie ma na co liczyć.
Problem tkwi w tym, że byłam za mało stanowcza.
Stanowczo za mało stanowcza.
A myślałam, że już gorzej nie będzie.
W każdym razie był to kolejny odcinek telenoweli pt. "Wszyscy faceci są nienormalni, a ja nie mam mózgu".
Ciągu dalszego nie będzie, wyjeżdżam na Grenlandię, wrócę za 30 lat.
środa, 15 sierpnia 2012
Deutschland
Chyba nie lubię wracać do domu. Może inaczej, kochałam wracać do domu z Zabrza (z Zabrza kochałabym wracać nawet do Mordoru albo Krainy Buki, ale to już insza inszość), natomiast szczerze nienawidzę wracać do domu z WAKACJI. Ma to niewątpliwie związek z tym, że cierpię na syndrom, który objawia się tym, że chcę się przeprowadzić do każdego zagranicznego miasta w którym aktualnie przebywam. Bo ja na wakacje nigdy nie wyjeżdżam do Egiptu, do Tunezji ani nigdzie, gdzie jedyna aktywność ogranicza się do przejścia z pokoju do basenu, ewentualnie z basenu do baru z drinkami w ramach all-inclusive, bo chyba by mnie to zabiło. Utopiłabym się we własnym roztopionym ciele, zostałyby po mnie tylko paznokcie. O ile wcześniej nie padłabym na martwicę mózgu, spowodowaną przemożną nudą.
Kocham wakacje w mieście. Jestem z miasta i poza miastem nie potrafię odpoczywać. Dodatkowo jeśli jest to miasto bardziej z północy Europy niż z południa, to do pełni szczęścia brakuje mi już tylko nieogranczionego niczym budżetu. I przystojnych tubylców (żarcik taki).
Wczoraj wróciłam ze stosunkowo krótkiej wycieczki po północnych Niemczech, po której stwierdzam, że przeprowadzam się do Hamburga, najlepiej zaraz. Akurat Hamburg miał dla mnie wymiar sentymentalny, pomimo że byłam tam po raz pierwszy, co absolutnie nie zmienia faktu, że gdybym mogła, to prawdopodobnie wcale bym stamtąd nie wróciła.
Co prawda poszłam na kompletną łatwiznę i zamiast gadać z Niemcami po niemiecku uskuteczniałam angielski, ale nadal nie mogę się przemóc. I nie chodzi mi tu o niemiecki sam w sobie, tylko o fakt rozmawiania z kimś w jego rodowitym języku. Bo jak byłam w Londynie, to z Brytyjczykami gadałam po niemiecku, taka jestem PRZEBIEGŁA.
Teraz strasznie ciągnie mnie do Wiednia. Muszę tylko sobie kompana jakiegoś wymyślić, bo teraz wszyscy polują na last minute w Turcji albo w Hiszpanii, chcą wrócić spaleni południowym słońcem z opalenizną typu "Rumiane prosię" i na nic ambitnego nie idzie ich namówić. Ale mam nadzieję, że moja wrodzona zdolność perswazji i dobierania silnych argumentów jednak się na coś przyda.
No i jeśli Austriacy są tacy fajni jak Niemcy, to nie mogę sobie odpuścić ;)
Tymczasem jutro jadę do Bydgoszczy. Co prawda tylko na jeden dzień, ale i tak będzie zajebiście.
Kocham wakacje w mieście. Jestem z miasta i poza miastem nie potrafię odpoczywać. Dodatkowo jeśli jest to miasto bardziej z północy Europy niż z południa, to do pełni szczęścia brakuje mi już tylko nieogranczionego niczym budżetu. I przystojnych tubylców (żarcik taki).
Wczoraj wróciłam ze stosunkowo krótkiej wycieczki po północnych Niemczech, po której stwierdzam, że przeprowadzam się do Hamburga, najlepiej zaraz. Akurat Hamburg miał dla mnie wymiar sentymentalny, pomimo że byłam tam po raz pierwszy, co absolutnie nie zmienia faktu, że gdybym mogła, to prawdopodobnie wcale bym stamtąd nie wróciła.
Co prawda poszłam na kompletną łatwiznę i zamiast gadać z Niemcami po niemiecku uskuteczniałam angielski, ale nadal nie mogę się przemóc. I nie chodzi mi tu o niemiecki sam w sobie, tylko o fakt rozmawiania z kimś w jego rodowitym języku. Bo jak byłam w Londynie, to z Brytyjczykami gadałam po niemiecku, taka jestem PRZEBIEGŁA.
Teraz strasznie ciągnie mnie do Wiednia. Muszę tylko sobie kompana jakiegoś wymyślić, bo teraz wszyscy polują na last minute w Turcji albo w Hiszpanii, chcą wrócić spaleni południowym słońcem z opalenizną typu "Rumiane prosię" i na nic ambitnego nie idzie ich namówić. Ale mam nadzieję, że moja wrodzona zdolność perswazji i dobierania silnych argumentów jednak się na coś przyda.
No i jeśli Austriacy są tacy fajni jak Niemcy, to nie mogę sobie odpuścić ;)
Tymczasem jutro jadę do Bydgoszczy. Co prawda tylko na jeden dzień, ale i tak będzie zajebiście.
sobota, 11 sierpnia 2012
No brain, no problem.
Dzisiejsza notka ma na celu wyłącznie poinformowanie, że wbrew temu co być może sądzicie, nadal żyję, w całkiem niezłym zdrowiu nadmienię, nie zrekrutowali mnie na misję szerzenia wiedzy o życiu płciowym fok na Saharę, nie zginęłam pod kołami snopowiązałki ani nie mnie nie porwano i nie sprzedano do tureckiego burdelu, czego za każdym razem boi się moja matka, kiedy mówię że wyjeżdżam. Nawet jeśli jest to wyjazd do Pabianic.
Niniejszym więc oznajmiam, że mam się nieźle, czego niestety nie mogę powiedzieć o internecie, który aktualnie jest dla mnie towarem wybitnie deficytowym, niemal jak papier toaletowy za czasów Polski Ludowej.
Od początku sierpnia spędzam życie na mniej lub bardziej odległych wojażach, także robię to, co kocham całym sercem. Tutaj następuje wzniosły moment, mianowicie nadszedł czas, w którym chciałabym, żeby ten blog przydał mi się na coś więcej niż tylko ustawiczne łechtanie własnej, nuezaspakajalnej próżności, mianowicie wystosowuję zapytanie: gdzie można fajnie spędzić weekend? W Polsce albo za granicą? Z oczywistą adnotacją o skromnym (BARDZO skromnym) budżecie, pragnę dodać.
Powiedzmy, że niespecjalnie chce mi się siedzieć w domu. Niespecjalnie w chuj mocno, tak bym to ujęła, używając uniwersalnego języka poezji.
A jak znacie jakieś miejsce, gdzie można spotkać przystojnego mężczyznę z poczuciem humoru (się będę ograniczać, PRZYSTOJNYCH MĘŻCZYZN Z POCZUCIEM HUMORU) to tym bardziej czekam na sygnał. Co prawda mijają całe 3 dni odkąd złożyłam przysięgę, ze już nigdy w życiu żadnych facetów, wiekuisty celibat i starość wsród gołębi w Parku Sienkiewicza, ale mając dzisiaj kaca jak stąd do Zabrza, usłyszałam, że "czym się strułaś tym się lecz", a że pomogło, to postanowiłam zastosować ludową mądrość do pozostałych dziedzin życia.
Zresztą, ja się tutaj uzewnętrznian, wy ziewacie, znak by kończyć!
Obiecuję, że następne notki będą niosły ze sobą trochę więcej treści. Wakacje nie sprzyjają myśleniu, w moim przypadku mało co sprzyja myśleniu, ale każda wymówka jest dobra.
Mam nadzieję, że wy też spędzacie wakacje BEZ MÓZGU. Coraz częściej mam wrażenie, ze mózg to najmniej potrzebny z organów.
Serdecznie pozdrawiam z Kilonii,
K.W.
Niniejszym więc oznajmiam, że mam się nieźle, czego niestety nie mogę powiedzieć o internecie, który aktualnie jest dla mnie towarem wybitnie deficytowym, niemal jak papier toaletowy za czasów Polski Ludowej.
Od początku sierpnia spędzam życie na mniej lub bardziej odległych wojażach, także robię to, co kocham całym sercem. Tutaj następuje wzniosły moment, mianowicie nadszedł czas, w którym chciałabym, żeby ten blog przydał mi się na coś więcej niż tylko ustawiczne łechtanie własnej, nuezaspakajalnej próżności, mianowicie wystosowuję zapytanie: gdzie można fajnie spędzić weekend? W Polsce albo za granicą? Z oczywistą adnotacją o skromnym (BARDZO skromnym) budżecie, pragnę dodać.
Powiedzmy, że niespecjalnie chce mi się siedzieć w domu. Niespecjalnie w chuj mocno, tak bym to ujęła, używając uniwersalnego języka poezji.
A jak znacie jakieś miejsce, gdzie można spotkać przystojnego mężczyznę z poczuciem humoru (się będę ograniczać, PRZYSTOJNYCH MĘŻCZYZN Z POCZUCIEM HUMORU) to tym bardziej czekam na sygnał. Co prawda mijają całe 3 dni odkąd złożyłam przysięgę, ze już nigdy w życiu żadnych facetów, wiekuisty celibat i starość wsród gołębi w Parku Sienkiewicza, ale mając dzisiaj kaca jak stąd do Zabrza, usłyszałam, że "czym się strułaś tym się lecz", a że pomogło, to postanowiłam zastosować ludową mądrość do pozostałych dziedzin życia.
Zresztą, ja się tutaj uzewnętrznian, wy ziewacie, znak by kończyć!
Obiecuję, że następne notki będą niosły ze sobą trochę więcej treści. Wakacje nie sprzyjają myśleniu, w moim przypadku mało co sprzyja myśleniu, ale każda wymówka jest dobra.
Mam nadzieję, że wy też spędzacie wakacje BEZ MÓZGU. Coraz częściej mam wrażenie, ze mózg to najmniej potrzebny z organów.
Serdecznie pozdrawiam z Kilonii,
K.W.
sobota, 14 lipca 2012
731 days
Myślałam, że w wakacje znajdę trochę więcej czasu na pisanie, a tu dupa i łapa w nocniku.
Dużo się dzieje. Niekiedy (zawsze) mam wrażenie (pewność), że dzieje się aż za dużo (dużo za dużo), ale na to już raczej nic nie poradzę. W każdym razie latam sobie na praktyki, ale to wszystko opiszę, jak już się skończą. Taką sobie zbiorczą notkę jebnę, a co, stać mnie.
A w związku z permanentnym brakiem czasu NIEOMAL umknęłaby mi niezmiernie ważna rocznica, mianowicie...
50 lat The Rolling Stones! Mojego ukochanego zespołu ever, najlepszego bandu we wszechświecie, gdzie z każdym jego członkiem gotowa byłabym popełnić czyny nieżądne, o których damie nie przystoi mówić (mogłabym nawet dopłacić, co mi tam).
No dobra. Kocham Stonesów miłością czystą i nieskalaną jak poranna rosa, jak dziewica kocha księcia na białym rumaku, jak wódka kocha zagryzkę, kocham miłością wręcz psychopatyczną, ale, Mick wybacz!, nie o tym chciałam.
Mianowicie 11.VII.2012 stuknęły mi 2 lata.
I aż mi się słabo zrobiło, jak przeczytałam te wszystkie swoje wynurzenia sprzed tych dwóch lat, NO POWAŻKA (tak mówią dzieci, które udają, że palą papierosy, trzymając w buziach paluszki, tuż obok mojego domu). Jak sobie przypomniałam, czego wtedy chciałam, czego oczekiwałam, co sobie wyobrażałam, to jedyna reakcja, na którą było mnie stać, to śmiech przez łzy. Bo chciałam być kompletnie w innym miejscu, całe moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej, a i ja chyba miałam być kimś innym.
I dopiero później mnie oświeciło, że dobrze jest jak jest.
I że ten każdy raz, kiedy dostaję po dupie, czemuś tam służy, czegoś tam mnie uczy. I jak nie teraz, to kiedyś na pewno to docenię.
A tak a'propos. Ostatnio po raz pierwszy przydała mi się wiedza z biosyfu. Mianowicie w jednym z popularnych teleturniejów padło pytanie "Do czego służy wiskozymetr". Przed oczami stanął mi rozdział z Pilawskiego (apage Satanas!), wręcz widziałam popodkreślane na różowo wersy dotyczące wiskozymetru Ostwalda, sprawozdanie z ćwiczenia nr 4, nad którym spędziłam cały dzień i prawie ze wzruszeniem krzyknęłam: LEPKOŚĆ CIECZY!
To był naprawdę poruszający moment, łzy wzruszenia przesłoniły mi oczy, drżące ręce nie pozwoliły utrzymać kubka z kawą, a trzęsący głos nieco umniejszył wartości akustyczne mojego okrzyku, ale sami rozumiecie. Takie coś nie zdarza się często.
Wracając do meritum. 2 lata to jeszcze niedużo, ale mam nadzieję, że przynajmniej jeszcze ze 2 pociągnę. A raczej, że za 2 lata jeszcze znajdą się osoby, które będą tu zaglądać, bo ja nie zamierzam zawieszać mojej grafomańskiej pasji tworzenia. Osobiście życzę sobie wyłącznie płodności Rafała(płodności, hmmm... twórczej :D), determinacji Balianny, wrażliwości Doktor bez stetoskopu, ironii Godzi i tego, żeby nigdy nie zabrakło mi blogów do czytania.
Ja tymczasem udaję się na imprezę pod szyldem Stonesów. Będę śpiewać piosenkę o mikropenisie Jaggera, będę się zastanawiać "From 0 to Keith Richards how drunk are you?", będziemy wspólnie się debatować, czy usta Micka bardziej przypomniają parówki czy glonojada...
Co prawda nieco się obawiam, bo na rzeczonej imprezie pojawią się także Pan 1 i Pan 2, bohaterowie bodajże sprzed dwóch notek, ale cóż. Jak to mówią, seta w ryja i do przodu.
Najwyżej umrę jako stara panna, w otoczeniu 60 kotów i kanapek z pasztetową.
Zobaczymy.
Dużo się dzieje. Niekiedy (zawsze) mam wrażenie (pewność), że dzieje się aż za dużo (dużo za dużo), ale na to już raczej nic nie poradzę. W każdym razie latam sobie na praktyki, ale to wszystko opiszę, jak już się skończą. Taką sobie zbiorczą notkę jebnę, a co, stać mnie.
A w związku z permanentnym brakiem czasu NIEOMAL umknęłaby mi niezmiernie ważna rocznica, mianowicie...
50 lat The Rolling Stones! Mojego ukochanego zespołu ever, najlepszego bandu we wszechświecie, gdzie z każdym jego członkiem gotowa byłabym popełnić czyny nieżądne, o których damie nie przystoi mówić (mogłabym nawet dopłacić, co mi tam).
No dobra. Kocham Stonesów miłością czystą i nieskalaną jak poranna rosa, jak dziewica kocha księcia na białym rumaku, jak wódka kocha zagryzkę, kocham miłością wręcz psychopatyczną, ale, Mick wybacz!, nie o tym chciałam.
Mianowicie 11.VII.2012 stuknęły mi 2 lata.
I aż mi się słabo zrobiło, jak przeczytałam te wszystkie swoje wynurzenia sprzed tych dwóch lat, NO POWAŻKA (tak mówią dzieci, które udają, że palą papierosy, trzymając w buziach paluszki, tuż obok mojego domu). Jak sobie przypomniałam, czego wtedy chciałam, czego oczekiwałam, co sobie wyobrażałam, to jedyna reakcja, na którą było mnie stać, to śmiech przez łzy. Bo chciałam być kompletnie w innym miejscu, całe moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej, a i ja chyba miałam być kimś innym.
I dopiero później mnie oświeciło, że dobrze jest jak jest.
I że ten każdy raz, kiedy dostaję po dupie, czemuś tam służy, czegoś tam mnie uczy. I jak nie teraz, to kiedyś na pewno to docenię.
A tak a'propos. Ostatnio po raz pierwszy przydała mi się wiedza z biosyfu. Mianowicie w jednym z popularnych teleturniejów padło pytanie "Do czego służy wiskozymetr". Przed oczami stanął mi rozdział z Pilawskiego (apage Satanas!), wręcz widziałam popodkreślane na różowo wersy dotyczące wiskozymetru Ostwalda, sprawozdanie z ćwiczenia nr 4, nad którym spędziłam cały dzień i prawie ze wzruszeniem krzyknęłam: LEPKOŚĆ CIECZY!
To był naprawdę poruszający moment, łzy wzruszenia przesłoniły mi oczy, drżące ręce nie pozwoliły utrzymać kubka z kawą, a trzęsący głos nieco umniejszył wartości akustyczne mojego okrzyku, ale sami rozumiecie. Takie coś nie zdarza się często.
Wracając do meritum. 2 lata to jeszcze niedużo, ale mam nadzieję, że przynajmniej jeszcze ze 2 pociągnę. A raczej, że za 2 lata jeszcze znajdą się osoby, które będą tu zaglądać, bo ja nie zamierzam zawieszać mojej grafomańskiej pasji tworzenia. Osobiście życzę sobie wyłącznie płodności Rafała(płodności, hmmm... twórczej :D), determinacji Balianny, wrażliwości Doktor bez stetoskopu, ironii Godzi i tego, żeby nigdy nie zabrakło mi blogów do czytania.
Ja tymczasem udaję się na imprezę pod szyldem Stonesów. Będę śpiewać piosenkę o mikropenisie Jaggera, będę się zastanawiać "From 0 to Keith Richards how drunk are you?", będziemy wspólnie się debatować, czy usta Micka bardziej przypomniają parówki czy glonojada...
Co prawda nieco się obawiam, bo na rzeczonej imprezie pojawią się także Pan 1 i Pan 2, bohaterowie bodajże sprzed dwóch notek, ale cóż. Jak to mówią, seta w ryja i do przodu.
Najwyżej umrę jako stara panna, w otoczeniu 60 kotów i kanapek z pasztetową.
Zobaczymy.
poniedziałek, 9 lipca 2012
Gdynia, Gdynia, Gdynia!
Lipiec powitałam tak, jak lubię najbardziej: w brudzie, błocie, wśród robactwa wszelkiej maści, mokra od deszczu, spocona jak szczur, nieludzko niewsypana i fizycznie wykończona.
Heineken Open'er Festival! Na który przez cały rok czekam. Na który bluźnię, kiedy przez 3 dni nie moge się wykąpać, a za którym tęsknię już z chwilą wsiadania do autobusu, który zawiezie mnie na dworzec. I w tym roku, tak samo jak w poprzednich, wcale się nie zawiodłam. Było mega zajebiście, bo nie dość, że uciekłam od saharyjskich upałów, które ponoć trapiły cały kraj, a nad morze dotarły znacznie osłabione, to poznałam ogromną ilość fantastycznych ludzi, nauczyłam się liczyć po ukraińsku, zostałam zaproszona na placówkę ekologiczną do Bangladeszu, gdzie w ramach wolontariatu pracuje mój nowy znajomy Australijczyko-Szwed, znam na pamięć chyba wszystkie przeboje Braci Figo Fagot, no i w końcu wiem, jak się pije absynt.
No a przede wszystkim zobaczyłam tyle wyjebanych koncertów, że prawdopodobnie na następne urodziny dostanę jakiś zgrabny aparat słuchowy, bo nie docierają do mnie dźwięki poniżej 50 decybeli.
Mam nadzieję, że to jednak minie, bo rozmowy z moimi znajomymi zaczynają przypominać dyskusje reprezentacji seniorów w brydżu sportowym w domu spokojnej starości. ("K., mów głośniej! Co? GŁOŚNIEJ MÓW! Przecież mówię głośno! Jakie kurwa krosno?!" - true story)
A i tak najlepsze było błoto. Morze błota. OCEAN BŁOTA. Błoto NA spodniach, błoto W spodniach, błoto we włosach, błoto na twarzy, błoto w namiocie, błoto w piwie.
Teraz czekam na HOF, edition 2013. I jak zawsze, nie mogę się doczekać.
I żywię nadzieję, że wam wakacje mijają równie wspaniale. Chyba lubię, jak ludzie są szczęśliwi.
A od jutra praktyki. Zobaczymy.
A byli ludzie, którzy nie mieli kaloszy :D
Jezioroooooooooooooooooooooooooooo!
Supa hipsta
Heineken Open'er Festival! Na który przez cały rok czekam. Na który bluźnię, kiedy przez 3 dni nie moge się wykąpać, a za którym tęsknię już z chwilą wsiadania do autobusu, który zawiezie mnie na dworzec. I w tym roku, tak samo jak w poprzednich, wcale się nie zawiodłam. Było mega zajebiście, bo nie dość, że uciekłam od saharyjskich upałów, które ponoć trapiły cały kraj, a nad morze dotarły znacznie osłabione, to poznałam ogromną ilość fantastycznych ludzi, nauczyłam się liczyć po ukraińsku, zostałam zaproszona na placówkę ekologiczną do Bangladeszu, gdzie w ramach wolontariatu pracuje mój nowy znajomy Australijczyko-Szwed, znam na pamięć chyba wszystkie przeboje Braci Figo Fagot, no i w końcu wiem, jak się pije absynt.
No a przede wszystkim zobaczyłam tyle wyjebanych koncertów, że prawdopodobnie na następne urodziny dostanę jakiś zgrabny aparat słuchowy, bo nie docierają do mnie dźwięki poniżej 50 decybeli.
Mam nadzieję, że to jednak minie, bo rozmowy z moimi znajomymi zaczynają przypominać dyskusje reprezentacji seniorów w brydżu sportowym w domu spokojnej starości. ("K., mów głośniej! Co? GŁOŚNIEJ MÓW! Przecież mówię głośno! Jakie kurwa krosno?!" - true story)
A i tak najlepsze było błoto. Morze błota. OCEAN BŁOTA. Błoto NA spodniach, błoto W spodniach, błoto we włosach, błoto na twarzy, błoto w namiocie, błoto w piwie.
Teraz czekam na HOF, edition 2013. I jak zawsze, nie mogę się doczekać.
I żywię nadzieję, że wam wakacje mijają równie wspaniale. Chyba lubię, jak ludzie są szczęśliwi.
A od jutra praktyki. Zobaczymy.
A byli ludzie, którzy nie mieli kaloszy :D
Jezioroooooooooooooooooooooooooooo!
Supa hipsta
czwartek, 28 czerwca 2012
jutro idę na patola, nie ma wyjścia
Ale faceci sa dziwni.
Zresztą na cholerę silę się na dyplomację.
Przepraszam panowie, ale z wami naprawdę jest coś nie tak.
Nienawidzę generalizować i zazwyczaj tego unikam, więc proszę zrzucić to moje wzburzenie, ale HELOŁ. Baby na pewno nie są takie pojebane.
W przeciągu jednego TYGODNIA moje życie uczuciowe przeżyło jakieś skrajne stany emocjonalne i to wszystko jest tak idiotyczne, że aż nieprawdopodobne. Czuję się, jakbym grała w jakieś komedii romantycznej klasy D.
Tyle że to wcale nie jest śmieszne.
W ciągu ostatnich 7 dni usłyszałam, że "Marta, ale ja cię kocham" od dwóch różnych mężczyzn. Przy czym do jednego poszłam zaraz po tym, jak usłyszałam TO od pierwszego, co by napić się wódki i spróbować myśleć o jednorożcach, ewentualnie o anatomii mózgowia, a nie o tym, jak koszmarny będzie następny dzień. A dostałam 1+1 gratis, promocja miesiąca kurwa normalnie.
Jak o tym wszystkim myślę, to to jest tak niewiarygodnie głupie i tak niewiarygodnie beznadziejne, że mam ochotę jebnąć sobie w głowę Bochenkiem, tak z milion razy. Dostałam też propozycję małżeństwa, ale akurat do tego nie przykładam większej wagi, bo po pierwsze pan spokojnie dobiega do siedemdziesiątki, po drugie podejrzewam, że chęć małżeństwa wyniknęła wyłącznie z powodu oddania panu kanapki z łososiem, po trzecie pan niebezpiecznie intensywnie rozsiewał wokół siebie etanolowe opary, a po czwarte na moją dowcipną odpowiedź, w której jednakowoż zawierało się (zawoalowane, ale czytelne!) "SORRY STARY, ALE RACZEJ NIE", pan gonił mnie przez pół Piotrkowskiej wołając, że nadal ma moc jak OGIER ROZPŁODOWY.
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia co takiego zrobiłam w poprzednim życiu, że los mnie karze żulem, którego alter ego jest jakiś jurny koń. Matkę chyba komuś zabiłam. Albo stworzyłam biofizykę.
Chryste, co za mindfuck.
W każdym razie od pana 1, usłyszałam, że jestem zimną suką (znaczy naturalnie nie w tych słowach, wysoka kultura, ale przekaz był klarowny), a od drugiego, że chyba powinnam zmienić swoje podejście do życia. Czyli w gruncie rzeczy wychodzi na to samo. Aha, pana 1 znam MIESIĄC. Niecały. Po takim czasie to ja jestem w stanie komuś powiedzieć co najwyżej, że ma fajne buty.
A pana 2 znam 10 lat. Podsunę mu pomysł napisania poradnika "10 sposobów, jak stracić przyjaciółkę w 10 sekund", będzie bestseller jak stąd do Hamburga.
Ale wam zrobiłam "Trudne sprawy". Odcinek tygodnia.
Zresztą na cholerę silę się na dyplomację.
Przepraszam panowie, ale z wami naprawdę jest coś nie tak.
Nienawidzę generalizować i zazwyczaj tego unikam, więc proszę zrzucić to moje wzburzenie, ale HELOŁ. Baby na pewno nie są takie pojebane.
W przeciągu jednego TYGODNIA moje życie uczuciowe przeżyło jakieś skrajne stany emocjonalne i to wszystko jest tak idiotyczne, że aż nieprawdopodobne. Czuję się, jakbym grała w jakieś komedii romantycznej klasy D.
Tyle że to wcale nie jest śmieszne.
W ciągu ostatnich 7 dni usłyszałam, że "Marta, ale ja cię kocham" od dwóch różnych mężczyzn. Przy czym do jednego poszłam zaraz po tym, jak usłyszałam TO od pierwszego, co by napić się wódki i spróbować myśleć o jednorożcach, ewentualnie o anatomii mózgowia, a nie o tym, jak koszmarny będzie następny dzień. A dostałam 1+1 gratis, promocja miesiąca kurwa normalnie.
Jak o tym wszystkim myślę, to to jest tak niewiarygodnie głupie i tak niewiarygodnie beznadziejne, że mam ochotę jebnąć sobie w głowę Bochenkiem, tak z milion razy. Dostałam też propozycję małżeństwa, ale akurat do tego nie przykładam większej wagi, bo po pierwsze pan spokojnie dobiega do siedemdziesiątki, po drugie podejrzewam, że chęć małżeństwa wyniknęła wyłącznie z powodu oddania panu kanapki z łososiem, po trzecie pan niebezpiecznie intensywnie rozsiewał wokół siebie etanolowe opary, a po czwarte na moją dowcipną odpowiedź, w której jednakowoż zawierało się (zawoalowane, ale czytelne!) "SORRY STARY, ALE RACZEJ NIE", pan gonił mnie przez pół Piotrkowskiej wołając, że nadal ma moc jak OGIER ROZPŁODOWY.
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia co takiego zrobiłam w poprzednim życiu, że los mnie karze żulem, którego alter ego jest jakiś jurny koń. Matkę chyba komuś zabiłam. Albo stworzyłam biofizykę.
Chryste, co za mindfuck.
W każdym razie od pana 1, usłyszałam, że jestem zimną suką (znaczy naturalnie nie w tych słowach, wysoka kultura, ale przekaz był klarowny), a od drugiego, że chyba powinnam zmienić swoje podejście do życia. Czyli w gruncie rzeczy wychodzi na to samo. Aha, pana 1 znam MIESIĄC. Niecały. Po takim czasie to ja jestem w stanie komuś powiedzieć co najwyżej, że ma fajne buty.
A pana 2 znam 10 lat. Podsunę mu pomysł napisania poradnika "10 sposobów, jak stracić przyjaciółkę w 10 sekund", będzie bestseller jak stąd do Hamburga.
Ale wam zrobiłam "Trudne sprawy". Odcinek tygodnia.
niedziela, 24 czerwca 2012
And I run the red, won't stop at night
Powoli kończy się czerwiec i w związku z tym mam jedno życzenie: niech ta druga część roku będzie lepsza. Wolę nie wywoływać wilka z lasu, ale gorsza chyba nie będzie, więc niech w końcu fortuna się do mnie uśmiechnie, bo póki co ustawicznie oglądam wyłącznie jej dupę. Ewentualnie środkowy palec.
Ale sama nie wiem co się ze mną dzieje, wierzę że się wszystko poukłada. Może jestem naiwna, może wierzę w niemożliwe i czekam na coś, co nie ma prawa się wydarzyć, no ale kurwa. Cóż mi pozostało.
Jest tak beznadziejnie, że aż chce mi się z tego śmiać. Jak pomyślę o tym, jak bardzo wszystko się zmieniło w przeciągu roku, ile rzeczy się posypało, to jedyne na co jestem w stanie się zdobyć, to szyderczy chichot. Jestem psychicznie upośledzona od urodzenia, ale teraz już po prostu przestaję nad tym panować.
Zaraz wakacje. A po wakacjach zmieniam wszystko co się da. Bo jak to mówią, szczęściu trzeba pomóc, a ja nie zamierzam za 10 lat patrzeć wstecz i myśleć o tym, jak wiele okazji zmarnowałam.
I wbrew pozorom ta notka ma bardzo pozytywny wydźwięk. Bardzo.
Do wczoraj bym nie przypuszczała, że tak bardzo zapadnie mi w pamięć piosenka z dres-radia Eska.
Zresztą wielu rzeczy do wczoraj bym nie przypuszczała.
Ale sama nie wiem co się ze mną dzieje, wierzę że się wszystko poukłada. Może jestem naiwna, może wierzę w niemożliwe i czekam na coś, co nie ma prawa się wydarzyć, no ale kurwa. Cóż mi pozostało.
Jest tak beznadziejnie, że aż chce mi się z tego śmiać. Jak pomyślę o tym, jak bardzo wszystko się zmieniło w przeciągu roku, ile rzeczy się posypało, to jedyne na co jestem w stanie się zdobyć, to szyderczy chichot. Jestem psychicznie upośledzona od urodzenia, ale teraz już po prostu przestaję nad tym panować.
Zaraz wakacje. A po wakacjach zmieniam wszystko co się da. Bo jak to mówią, szczęściu trzeba pomóc, a ja nie zamierzam za 10 lat patrzeć wstecz i myśleć o tym, jak wiele okazji zmarnowałam.
I wbrew pozorom ta notka ma bardzo pozytywny wydźwięk. Bardzo.
Do wczoraj bym nie przypuszczała, że tak bardzo zapadnie mi w pamięć piosenka z dres-radia Eska.
Zresztą wielu rzeczy do wczoraj bym nie przypuszczała.
środa, 20 czerwca 2012
wake me up in july
Wakacji. Wakacji. WAKACJI, bo mózg mi skwierczy i piecze się na chrupko.
Jeden pozytyw w moim obecnie coraz mniej wartym życiu już się znalazł. Mam komputer. Może to nie jest MÓJ komputer, ukochany i umiłowany, traktowany jak pierworodne dziecię, ale jednak zasadniczo spełnia wymagane funkcje, dlatego ograniczę wszelkie narzekania.
Mój ukochany biały komputer, bezczelnie skradziony bez mała 3 tygodnie temu w bandyckiej Warszawie, teraz zapewne pracuje na biurku jakiegoś miłośnika coniedzielnej giełdy z Pragi czy wherever, którego nie obchodzi pochodzenie sprzętu. Pokój twej pamięci, kochany.
Swoją drogą jestem ciekawa miny nowego właściciela, kiedy otworzy sobie folder "Prosektorium". Albo "Szpilki z brzucha". Albo "Mała rzeźnia".
Za to teraz mam tyle do nadrobienia w blogosferze, że aż nie mogę doczekać się wieczora, żeby te wszystkie zaległe notki przeczytać. Weeeeeeeeeeeeee.
Już żyję lipcem. Lipcem i wakacjami w ogóle. Swoje prawdziwie zacznę za 2 tygodnie, kiedy po raz kolejny Gdynia przywita mnie i mój czerwony namiot. I niestraszne mi 10 godzin w pociągu, na stojąco w korytarzu. Ani monsunowy deszcz, ani pustynne słońce, ani syberyjski mróz (zaczyna mnie ponosić fantazja, to z emocji) ani nawet kalifornijski upał. Tak więc lipcu, wystosowuję gorącą prośbę: nakurwiaj nieco rychlej.
Sesja. Sesja jeszcze trwa, zobaczymy co to będzie. Ale obecnie biorę na wstrzymanie, bo bez względu na to JAK będzie, to będzie dobrze. Tak czy inaczej.
Sama siebie nie poznaję. Ja zakładam pozytywną wersję zdarzeń?!
Widać słońce na mnie dobrze wpływa.
;)
Jeden pozytyw w moim obecnie coraz mniej wartym życiu już się znalazł. Mam komputer. Może to nie jest MÓJ komputer, ukochany i umiłowany, traktowany jak pierworodne dziecię, ale jednak zasadniczo spełnia wymagane funkcje, dlatego ograniczę wszelkie narzekania.
Mój ukochany biały komputer, bezczelnie skradziony bez mała 3 tygodnie temu w bandyckiej Warszawie, teraz zapewne pracuje na biurku jakiegoś miłośnika coniedzielnej giełdy z Pragi czy wherever, którego nie obchodzi pochodzenie sprzętu. Pokój twej pamięci, kochany.
Swoją drogą jestem ciekawa miny nowego właściciela, kiedy otworzy sobie folder "Prosektorium". Albo "Szpilki z brzucha". Albo "Mała rzeźnia".
Za to teraz mam tyle do nadrobienia w blogosferze, że aż nie mogę doczekać się wieczora, żeby te wszystkie zaległe notki przeczytać. Weeeeeeeeeeeeee.
Już żyję lipcem. Lipcem i wakacjami w ogóle. Swoje prawdziwie zacznę za 2 tygodnie, kiedy po raz kolejny Gdynia przywita mnie i mój czerwony namiot. I niestraszne mi 10 godzin w pociągu, na stojąco w korytarzu. Ani monsunowy deszcz, ani pustynne słońce, ani syberyjski mróz (zaczyna mnie ponosić fantazja, to z emocji) ani nawet kalifornijski upał. Tak więc lipcu, wystosowuję gorącą prośbę: nakurwiaj nieco rychlej.
Sesja. Sesja jeszcze trwa, zobaczymy co to będzie. Ale obecnie biorę na wstrzymanie, bo bez względu na to JAK będzie, to będzie dobrze. Tak czy inaczej.
Sama siebie nie poznaję. Ja zakładam pozytywną wersję zdarzeń?!
Widać słońce na mnie dobrze wpływa.
;)
środa, 13 czerwca 2012
mamo, mój komputer jest zepsuty!
Czuję się w obowiązku, aby się wytłumaczyć i usprawiedliwić. Już dawno nie zrobiłam tak długiego zastoju na blogu, ale tym razem to nie moja wina. Chciałam to ująć w jakieś bardziej dyplomatyczne słowa, ale ZAJEBALI MI KOMPUTER. Właśnie tak, proszę odczytywać to DOSŁOWNIE, nie silę się na żadne metafory.
Tym zdarzeniem dołożyłam kolejny kamyczek do stosu zarzutów, które kieruję w stronę naszej kochanej STOLYCY. Generalnie nie lubię Warszawy, ale to już kwestia aktu urodzenia, bo łodzianie z założenia nie cierpią warszawiaków - wieśniaków. Nie lubię tego, jak Warszawa traktuje Łódź jako prowincję, nie lubię żuli na dworcach, nie lubię pseudo-metra, nie lubię zadęcia i hipsterów, a teraz dodatkowo nie lubię ZŁODZIEJI.
Mieszkając całe życie w cudnym mieście tkaczy, musiałam się nauczyć, jak przetrwać w miejskiej dżungli, zwłaszcza w nocy. Pomimo mojej bezgranicznej miłości do tego miasta zdaję sobie sprawę, że hmmm... no bezpiecznie to nie zawsze tutaj jest. Ale 21 lat życia w Boat City nauczyło mnie odpowiadać prawidłowo na pytania typu "ŁKS czy Widzew" (tutaj niezbędne jest opanowanie topografii miasta w stopniu przynajmniej średniozaawansowanym, z uwzględnieniem dzielnic neutralnych, gdzie najlepiej odpowiadać "BU-DO-WLA-NI!"), kiedy bezwzględnie trzeba skakać w autobusie, a kiedy można olać dresiarskie nawoływania do tejże czynności, nauczyłam się podstawowych składów zarówno ŁKSu jak i Widzewa, znam przyśpiewki klubowe na różnorakie okazje i nawet wiem, kiedy się co śpiewa (a to nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać!).
Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony.
A wystarczyła jedna wycieczka do Warszawy i całe misterne przygotowanie w pizdu.
W związku z zaistniałą sytuacją notki będą tak często jak to możliwe, ale siłą rzeczy niezbyt często, przynajmniej do chwili, kiedy uda mi się namówić ojca na nowy komputer. Póki co korzystam z dobrodziejstw aj-fona, więc nie jestem kompletnie odcięta od sieci, ale pisanie notki, czy nawet odpisywanie na komentarze na telefonie to jednak nadal zbyt duży challenge. Dzisiejsza jest sponsorowana przez mojego młodszego brata, który raczył wrócić z Belgii i wypożyczyć mi komputer na pół godziny.
O sesji pisać wam nie będę, sesja to sesja, jest pojebana. Amen.
W każdym razie czuję przez skórę, ze wakacje niosą tchnienie nowego. I lepszego mam nadzieję.
Obiecuję, że na komentarze i maile odpowiem, tylko dajcie mi trochę czasu. Niby jestem córeczką tatusia, niby zawsze się zgadza, ale to jednak wymaga pewnego nakładu czasowego i ciągłego trucia dupy.
Miłego dnia, miłej sesji i zapewniam, że żyję. Jeszcze nie zabiła mnie pylica ani radioaktywny węgiel z Zabrza. Po prostu okoliczności mi WYBITNIE nie sprzyjają. Ale chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać.
Tym zdarzeniem dołożyłam kolejny kamyczek do stosu zarzutów, które kieruję w stronę naszej kochanej STOLYCY. Generalnie nie lubię Warszawy, ale to już kwestia aktu urodzenia, bo łodzianie z założenia nie cierpią warszawiaków - wieśniaków. Nie lubię tego, jak Warszawa traktuje Łódź jako prowincję, nie lubię żuli na dworcach, nie lubię pseudo-metra, nie lubię zadęcia i hipsterów, a teraz dodatkowo nie lubię ZŁODZIEJI.
Mieszkając całe życie w cudnym mieście tkaczy, musiałam się nauczyć, jak przetrwać w miejskiej dżungli, zwłaszcza w nocy. Pomimo mojej bezgranicznej miłości do tego miasta zdaję sobie sprawę, że hmmm... no bezpiecznie to nie zawsze tutaj jest. Ale 21 lat życia w Boat City nauczyło mnie odpowiadać prawidłowo na pytania typu "ŁKS czy Widzew" (tutaj niezbędne jest opanowanie topografii miasta w stopniu przynajmniej średniozaawansowanym, z uwzględnieniem dzielnic neutralnych, gdzie najlepiej odpowiadać "BU-DO-WLA-NI!"), kiedy bezwzględnie trzeba skakać w autobusie, a kiedy można olać dresiarskie nawoływania do tejże czynności, nauczyłam się podstawowych składów zarówno ŁKSu jak i Widzewa, znam przyśpiewki klubowe na różnorakie okazje i nawet wiem, kiedy się co śpiewa (a to nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać!).
Jak to mówią, przezorny zawsze ubezpieczony.
A wystarczyła jedna wycieczka do Warszawy i całe misterne przygotowanie w pizdu.
W związku z zaistniałą sytuacją notki będą tak często jak to możliwe, ale siłą rzeczy niezbyt często, przynajmniej do chwili, kiedy uda mi się namówić ojca na nowy komputer. Póki co korzystam z dobrodziejstw aj-fona, więc nie jestem kompletnie odcięta od sieci, ale pisanie notki, czy nawet odpisywanie na komentarze na telefonie to jednak nadal zbyt duży challenge. Dzisiejsza jest sponsorowana przez mojego młodszego brata, który raczył wrócić z Belgii i wypożyczyć mi komputer na pół godziny.
O sesji pisać wam nie będę, sesja to sesja, jest pojebana. Amen.
W każdym razie czuję przez skórę, ze wakacje niosą tchnienie nowego. I lepszego mam nadzieję.
Obiecuję, że na komentarze i maile odpowiem, tylko dajcie mi trochę czasu. Niby jestem córeczką tatusia, niby zawsze się zgadza, ale to jednak wymaga pewnego nakładu czasowego i ciągłego trucia dupy.
Miłego dnia, miłej sesji i zapewniam, że żyję. Jeszcze nie zabiła mnie pylica ani radioaktywny węgiel z Zabrza. Po prostu okoliczności mi WYBITNIE nie sprzyjają. Ale chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać.
czwartek, 31 maja 2012
i'm the chopped liver
Mama mi kiedyś powiedziała, że człowiek nie jest dorosły wtedy, kiedy kończy 18 lat, ani kiedy po raz pierwszy uprawia seks, ani wtedy kiedy wyprowadza się z domu. Człowiek jest dorosły, kiedy musi wziąć życie w swoje ręce.
Więc zaczynam być dorosła jakieś 3 lata po terminie wyznaczonym przez polskie ustawodawstwo.
Poszłam dzisiaj na chemię, bo miałam niezaliczone jedne ćwiczenia. JEDNE, POJEDYŃCZE ćwiczenia w ciągu całego semestru, podczas gdy wszystkie inne mam pozaliczane, a wszystkie kolokwia napisane na przynajmniej 3 w pierwszym terminie. I wiecie co? Jak dobrze pójdzie, to będę miała wrzesień.
Bo moje nadludzkie szczęście uwielbia się odzywać w momentach najbardziej kryzysowych, czyli wtedy kiedy zaiste najbardziej by się przydało. Bo oczywiście musiałam trafić na Lady Masło aka Luxurious, której zmuszona byłam oddać prawie pustą kartkę, bo zadane przez nią pytania, spowodowały na mojej twarzy grymas, powszechnie znany jako "no kurwa, pojebało". A ona chyba posiadła mistyczną zdolność czytania z mimiki, bo zaszczyciła mnie spojrzeniem z wysokości tych swoich 160 centymetrów w kapeluszu, okraszonym jadowitym "Proszę pani, niech się pani tak nie krzywi, wszak egzamin już za pasem, radziłabym zacząć przykładać się do nauki chemii, a nie stroić minki jak mała dziewczynka" i zabójczym uśmiechem nr 4. Nie wiem czy mała dziewczynka pokusiłaby się o mruczenie pod nosem "za co, kurwa, za co" na zmianę z "ja pierdolę, ugotuję cię w tym kwasie", ale prawdopodobnie ja się nie znam.
W każdym razie na moje grzeczne zapytanie, czy są jakieś możliwości poprawy rzeczonego sprawdzianu, usłyszałam, że przecież nie ma nic uwłaczającego w zdawaniu egzaminu we wrześniu + niezawodny uśmiech nr 9.
A przy probówkach jeszcze mi powiedziała, że moja probówka z próbą ksantoproteinową nie jest wystarczająco KANARKOWA.
Ona za to jest aż za bardzo, ja pierdole.
w związku z powyższymi wydarzeniami poszłam spać zaraz po przyjściu do domu, bo jedynym sposobem na obniżenie poziomu kurwidyny we krwi jest sen. No i zaspałam na wykład z filozofii. A powinnam na niego pójść.
Tym sposobem 31.V jest kolejnym dniem, ktory na kartach mojej biografii (kiedyś tam) będzie oznaczony zgrabną ikonką penisa, jak wszystkie pozostałe dni typu kutas, które miałam szczęście przeżyć.
Na weekend wracam do domu. Łódź mnie wzywa.
Więc zaczynam być dorosła jakieś 3 lata po terminie wyznaczonym przez polskie ustawodawstwo.
Poszłam dzisiaj na chemię, bo miałam niezaliczone jedne ćwiczenia. JEDNE, POJEDYŃCZE ćwiczenia w ciągu całego semestru, podczas gdy wszystkie inne mam pozaliczane, a wszystkie kolokwia napisane na przynajmniej 3 w pierwszym terminie. I wiecie co? Jak dobrze pójdzie, to będę miała wrzesień.
Bo moje nadludzkie szczęście uwielbia się odzywać w momentach najbardziej kryzysowych, czyli wtedy kiedy zaiste najbardziej by się przydało. Bo oczywiście musiałam trafić na Lady Masło aka Luxurious, której zmuszona byłam oddać prawie pustą kartkę, bo zadane przez nią pytania, spowodowały na mojej twarzy grymas, powszechnie znany jako "no kurwa, pojebało". A ona chyba posiadła mistyczną zdolność czytania z mimiki, bo zaszczyciła mnie spojrzeniem z wysokości tych swoich 160 centymetrów w kapeluszu, okraszonym jadowitym "Proszę pani, niech się pani tak nie krzywi, wszak egzamin już za pasem, radziłabym zacząć przykładać się do nauki chemii, a nie stroić minki jak mała dziewczynka" i zabójczym uśmiechem nr 4. Nie wiem czy mała dziewczynka pokusiłaby się o mruczenie pod nosem "za co, kurwa, za co" na zmianę z "ja pierdolę, ugotuję cię w tym kwasie", ale prawdopodobnie ja się nie znam.
W każdym razie na moje grzeczne zapytanie, czy są jakieś możliwości poprawy rzeczonego sprawdzianu, usłyszałam, że przecież nie ma nic uwłaczającego w zdawaniu egzaminu we wrześniu + niezawodny uśmiech nr 9.
A przy probówkach jeszcze mi powiedziała, że moja probówka z próbą ksantoproteinową nie jest wystarczająco KANARKOWA.
Ona za to jest aż za bardzo, ja pierdole.
w związku z powyższymi wydarzeniami poszłam spać zaraz po przyjściu do domu, bo jedynym sposobem na obniżenie poziomu kurwidyny we krwi jest sen. No i zaspałam na wykład z filozofii. A powinnam na niego pójść.
Tym sposobem 31.V jest kolejnym dniem, ktory na kartach mojej biografii (kiedyś tam) będzie oznaczony zgrabną ikonką penisa, jak wszystkie pozostałe dni typu kutas, które miałam szczęście przeżyć.
Na weekend wracam do domu. Łódź mnie wzywa.
poniedziałek, 28 maja 2012
there's no way, not today
Tak mnie Zabrze wkurwiło ostatnimi czasy, że aż pojechałam do domu na weekend, czego nigdy nie robię. I jak to zwykle bywa, pobyt na łonie rodziny zamiast mi pomóc, tylko gorzej wszystko skomplikował i w sumie jedyne określenie jakie przychodzi mi do głowy odnośnie tego całego burdelu to swojska, przaśna KURWA.
Nie mam siły już po prostu. Nie mam siły do Zabrza, nie mam siły do studiowania, nie mam siły do moich rodziców, przede wszystkim nie mam już siły do siebie. Jeszcze NIGDY nie miałam siebie samej tak dosyć jak teraz. Nie potrafię się zmobilizować, żeby patrzeć na świat w nieco bardziej optymistyczny sposób, bo to zawsze była moja broń przeciwko całemu światu: śmiać się światu prosto w ryj.
Obecnie trzyma się mnie wyłącznie humor wisielczy. No, może czarny czasem też, ale czarny humor ma to do siebie, że w sumie zbyt mało ludzi łapie o co chodzi i zamiast zjednywać sobie ludzi, mam ich wokół coraz mniej.
Jutro mam ostatnie szpilki i wydaje mi się to takie... dziwne. Pamiętam jak w październiku były pierwsze, które spierdoliłam równo i patrzyłam na ściany przy wejściu do sal anatomicznych, gdzie ludzie dla potomności zostawiali swoje wpisy typu "ostatnie szpilki, maj 2010", "nigdy więcej tych parszywych igieł, ave!" i tym podobne. A jutro są moje ostatnie, i chwała za to niebiosom.
Nie znoszę tego uczucia, kiedy fałszywie się miotam. Kiedy udaję, że myślę nad odpowiedzią albo nad podjęciem jakieś decyzji, chociaż w gruncie rzeczy, gdzieś z tyłu głowy doskonale wiem, co powinnam zrobić. Ale jestem mega tchórzem i się boję, boję w chuj, że ujmę to w literackim porównaniu.
Ten rok chyba nie układa się po mojej myśli.
Ale w przyrodzie musi być równowaga, więc liczę na to, że wkrótce zaliczę jakiś życiową wyżynę, niewielką chociaż, nie marzę o Himalajach. Bo te depresje i rowy mariańskie zaczynają nieco mnie męczyć.
Nie mam pojęcia, skąd ta geografia. Raczej nigdy nie byłam dobra z geografii, pewnie z tego względu, że pan geograf wolał patrzeć na rozmiar mojego dekoltu niż dociekać, który kraj produkuje najwięcej trzody chlewnej albo czerwonych porzeczek.
Idę sobie przygotować obiad.
Zgadnijcie co.
Nie inaczej.
POMIDOROWA.
Nie mam siły już po prostu. Nie mam siły do Zabrza, nie mam siły do studiowania, nie mam siły do moich rodziców, przede wszystkim nie mam już siły do siebie. Jeszcze NIGDY nie miałam siebie samej tak dosyć jak teraz. Nie potrafię się zmobilizować, żeby patrzeć na świat w nieco bardziej optymistyczny sposób, bo to zawsze była moja broń przeciwko całemu światu: śmiać się światu prosto w ryj.
Obecnie trzyma się mnie wyłącznie humor wisielczy. No, może czarny czasem też, ale czarny humor ma to do siebie, że w sumie zbyt mało ludzi łapie o co chodzi i zamiast zjednywać sobie ludzi, mam ich wokół coraz mniej.
Jutro mam ostatnie szpilki i wydaje mi się to takie... dziwne. Pamiętam jak w październiku były pierwsze, które spierdoliłam równo i patrzyłam na ściany przy wejściu do sal anatomicznych, gdzie ludzie dla potomności zostawiali swoje wpisy typu "ostatnie szpilki, maj 2010", "nigdy więcej tych parszywych igieł, ave!" i tym podobne. A jutro są moje ostatnie, i chwała za to niebiosom.
Nie znoszę tego uczucia, kiedy fałszywie się miotam. Kiedy udaję, że myślę nad odpowiedzią albo nad podjęciem jakieś decyzji, chociaż w gruncie rzeczy, gdzieś z tyłu głowy doskonale wiem, co powinnam zrobić. Ale jestem mega tchórzem i się boję, boję w chuj, że ujmę to w literackim porównaniu.
Ten rok chyba nie układa się po mojej myśli.
Ale w przyrodzie musi być równowaga, więc liczę na to, że wkrótce zaliczę jakiś życiową wyżynę, niewielką chociaż, nie marzę o Himalajach. Bo te depresje i rowy mariańskie zaczynają nieco mnie męczyć.
Nie mam pojęcia, skąd ta geografia. Raczej nigdy nie byłam dobra z geografii, pewnie z tego względu, że pan geograf wolał patrzeć na rozmiar mojego dekoltu niż dociekać, który kraj produkuje najwięcej trzody chlewnej albo czerwonych porzeczek.
Idę sobie przygotować obiad.
Zgadnijcie co.
Nie inaczej.
POMIDOROWA.
piątek, 18 maja 2012
Je suis un artiste!
Dzisiaj postanowiłam przedstawić wam Zabrze-story w obrazkach. A raczej skromny wycinek mej zabrzańskiej egzystencji, ograniczony do planów na nadchodzący weekend. Artystą fotografem nie jestem i nigdy do takiego miana nie aspirowałam, zostawiam to zdolniejszym ode mnie. I tym dziwnym dziewczynkom, które latają po mieście w koszulach w kratkę i Nikonach na szyi. Niech im się wiedzie bohemistyczne życie.
Tym samym przedstawiam wam towarzysza mej górnośląskiej niedoli, Stefana:
I strażnika anatomicznej półki, dzielną Schigellę:
Czymże byłby post bez wzmianki na temat mojego ukochanego przedmiotu?
Plany na środę...:
I na koniec ku pokrzepieniu serc, trzymam tam kredki na histologię :D
Ja tymczasem idę skonsumować nabytą drogą kupna czekoladę mleczną słynnego germańskiego producenta, opatulić się kocykiem i obejrzeć Gwiezdne Wojny.
Wreszcie się doczekałam tego upragnionego piątkowego popołudnia i żadna wizja przyszłości nie jest w stanie zaburzyć mi idealnego wieczoru. ŻADNA.
Czego i wam szczerze życzę,
K.W.
Tym samym przedstawiam wam towarzysza mej górnośląskiej niedoli, Stefana:
I strażnika anatomicznej półki, dzielną Schigellę:
Czymże byłby post bez wzmianki na temat mojego ukochanego przedmiotu?
Plany na środę...:
I na koniec ku pokrzepieniu serc, trzymam tam kredki na histologię :D
Ja tymczasem idę skonsumować nabytą drogą kupna czekoladę mleczną słynnego germańskiego producenta, opatulić się kocykiem i obejrzeć Gwiezdne Wojny.
Wreszcie się doczekałam tego upragnionego piątkowego popołudnia i żadna wizja przyszłości nie jest w stanie zaburzyć mi idealnego wieczoru. ŻADNA.
Czego i wam szczerze życzę,
K.W.
niedziela, 13 maja 2012
"życie służy próbowaniu, skarbie!"
Olewam jutrzejszy biofisyf.
Poryczałam się nad tym w piątek chyba ze 3 razy, wczoraj na sam widok "Podstaw biofizyki" autorstwa szarlatana Pilawskiego mój organizm stosował mechanizm obronny objawiający się momentalnym odruchem wymiotnym, więc nawet do tego nie zajrzałam. A dzisiaj uznałam, że nie nauczę się na pamięć 120 stron napisanych w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku, który równie dobrze mógłby być mieszanką węgierskiego, starocerkiewnosłowiańskiego i kambodżańskiego, poziom ogarnięcia porównywalny.
Innymi słowy jutro oddaję pustą kartkę.
Albo napiszę kochanej pani doktor przepis na ciasto marchewkowe, bardzo dobre. Niech się cieszy.
W zamian za to usiadłam w końcu nad anatomią i świadomość tego, że "o wow, w końcu uczę się czegoś pożytecznego, w przeciwieństwie do tej pierdolonej biofizyki, która ma z medycyną tyle wspólnego co Mistrzostwa Koluszek w Rzucaniu Frisbee" pozowoliła mi w miarę bezboleśnie przebrnąć przez znaczną część tomu V.
I uznałam, że nawet jeśli mnie wypierdoloną z tej uczelni przez biofizykę, to przynajmniej będę znać budowę obwodowego układu nerwowego.
Najwyżej pójdę od razu na wrzesień, trudno. Albo wcale nie pójdę, tylko wyjadę do Australii smażyć steki z kangurzych schabów. Whatever.
Od piątku pani sąsiadka urządza całodniowe recitale. Wczoraj był Wodecki, dzisiaj od rana Stachurksy, więc naprawdę boję się jutrzejszego poranka.
Jak obudzi mnie "Polska biesiada" albo "Różowa taczka" to chyba popełnię rytualne harakiri, otwieraczem do konserw.
No i chyba w końcu podjęłam jakąś decyzję. Albo raczej wstęp do decyzji, ale to zawsze krok do przodu. W każdym razie jeśli wszystko się potoczy, tak jak bym sobie tego życzyła, to szykują się duże zmiany. Na blogu pewnie też, jak wszędzie to wszędzie.
A tak w ogóle to wiosna przyszła. Zakochać by się wypadało, o.
Poryczałam się nad tym w piątek chyba ze 3 razy, wczoraj na sam widok "Podstaw biofizyki" autorstwa szarlatana Pilawskiego mój organizm stosował mechanizm obronny objawiający się momentalnym odruchem wymiotnym, więc nawet do tego nie zajrzałam. A dzisiaj uznałam, że nie nauczę się na pamięć 120 stron napisanych w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku, który równie dobrze mógłby być mieszanką węgierskiego, starocerkiewnosłowiańskiego i kambodżańskiego, poziom ogarnięcia porównywalny.
Innymi słowy jutro oddaję pustą kartkę.
Albo napiszę kochanej pani doktor przepis na ciasto marchewkowe, bardzo dobre. Niech się cieszy.
W zamian za to usiadłam w końcu nad anatomią i świadomość tego, że "o wow, w końcu uczę się czegoś pożytecznego, w przeciwieństwie do tej pierdolonej biofizyki, która ma z medycyną tyle wspólnego co Mistrzostwa Koluszek w Rzucaniu Frisbee" pozowoliła mi w miarę bezboleśnie przebrnąć przez znaczną część tomu V.
I uznałam, że nawet jeśli mnie wypierdoloną z tej uczelni przez biofizykę, to przynajmniej będę znać budowę obwodowego układu nerwowego.
Najwyżej pójdę od razu na wrzesień, trudno. Albo wcale nie pójdę, tylko wyjadę do Australii smażyć steki z kangurzych schabów. Whatever.
Od piątku pani sąsiadka urządza całodniowe recitale. Wczoraj był Wodecki, dzisiaj od rana Stachurksy, więc naprawdę boję się jutrzejszego poranka.
Jak obudzi mnie "Polska biesiada" albo "Różowa taczka" to chyba popełnię rytualne harakiri, otwieraczem do konserw.
No i chyba w końcu podjęłam jakąś decyzję. Albo raczej wstęp do decyzji, ale to zawsze krok do przodu. W każdym razie jeśli wszystko się potoczy, tak jak bym sobie tego życzyła, to szykują się duże zmiany. Na blogu pewnie też, jak wszędzie to wszędzie.
A tak w ogóle to wiosna przyszła. Zakochać by się wypadało, o.
środa, 9 maja 2012
srabrze
Osobom wrażliwym na słowa powszechnie uznane za niegodzące z sylwetką studenta wyższej uczelni, polecam przekierowanie się na portal pogodowy albo oficjalną stronę archidiecezji gliwickiej albo gdziekolwiek chcecie.
Albowiem zamierzam użyć wyrażeń, które z literackim językiem mają niewiele wspólnego.
Otóż oficjalnie mówię, że ta uczelnia mnie WKURWIA do granic możliwości i ni chuja nie wiem, co mnie kurwa podkusiło, żeby przyjechać studiować do Zabrza.
I jeśli wszędzie w kraju nauczanie na wyższej uczelni medycznej wygląda w ten sposób, to właśnie straciłam wszelką wiarę w człowieka, że o polskim systemie szkolnictwa nie wspomnę, bo brakuje dosadnych określeń w ulicznej łacinie, które by temu zadaniu podołały.
Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy to wszystko w ogóle ma sens.
Bo póki co mam wrażenie, że z każdym dniem spędzonym na tej uczelni coraz mniej jest we mnie tego, co kazało mi tu przyjść..
I kurwa zastanawiam się, czy to zwyczajnie jest tego wszystkiego warte.
Albowiem zamierzam użyć wyrażeń, które z literackim językiem mają niewiele wspólnego.
Otóż oficjalnie mówię, że ta uczelnia mnie WKURWIA do granic możliwości i ni chuja nie wiem, co mnie kurwa podkusiło, żeby przyjechać studiować do Zabrza.
I jeśli wszędzie w kraju nauczanie na wyższej uczelni medycznej wygląda w ten sposób, to właśnie straciłam wszelką wiarę w człowieka, że o polskim systemie szkolnictwa nie wspomnę, bo brakuje dosadnych określeń w ulicznej łacinie, które by temu zadaniu podołały.
Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy to wszystko w ogóle ma sens.
Bo póki co mam wrażenie, że z każdym dniem spędzonym na tej uczelni coraz mniej jest we mnie tego, co kazało mi tu przyjść..
I kurwa zastanawiam się, czy to zwyczajnie jest tego wszystkiego warte.
poniedziałek, 7 maja 2012
teraz, raz!
Dzisiaj śniło mi się, że jestem prezydentem.
I że jest lato.
I muszę z ręką na sercu przyznać, że jak się obudziłam, to znacznie bardziej żal było mi tego, że jeszcze nie ma lipca, niż tego, że już przestałam być mężem stanu. Kobieta może być MĘŻEM stanu tak btw?
Mam tak intensywną potrzebę lata, że aż nie idzie mi tego wyrazić słowami, z czym zazwyczaj nie mam problemu. Chyba jeszcze nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnęłam wakacji. Mam wrażenie, że porządny reset znacznie ułatwiłby mi prawidłowe funkcjonowanie i rozwiązał wiele problemów, które ostatnimi czasy przyrastają w postępie geometrycznym, tylko rozwiązywać nie ma komu.
Decyzje, które miałam podjąć nadal trwają w niebycie, w stanie pośrednim między "mam wyjebane" a "ja pierdolę, muszę coś wymyślić". Myślałam, że pobyt w domu, na łonie rodziny, nieco mi ułatwi pewne rzeczy, ale oczywiście chyba jestem pierwszą naiwną RP, bo nie dość że nadal nic nie wiem, to jeszcze mam w głowie mętlik rozmiarów King-Konga
Powinnam się teraz uczyć, przyswajać te miliony informacji, które czekają zakamuflowane na odkrycie w wiekopomnych dziełach Bochenka, Pilawskiego i Sawickiego, ale jestem tak do cna zdemotywowana, że nawet nie odczuwam wyrzutów sumienia, że nic nie robię.
W głowie mam wizualizację siebie samej za 2 miesiące, w słońcu czekającą na kolejny koncert, albo przed Red Hellem z piwem w ręce.
A do tego czasu mam nadzieję, że już się na coś zdecyduję. Zresztą, bardzo bliska mojemu małemu serduszku osoba mi ostatnio powiedziała, że każdy ma to, na co się odważy.
I ja po prostu muszę się odważyć.
Nigdy chyba o tym nie wspominałam, ale mam olbrzymią słabość do skandynawskiego gej-popu, co często stanowi przedmiot drwin ze strony moich zdegenerowanych przyjaciół, którzy nie potrafią zrozumieć jak można słuchać a-ha dłużej niż 10 minut.
Ja oczywiście nie ograniczam się wyłącznie do a-ha, inne zespoły, znacznie bardziej obciachowe, również często goszczą w moich słuchawkach i to na znacznie dłużej niż marne 10 minut.
W każdym razie do czego dążę. Ostatnio, projektując sobie w głowie wizję lipca (lub sierpnia, even better), czemu aura sprzyjała nadzwyczajnie podczas długiego weekendu, w telewizji leciała reklama, gdzie jako podkład służyła TA piosenka ;)
I momentalnie przypomniała mi się moja zeszłoroczna skandynawska przygoda, a zwłaszcza genialny pobyt w Sztokholmie. Oto soundtrack!:
Enjoy!
I że jest lato.
I muszę z ręką na sercu przyznać, że jak się obudziłam, to znacznie bardziej żal było mi tego, że jeszcze nie ma lipca, niż tego, że już przestałam być mężem stanu. Kobieta może być MĘŻEM stanu tak btw?
Mam tak intensywną potrzebę lata, że aż nie idzie mi tego wyrazić słowami, z czym zazwyczaj nie mam problemu. Chyba jeszcze nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnęłam wakacji. Mam wrażenie, że porządny reset znacznie ułatwiłby mi prawidłowe funkcjonowanie i rozwiązał wiele problemów, które ostatnimi czasy przyrastają w postępie geometrycznym, tylko rozwiązywać nie ma komu.
Decyzje, które miałam podjąć nadal trwają w niebycie, w stanie pośrednim między "mam wyjebane" a "ja pierdolę, muszę coś wymyślić". Myślałam, że pobyt w domu, na łonie rodziny, nieco mi ułatwi pewne rzeczy, ale oczywiście chyba jestem pierwszą naiwną RP, bo nie dość że nadal nic nie wiem, to jeszcze mam w głowie mętlik rozmiarów King-Konga
Powinnam się teraz uczyć, przyswajać te miliony informacji, które czekają zakamuflowane na odkrycie w wiekopomnych dziełach Bochenka, Pilawskiego i Sawickiego, ale jestem tak do cna zdemotywowana, że nawet nie odczuwam wyrzutów sumienia, że nic nie robię.
W głowie mam wizualizację siebie samej za 2 miesiące, w słońcu czekającą na kolejny koncert, albo przed Red Hellem z piwem w ręce.
A do tego czasu mam nadzieję, że już się na coś zdecyduję. Zresztą, bardzo bliska mojemu małemu serduszku osoba mi ostatnio powiedziała, że każdy ma to, na co się odważy.
I ja po prostu muszę się odważyć.
Nigdy chyba o tym nie wspominałam, ale mam olbrzymią słabość do skandynawskiego gej-popu, co często stanowi przedmiot drwin ze strony moich zdegenerowanych przyjaciół, którzy nie potrafią zrozumieć jak można słuchać a-ha dłużej niż 10 minut.
Ja oczywiście nie ograniczam się wyłącznie do a-ha, inne zespoły, znacznie bardziej obciachowe, również często goszczą w moich słuchawkach i to na znacznie dłużej niż marne 10 minut.
W każdym razie do czego dążę. Ostatnio, projektując sobie w głowie wizję lipca (lub sierpnia, even better), czemu aura sprzyjała nadzwyczajnie podczas długiego weekendu, w telewizji leciała reklama, gdzie jako podkład służyła TA piosenka ;)
I momentalnie przypomniała mi się moja zeszłoroczna skandynawska przygoda, a zwłaszcza genialny pobyt w Sztokholmie. Oto soundtrack!:
Enjoy!
wtorek, 1 maja 2012
...a ja kocham moje miasto nocą ♥
Grupa Zniszczenia pod wezwaniem Zabrzańskiego Dzika z oddziałem kierowniczym w Łodzi, której mam zaszczyt być prezesem (honorowa, dożywotnia funkcja) dała wczoraj epicki pokaz swoich możliwości, czego efektem jest jadłowstręt, uporczywy ból głowy (w sumie innych rzeczy też) i butelka wody, którą przez cały dzień darzę nabożną wręcz czcią.
No bo co jak co, ale Boat City bawić się potrafi.
Mamy pewne miejsce na Piotrkowskiej, gdzie zawsze wszystko się zaczyna, wczoraj też. Centrum dowodzenia. Ojciec kiedyś mnie spytał, co to jest za LOKAL, musiałam wymyślić jakiś ciekawy zamiennik dla słowa "melina" i skończyło się na przybytku dyskusyjnym dla alternatywnej młodzieży. Co w sumie całkiem odpowiada stanowi faktycznemu jeśli o mnie chodzi.
Ilość gotowki, którą zostawiam w tym miejscu powinna mnie uprawniać do jakiegoś programu rabatowego, albo chociaż własnego krzesła, podpisanego imieniem i nazwiskiem, ale podejrzewam że jeszcze sporo wody w Nerze upłynie (Ner to taki łódzki ściek, któy ponoć kiedyś był rzeką) zanim założą tam choćby terminal do kart.
Tak jak rzekłam, zawsze wiem, gdzie zacznę, nigdy nie wiem gdzie skończę, taki element suspensu w szarej codzienności. No i w sumie pół dnia się dzisiaj zastanawiam, jaka tajemnicza siła kazała mi jechać wczoraj na Widzew. Zwłaszcza że mieszkam na Retkinii. Po drugiej stronie miasta.
W każdym razie definitywnie odzwyczaiłam się już od mieszkania z rodzicami, bo jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby kogoś poinformować, że wrócę o 5 rano.
A już prawie zapomniałam czym jest klasyczny opierdol xD
Łódzki patol. Mimo wszystko brakowało mi tej atmosfery xD Hasło? Dekadencja! Odzew: Jak się szlachta bawi, to na koszta nie patrzy!
I chociaż aura na dworze sprawia, ze wydaje mi się, że jest już przynajmniej lipiec, to jest dopiero MAJ. I pod względem studencko-uczelnianym najgorsze jeszcze przede mną.
Ot, taki przyjemny akcencik pod koniec notki.
Gwoli przypomnienia.
No bo co jak co, ale Boat City bawić się potrafi.
Mamy pewne miejsce na Piotrkowskiej, gdzie zawsze wszystko się zaczyna, wczoraj też. Centrum dowodzenia. Ojciec kiedyś mnie spytał, co to jest za LOKAL, musiałam wymyślić jakiś ciekawy zamiennik dla słowa "melina" i skończyło się na przybytku dyskusyjnym dla alternatywnej młodzieży. Co w sumie całkiem odpowiada stanowi faktycznemu jeśli o mnie chodzi.
Ilość gotowki, którą zostawiam w tym miejscu powinna mnie uprawniać do jakiegoś programu rabatowego, albo chociaż własnego krzesła, podpisanego imieniem i nazwiskiem, ale podejrzewam że jeszcze sporo wody w Nerze upłynie (Ner to taki łódzki ściek, któy ponoć kiedyś był rzeką) zanim założą tam choćby terminal do kart.
Tak jak rzekłam, zawsze wiem, gdzie zacznę, nigdy nie wiem gdzie skończę, taki element suspensu w szarej codzienności. No i w sumie pół dnia się dzisiaj zastanawiam, jaka tajemnicza siła kazała mi jechać wczoraj na Widzew. Zwłaszcza że mieszkam na Retkinii. Po drugiej stronie miasta.
W każdym razie definitywnie odzwyczaiłam się już od mieszkania z rodzicami, bo jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby kogoś poinformować, że wrócę o 5 rano.
A już prawie zapomniałam czym jest klasyczny opierdol xD
Łódzki patol. Mimo wszystko brakowało mi tej atmosfery xD Hasło? Dekadencja! Odzew: Jak się szlachta bawi, to na koszta nie patrzy!
I chociaż aura na dworze sprawia, ze wydaje mi się, że jest już przynajmniej lipiec, to jest dopiero MAJ. I pod względem studencko-uczelnianym najgorsze jeszcze przede mną.
Ot, taki przyjemny akcencik pod koniec notki.
Gwoli przypomnienia.
środa, 25 kwietnia 2012
histologiaaaaaa
Dzisiaj wstałam o 10:00.
I w sumie wszystko byłoby zajebiście, gdyby nie to, że od ósmej trwała mi łacina. Ale jak to mówią, nie ma tego złego i w spokoju ducha poszłam sobie na 11:30 na histologię, z której niedawno wróciłam. Oto, czego się dzisiaj dowiedziałam podczas trwania zajęć:
- w Bydgoszczy lokalną atrakcją jest wędrująca po dworcu kobieta z walizką i nawet ma własnego fanpage'a
- ludzie naprawdę nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak Bałuty i myślą, że OSTRy śpiewa o Bałtyku -.-
- Chelsea wyeliminowała Barcelonę
- Barcelona została wyeliminowana przez Chelsea
- jeden z piłkarzy Barcelony to facet Shakiry
- głosem godowym dzięcioła zielonego jest "opadający chichot"
- nasze juwenalia to grill za akademikiem
- te ploty o brzydkich Niemkach wcale nie są takie nieprawdziwe...
- spanie na brzuchu powoduje impotencję
- byczy penis smakuje trochę jak kakaowe Jelly-Belly (to było a'propos mojej miłości do Jelly-Belly i sprawiło, że już nigdy nie spojrzę na nie tak samo)
- legowisko dzika to barłóg
- bilety w KZK GOP podrożały o 10gr
- Ronaldo to baba
- Łódź to nie miasto, Łódź to stan umysłu
- puchacz to po łacinie Bubo bubo
aaaaa, no i jeszcze żeby na egzaminie nie pomylić tarczycy z gruczołem mlecznym, bo to ponoć często się zdarza.
Katedra Histologii jest zdecydowanym mistrzem w kategorii "Jak najlepiej zmarnować 3 godziny życia".
A od długiego weekendu dzielą mnie jeszcze tylko 2 chemie i anatomia. Wedle wszelkich założeń, za 48h będę już w cudownym mieście tkaczy ♥
I w sumie wszystko byłoby zajebiście, gdyby nie to, że od ósmej trwała mi łacina. Ale jak to mówią, nie ma tego złego i w spokoju ducha poszłam sobie na 11:30 na histologię, z której niedawno wróciłam. Oto, czego się dzisiaj dowiedziałam podczas trwania zajęć:
- w Bydgoszczy lokalną atrakcją jest wędrująca po dworcu kobieta z walizką i nawet ma własnego fanpage'a
- ludzie naprawdę nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak Bałuty i myślą, że OSTRy śpiewa o Bałtyku -.-
- Chelsea wyeliminowała Barcelonę
- Barcelona została wyeliminowana przez Chelsea
- jeden z piłkarzy Barcelony to facet Shakiry
- głosem godowym dzięcioła zielonego jest "opadający chichot"
- nasze juwenalia to grill za akademikiem
- te ploty o brzydkich Niemkach wcale nie są takie nieprawdziwe...
- spanie na brzuchu powoduje impotencję
- byczy penis smakuje trochę jak kakaowe Jelly-Belly (to było a'propos mojej miłości do Jelly-Belly i sprawiło, że już nigdy nie spojrzę na nie tak samo)
- legowisko dzika to barłóg
- bilety w KZK GOP podrożały o 10gr
- Ronaldo to baba
- Łódź to nie miasto, Łódź to stan umysłu
- puchacz to po łacinie Bubo bubo
aaaaa, no i jeszcze żeby na egzaminie nie pomylić tarczycy z gruczołem mlecznym, bo to ponoć często się zdarza.
Katedra Histologii jest zdecydowanym mistrzem w kategorii "Jak najlepiej zmarnować 3 godziny życia".
A od długiego weekendu dzielą mnie jeszcze tylko 2 chemie i anatomia. Wedle wszelkich założeń, za 48h będę już w cudownym mieście tkaczy ♥
sobota, 21 kwietnia 2012
no way
Nie nie nie.
Nie mam kurwa siły do tego przedmiotu. Naprawdę się staram, siadam o 8 rano, kończę się uczyć o 20, z przerwą na obiad i półgodzinne przewietrzenie mózgu czystym śląskim powietrzem, a i tak nic nie wiem, nic nie umiem, nic nie rozumiem.
Jeszcze gdybym widziała w tym sens. Ale świadomość tego, że "pracę wykonaną przy zwiększaniu objętości płuc o objętość oddechową można policzyć za pomocą PROSTEJ całki" mnie zabija.
Nikt mnie do kurwy nędzy nie uprzedzał, że idąc na medycynę będę musiała CAŁKOWAĆ. Bo naturalnie najbardziej zajebistej katedry w Zabrzu-Rokitnicy nie interesuje, że całki, różniczki i różne inne śmieszne rzeczy nie są obecnie nauczane w liceum. I że idąc na medycynę do Zabrza wszyscy zdają podstawową maturę z matematyki i równie dobrze mogliby mi kazać analizować piętnastowieczną poezję węgierską, mam o tym dokładnie takie samo pojęcie jak o metodzie różniczki zupełnej.
Ale oczywiście "państwo powinni to umieć, kiedyś takich rzeczy nauczało się w szkole średniej". Może kiedyś, może w szkole średniej, chuj mnie to boli. W każdym razie teraz się tego NIE UCZY. I mogę się wypowiadać, bo wbrew pozorom udało mi się skończyć liceum i zdać maturę. Nie mając pojęcia czym jest całka. Ups.
Biofizyka sprawia, że zaczynam gubić motywację.
Do wszystkiego.
Bo jak tak dalej pójdzie to pożegnam się z tymi studiami przez coś tak głupiego, beznadziejnego i kompletnie niepotrzebnego.
Bo ja się tego nie nauczę. Ani teraz, ani w czerwcu, ani we wrześniu. Zwyczajnie przekracza to moje możliwości pojmowania. I jakbym chciała swoje życie wiązać z pochodnymi, funkcją wykładniczą czy czymś równie abstrakcyjnym to poszłabym na politechnikę do jasnej cholery.
Musiałam to napisać, bo autentycznie już mam tego dosyć.
Aż muszę iść coś zjeść. Słodkiego najlepiej.
Polski system kształcenia wyższego coraz bardziej mnie rozczarowuje.
A Zabrze to już przechodzi samo siebie, naprawdę.
Nie mam kurwa siły do tego przedmiotu. Naprawdę się staram, siadam o 8 rano, kończę się uczyć o 20, z przerwą na obiad i półgodzinne przewietrzenie mózgu czystym śląskim powietrzem, a i tak nic nie wiem, nic nie umiem, nic nie rozumiem.
Jeszcze gdybym widziała w tym sens. Ale świadomość tego, że "pracę wykonaną przy zwiększaniu objętości płuc o objętość oddechową można policzyć za pomocą PROSTEJ całki" mnie zabija.
Nikt mnie do kurwy nędzy nie uprzedzał, że idąc na medycynę będę musiała CAŁKOWAĆ. Bo naturalnie najbardziej zajebistej katedry w Zabrzu-Rokitnicy nie interesuje, że całki, różniczki i różne inne śmieszne rzeczy nie są obecnie nauczane w liceum. I że idąc na medycynę do Zabrza wszyscy zdają podstawową maturę z matematyki i równie dobrze mogliby mi kazać analizować piętnastowieczną poezję węgierską, mam o tym dokładnie takie samo pojęcie jak o metodzie różniczki zupełnej.
Ale oczywiście "państwo powinni to umieć, kiedyś takich rzeczy nauczało się w szkole średniej". Może kiedyś, może w szkole średniej, chuj mnie to boli. W każdym razie teraz się tego NIE UCZY. I mogę się wypowiadać, bo wbrew pozorom udało mi się skończyć liceum i zdać maturę. Nie mając pojęcia czym jest całka. Ups.
Biofizyka sprawia, że zaczynam gubić motywację.
Do wszystkiego.
Bo jak tak dalej pójdzie to pożegnam się z tymi studiami przez coś tak głupiego, beznadziejnego i kompletnie niepotrzebnego.
Bo ja się tego nie nauczę. Ani teraz, ani w czerwcu, ani we wrześniu. Zwyczajnie przekracza to moje możliwości pojmowania. I jakbym chciała swoje życie wiązać z pochodnymi, funkcją wykładniczą czy czymś równie abstrakcyjnym to poszłabym na politechnikę do jasnej cholery.
Musiałam to napisać, bo autentycznie już mam tego dosyć.
Aż muszę iść coś zjeść. Słodkiego najlepiej.
Polski system kształcenia wyższego coraz bardziej mnie rozczarowuje.
A Zabrze to już przechodzi samo siebie, naprawdę.
niedziela, 15 kwietnia 2012
divided into thousands pieces
Jestem kompletnie zniechęcona, zdemotywowana i wypompowana. Nie bez znaczenia jest tu aspekt spędzenia całego weekendu nad biofizyką, przetykaną tylko z rzadka histologią i jakimś odległym echem anatomii. Nie bez znaczenia jest także pogoda za oknem, która sprawia, że dostaję listopadowej depresji, a śląski krajobraz wcale nie pomaga mi w jakimś bardziej optymistycznym zapatrywaniu.
Nie chodzi mi tylko o naukę. Szczerze mówiąc w ogóle nie chodzi mi o studia.
Chodzi mi o to, że tracę punkty zaczepienia. Wszystko co do tej pory trzymało mnie w pionie powoli się rozsypuje, a ja tracę grunt pod nogami.
Najchętniej to spakowałabym walizkę i bym wyjechała. Gdziekolwiek. Do Łodzi, do Gdańska, do Australii, nie ma znaczenia. Najchętniej gdzieś, gdzie nie musiałabym tyle MYŚLEĆ. Analizować, rozmyślać ani decydować.
Czasem marzy mi się, że siedzę gdzieś sama, podchodzi do mnie całkowicie obcy człowiek i mogę mu bez żadnych konsekwencji, bez oceniania, bez filtorwania każdego słowa, wszystko powiedzieć.
A on mnie zwyczajnie wysłucha, nie będzie mówił, że sama tego chciałam, nie będzie prawił głupich morałów, nie będzie fałszywie pocieszał i mówił, że wszystko się ułoży.
Bo ja wiem, że samo nic się nigdy nie układa.
***
A wracając do Zabrza, nie lubię tego miasta.
A jutro prawdopodobnie kompletnie się skompromituję na moim ukochanym przedmiocie, bo po raz kolejny przyswojenie obowiązującego mnie materiału (w tradycyjny sposób chamskiego zakucia) mnie przerasta i zmusza do zastanowienia, co ja tutaj kurwa w ogóle robię.
A jeszcze dzisiaj z rana zostałam zjebana przez sąsiadkę za imprezę, którą zrobiłam w piątek. 2 tygodnie temu.
Ale jak ona co niedzielę zapuszcza "Listę śluńskich szlagierów" i od ósmej rano muszę słuchać "Baby z chopym", to ja siedzę cicho i jestem tolerancyjna. No to skończyło się dobre, złociutka, z dniem dzisiejszym będę walić Bochenkiem w ścianę za każdym razem, kiedy w niedzielę usłyszę jakikolwiek dźwięk nawiązujący do brzmień śląskiego folkloru.
Albo w któryś piątek zrobię turbo-wiksę na ludowo, z tradycyjnym pierdolnięciem i "Czorny jak wyngiel" już nigdy nie będzie brzmieć tak samo.
Nie chodzi mi tylko o naukę. Szczerze mówiąc w ogóle nie chodzi mi o studia.
Chodzi mi o to, że tracę punkty zaczepienia. Wszystko co do tej pory trzymało mnie w pionie powoli się rozsypuje, a ja tracę grunt pod nogami.
Najchętniej to spakowałabym walizkę i bym wyjechała. Gdziekolwiek. Do Łodzi, do Gdańska, do Australii, nie ma znaczenia. Najchętniej gdzieś, gdzie nie musiałabym tyle MYŚLEĆ. Analizować, rozmyślać ani decydować.
Czasem marzy mi się, że siedzę gdzieś sama, podchodzi do mnie całkowicie obcy człowiek i mogę mu bez żadnych konsekwencji, bez oceniania, bez filtorwania każdego słowa, wszystko powiedzieć.
A on mnie zwyczajnie wysłucha, nie będzie mówił, że sama tego chciałam, nie będzie prawił głupich morałów, nie będzie fałszywie pocieszał i mówił, że wszystko się ułoży.
Bo ja wiem, że samo nic się nigdy nie układa.
***
A wracając do Zabrza, nie lubię tego miasta.
A jutro prawdopodobnie kompletnie się skompromituję na moim ukochanym przedmiocie, bo po raz kolejny przyswojenie obowiązującego mnie materiału (w tradycyjny sposób chamskiego zakucia) mnie przerasta i zmusza do zastanowienia, co ja tutaj kurwa w ogóle robię.
A jeszcze dzisiaj z rana zostałam zjebana przez sąsiadkę za imprezę, którą zrobiłam w piątek. 2 tygodnie temu.
Ale jak ona co niedzielę zapuszcza "Listę śluńskich szlagierów" i od ósmej rano muszę słuchać "Baby z chopym", to ja siedzę cicho i jestem tolerancyjna. No to skończyło się dobre, złociutka, z dniem dzisiejszym będę walić Bochenkiem w ścianę za każdym razem, kiedy w niedzielę usłyszę jakikolwiek dźwięk nawiązujący do brzmień śląskiego folkloru.
Albo w któryś piątek zrobię turbo-wiksę na ludowo, z tradycyjnym pierdolnięciem i "Czorny jak wyngiel" już nigdy nie będzie brzmieć tak samo.
środa, 11 kwietnia 2012
Waiting for my chance to come
Jak ja niecierpię wracać do Zabrza. Ło Jezusie jak bardzo. Aż szkoda słów.
Tydzień to zdecydowanie za mało na pożądny reset, ale pocieszam się, że jeszcze 2 tygodnie i wrócę do domu na całe 9 DNI. Póki co próbuję nieco ogarnąć dupę i pouczyć się chemii, bo jutro muszę napisać WEJŚCIÓWKĘ z wielce fascynujących, wielce potrzebnych roztworów buforowych. A żeby mi się chciało uczyć to nie powiem.
Żeby mi się chciało cokolwiek...! Mam wrażenie, że ewolucja się mną bawi i mam wszczepiony genom leniwca, a wyłącznie ciało ludzkie (może niespecjalnie efektowne, ale zawsze lepsze niż szare futro porośnięte glonem, czyż nie?say hello to sloth!), albowiem mózg na pewno posiadam w całości ptasi. Albo foczy. Albo przeszczepiony od kapibary.
Generalnie to proszę się przygotować, że teraz te notki w ogóle będą takie przymulone. W moim życiu nastał okres, którego się zawsze śmiertelnie obawiam, który najczęściej przychodzi z zaskoczenia i którego bardzo nie lubię. Mianowicie trzeba podjąć kilka decyzji. TRUDNYCH decyzji. A że w moim życiu to jak w greckiej tragedii, to co nie zrobię będzie źle.
Ale że to już kolejny raz, kiedy los pokazuje mi środkowy palec uznałam, że trzeba wejść w to wszystko dumnym i wyprostowanym. Zdecydowanie łatwiej wtedy dostać w ryj, ale wzbudzasz respekt przeciwnika.
A jeszcze dodam do tego odrobinę ironicznego uśmieszku, z doświadczenia wiem, że nic tak bardzo nie wkurwia innych, jak subtelna nutka pogardy w spojrzeniu czy tam w uśmiechu, whatever.
A wierzcie mi lub nie, ale jestem mistrzynią w tego typu sztuczkach. Highest level.
Znacie to? Ostatnio pozwala mi nieco przychylniej spojrzeć na świat ;) :
Tydzień to zdecydowanie za mało na pożądny reset, ale pocieszam się, że jeszcze 2 tygodnie i wrócę do domu na całe 9 DNI. Póki co próbuję nieco ogarnąć dupę i pouczyć się chemii, bo jutro muszę napisać WEJŚCIÓWKĘ z wielce fascynujących, wielce potrzebnych roztworów buforowych. A żeby mi się chciało uczyć to nie powiem.
Żeby mi się chciało cokolwiek...! Mam wrażenie, że ewolucja się mną bawi i mam wszczepiony genom leniwca, a wyłącznie ciało ludzkie (może niespecjalnie efektowne, ale zawsze lepsze niż szare futro porośnięte glonem, czyż nie?say hello to sloth!), albowiem mózg na pewno posiadam w całości ptasi. Albo foczy. Albo przeszczepiony od kapibary.
Generalnie to proszę się przygotować, że teraz te notki w ogóle będą takie przymulone. W moim życiu nastał okres, którego się zawsze śmiertelnie obawiam, który najczęściej przychodzi z zaskoczenia i którego bardzo nie lubię. Mianowicie trzeba podjąć kilka decyzji. TRUDNYCH decyzji. A że w moim życiu to jak w greckiej tragedii, to co nie zrobię będzie źle.
Ale że to już kolejny raz, kiedy los pokazuje mi środkowy palec uznałam, że trzeba wejść w to wszystko dumnym i wyprostowanym. Zdecydowanie łatwiej wtedy dostać w ryj, ale wzbudzasz respekt przeciwnika.
A jeszcze dodam do tego odrobinę ironicznego uśmieszku, z doświadczenia wiem, że nic tak bardzo nie wkurwia innych, jak subtelna nutka pogardy w spojrzeniu czy tam w uśmiechu, whatever.
A wierzcie mi lub nie, ale jestem mistrzynią w tego typu sztuczkach. Highest level.
Znacie to? Ostatnio pozwala mi nieco przychylniej spojrzeć na świat ;) :
wtorek, 3 kwietnia 2012
total chill
Jutro mam łacinę, której nie muszę się uczyć (bo jestem taaaaaka mądra i zaliczyłam to poprzednie cholerne kolokwium z tą całą szatańską trzecią deklinacją) i histologię, której także NIE MUSZĘ się uczyć. A wiecie co to oznacza?
WOLNE POPOŁUDNIE!!!
Zaliczyłam sobie dzisiaj kulturalnie anatomię (a fakt, że Endrju pytał mnie przez 40 MINUT zbyję milczeniem, okraszonym wyłącznie spojrzeniem pełnym pogardy), wczoraj zaliczyłam biofizykę (aczkolwiek nie mam pojęcia o czym pisałam, bo uczę się tego przedmiotu metodą "na CIASTOMÓZGA" - zero zrozumienia, 100% ćwiczenia pamięci krótkotrwałej; generalnie to odnoszę wrażenie, że w czerwcu równie dobrze mogłabym zdawać egzamin ze starowietnamskiego, prawdopodobnie i tak z lepszym skutkiem), tak więc dzisiaj, od godziny 12:00 do 24:00 włącznie, mam zamiar uprawiać namiętny, gorący, wyuzdany OPIERDALING.
A jutro wracam do domu, po prawie 2 miesiącach spędzonych wśród pyłów górniczych, dzików i szalonych asystentów.
Jeszcze nie wiem, czy to wytrzymam, bo dzisiaj się dowiedziałam, że pękł mi tłumik w samochodzie (w sumie to od dłuższego czasu się zastanawiałam, czemu Rakieta mi tak warczy, ale motoryzacja nie jest bliską mi dziedziną, więc proszę skończyć się ironicznie uśmiechać) no i jest GŁOŚNO. Może nie jakoś nie do zniesienia, ale denerwuje.
No wkurwia, no.
Ale tak czy inaczej już raczej nic nie popsuje mi humoru.
Idę sobie ugotować królewski obiad. Od 5 dni jem pomidorową i szczerze mówiąc, pomimo mojej bezwarunkowej miłości do zupy pomidorowej, naprawdę powoli zaczynam mieć dosyć.
Tak po prawdzie to rzygam przecierem na samą myśl o tym, co się znajduje w garnku w kuchni.
I właśnie dlatego wybiorę się na drugi koniec osiedla, do największej atrakcji Helenko-Rokitnicy i pójdę do Polo Marketu, kupić sobie mrożoną lasagne.
Pójdzie w dupę. Trudno. Przetrwam.
Zresztą szerokie biodra są sexy! ;)
WOLNE POPOŁUDNIE!!!
Zaliczyłam sobie dzisiaj kulturalnie anatomię (a fakt, że Endrju pytał mnie przez 40 MINUT zbyję milczeniem, okraszonym wyłącznie spojrzeniem pełnym pogardy), wczoraj zaliczyłam biofizykę (aczkolwiek nie mam pojęcia o czym pisałam, bo uczę się tego przedmiotu metodą "na CIASTOMÓZGA" - zero zrozumienia, 100% ćwiczenia pamięci krótkotrwałej; generalnie to odnoszę wrażenie, że w czerwcu równie dobrze mogłabym zdawać egzamin ze starowietnamskiego, prawdopodobnie i tak z lepszym skutkiem), tak więc dzisiaj, od godziny 12:00 do 24:00 włącznie, mam zamiar uprawiać namiętny, gorący, wyuzdany OPIERDALING.
A jutro wracam do domu, po prawie 2 miesiącach spędzonych wśród pyłów górniczych, dzików i szalonych asystentów.
Jeszcze nie wiem, czy to wytrzymam, bo dzisiaj się dowiedziałam, że pękł mi tłumik w samochodzie (w sumie to od dłuższego czasu się zastanawiałam, czemu Rakieta mi tak warczy, ale motoryzacja nie jest bliską mi dziedziną, więc proszę skończyć się ironicznie uśmiechać) no i jest GŁOŚNO. Może nie jakoś nie do zniesienia, ale denerwuje.
No wkurwia, no.
Ale tak czy inaczej już raczej nic nie popsuje mi humoru.
Idę sobie ugotować królewski obiad. Od 5 dni jem pomidorową i szczerze mówiąc, pomimo mojej bezwarunkowej miłości do zupy pomidorowej, naprawdę powoli zaczynam mieć dosyć.
Tak po prawdzie to rzygam przecierem na samą myśl o tym, co się znajduje w garnku w kuchni.
I właśnie dlatego wybiorę się na drugi koniec osiedla, do największej atrakcji Helenko-Rokitnicy i pójdę do Polo Marketu, kupić sobie mrożoną lasagne.
Pójdzie w dupę. Trudno. Przetrwam.
Zresztą szerokie biodra są sexy! ;)
czwartek, 29 marca 2012
and who's now a bigger star, bro...?
I stało się to, czego zawsze się obawiałam. Czego obawia się każdy artysta-pisarz, geniusz pióra i maestro składni, ponieważ woal tajemnicy jest zjawiskiem nader pożądanym, w literaturze zwłaszcza.
A że ze mnie artysta, geniusz czy pisarz jest jak z koziej dupy furażerka to akurat nie ma nic do rzeczy, chodzi o PRZEKAZ.
A mianowicie zostałam zdemaskowana i rzeczony woal tajemnicy już nie zdobi dumnie mego lica.
Nie staram się jakoś usilnie maskować mojej tożsamości na blogu i jeśli ktoś mnie zna, a na bloga wejdzie przypadkiem to bez problemu rozpozna czyim alter ego jest Królowa Wszechrzeczy, ale raczej nie spodziewałabym się tego po OBCEJ osobie.
A tu proszę, rzecz miała miejsce dzisiaj, albowiem odwiedzałam mojego przyjaciela w Mordorze. I gadam sobie z jego towarzyszami katowickiej niedoli, kiedy jeden z obecnych tam MĘŻCZYZN pyta mnie "czy to możliwe, że czytam w internecie twojego bloga?"
Nie miałam serca skłamać.
Co wszystko w sumie było całkiem miłe, zwłaszcza że podsumowaniem było "wiesz co, wyobrażałam sobie, że jesteś brzydsza" xD
Czyli apel do wszystkich: nie jestem taka brzydka, jaką sobie mnie wyobrażacie.
I tym oto sposobem z twórcy undergroundowego stałam się celebrytką. Jutro spodziewajcie się mnie na pierwszej stronie "Faktu", wywiadu na "Pudelku" i głównego gościa "Rozmów w toku", odcinek pod tytułem "Jestem gwiazdą internetu".
I oczywiście serdecznie pozdrawiam moich fanów, a czytelnika Tomka jeszcze raz przepraszam, że włożyłam ci dzisiaj palec w oko.
Cały czas nie potrafię się nauczyć rozmawiać z ludźmi nie machając nadmiernie rękami.
Ale pracuję nad tym!
A że ze mnie artysta, geniusz czy pisarz jest jak z koziej dupy furażerka to akurat nie ma nic do rzeczy, chodzi o PRZEKAZ.
A mianowicie zostałam zdemaskowana i rzeczony woal tajemnicy już nie zdobi dumnie mego lica.
Nie staram się jakoś usilnie maskować mojej tożsamości na blogu i jeśli ktoś mnie zna, a na bloga wejdzie przypadkiem to bez problemu rozpozna czyim alter ego jest Królowa Wszechrzeczy, ale raczej nie spodziewałabym się tego po OBCEJ osobie.
A tu proszę, rzecz miała miejsce dzisiaj, albowiem odwiedzałam mojego przyjaciela w Mordorze. I gadam sobie z jego towarzyszami katowickiej niedoli, kiedy jeden z obecnych tam MĘŻCZYZN pyta mnie "czy to możliwe, że czytam w internecie twojego bloga?"
Nie miałam serca skłamać.
Co wszystko w sumie było całkiem miłe, zwłaszcza że podsumowaniem było "wiesz co, wyobrażałam sobie, że jesteś brzydsza" xD
Czyli apel do wszystkich: nie jestem taka brzydka, jaką sobie mnie wyobrażacie.
I tym oto sposobem z twórcy undergroundowego stałam się celebrytką. Jutro spodziewajcie się mnie na pierwszej stronie "Faktu", wywiadu na "Pudelku" i głównego gościa "Rozmów w toku", odcinek pod tytułem "Jestem gwiazdą internetu".
I oczywiście serdecznie pozdrawiam moich fanów, a czytelnika Tomka jeszcze raz przepraszam, że włożyłam ci dzisiaj palec w oko.
Cały czas nie potrafię się nauczyć rozmawiać z ludźmi nie machając nadmiernie rękami.
Ale pracuję nad tym!
wtorek, 27 marca 2012
sleep? no thanks, i try to quit
Zmiana czasu była w niedzielę, a mnie do tej pory bardzo brakuje tej godziny. Czuję się, jakby mnie okradziono. I za każdym razem jak tylko spojrzę na zegarek, to sobie myślę, że tydzień wcześniej miałabym godzinę dłużej snu. Albo nauki. Ale wolę wersję ze snem. Mam wrażenie jakbym była NIEDŹWIEDZIEM. Najchętniej bym się najadła, NAFUTROWAŁA jakiś smacznych rzeczy, żeby mi się odłożyło w sadło, schowałabym się do jaskini, zwinęła w kłębek, położyła głowę na wielkich łapach i poszła spać na 3 miesiące.
Dlaczego nie jestem niedźwiedziem?!
Albo chociaż zabrzańskim dzikiem? Wczoraj wyjrzałam przez okno na biofizyce (bo patrząc na pytania dotyczące licznika scyntylacyjnego naszedł mnie konkretny weltschmerz i dumałam sobie nad bezsensem ludzkiego istnienia. Konkretnie nad tym, że w sumie i tak wszyscy umrzemy, bo jeśli nie zje nas jakaś przerośnięta żelka, to zabije promieniowanie z kosmosu; ja nie mam pojęcia co oni rozpylają w tej katedrze, ale to na pewno nie jest nic legalnego, bo z każdym tygodniem moje dywagacje nad wejściówką przyjmują coraz bardziej absurdalne formy) i zobaczyłam dziczą rodzinę: mama dzik, tata dzik, wujek dzik i ciocia dzik. I tak sobie pomyślałam, że w sumie to jest zajebiste życie być takim dzikiem: biegasz sobie po lesie, ryjesz w ziemi przed Katedrą Biologii szukając żołędzi, truchtasz sobie pod oknami, a jeśli masz szczęście, to jakiś miły student rzuci ci kanapkę. Albo jabłko.
A ja tymczasem mam jutro histologię i naprawdę nie mam siły już się tego uczyć. Wszystko mi się miesza, nic mi się nie układa w głowie i przed chwilą pomyliłam grasicę ze śledzioną. Przeczuwam kompromitującą porażkę jutro, punkt 12:00. Jak w westernie.
Mam nadzieję, że jak jutro się obudzę, to w mojej głowie, cudownym sposobem, znajdzie się cały i uporządkowany skrypt do histologii.
Bo jak nie, to leżę, kwiczę i nakurwiam głową w podłogę.
A ZAPEWNIAM, że to nie jest widok ani przyjemny, ani śmieszny. Albowiem jest to widok w swej beznadziei TRAGICZNY.
Żegnam czule.
Dlaczego nie jestem niedźwiedziem?!
Albo chociaż zabrzańskim dzikiem? Wczoraj wyjrzałam przez okno na biofizyce (bo patrząc na pytania dotyczące licznika scyntylacyjnego naszedł mnie konkretny weltschmerz i dumałam sobie nad bezsensem ludzkiego istnienia. Konkretnie nad tym, że w sumie i tak wszyscy umrzemy, bo jeśli nie zje nas jakaś przerośnięta żelka, to zabije promieniowanie z kosmosu; ja nie mam pojęcia co oni rozpylają w tej katedrze, ale to na pewno nie jest nic legalnego, bo z każdym tygodniem moje dywagacje nad wejściówką przyjmują coraz bardziej absurdalne formy) i zobaczyłam dziczą rodzinę: mama dzik, tata dzik, wujek dzik i ciocia dzik. I tak sobie pomyślałam, że w sumie to jest zajebiste życie być takim dzikiem: biegasz sobie po lesie, ryjesz w ziemi przed Katedrą Biologii szukając żołędzi, truchtasz sobie pod oknami, a jeśli masz szczęście, to jakiś miły student rzuci ci kanapkę. Albo jabłko.
A ja tymczasem mam jutro histologię i naprawdę nie mam siły już się tego uczyć. Wszystko mi się miesza, nic mi się nie układa w głowie i przed chwilą pomyliłam grasicę ze śledzioną. Przeczuwam kompromitującą porażkę jutro, punkt 12:00. Jak w westernie.
Mam nadzieję, że jak jutro się obudzę, to w mojej głowie, cudownym sposobem, znajdzie się cały i uporządkowany skrypt do histologii.
Bo jak nie, to leżę, kwiczę i nakurwiam głową w podłogę.
A ZAPEWNIAM, że to nie jest widok ani przyjemny, ani śmieszny. Albowiem jest to widok w swej beznadziei TRAGICZNY.
Żegnam czule.
wtorek, 20 marca 2012
informuję zainteresowanych, że język łaciński nie jest moim ulubionym przedmiotem
W końcu przyszła wiosna, a ja zapadam w sen zimowy, dosłownie. Gdybym mogła, to bym spała dzień i noc. Nie mam pojęcia czy wynika to z pernamentnego zmęczenia czy z jakiegoś cholernego przesilenia, zresztą nie ma to większego znaczenia, bo tak czy inaczej ciągła chęć pójścia do łóżka (SPAĆ, zboczeńce!) rozpieprza mi cały dzień. Codziennie.
Szczerze mówiąc to już nie pamiętam czasów, kiedy kawa albo redbull (względnie kawo-redbull) były remedium na senność. Teraz jak wypiję, to może opierdalam się trochę szybciej.
Opierdalam to złe słowo. Raczej nieco żwawiej myślę o tym, jak by tu czym prędzej wskoczyć pod kołdrę.
A anatomia nie śpi! Biofizyka nie śpi! Histologia nie śpi!
I tak najlepsze jest to, że jak się w końcu położę, to nie mogę zasnąć.
No ale mniejsza z tym, WIOSNA PRZYSZŁA! To zawsze jakiś powiew optymizmu. Dla mnie osobiście potężny powiew, co nie zmienia faktu, że korzystanie z dobrodziejstw ładnej pogody to obecnie ostatnia rzecz, na jaką mam czas. I pewnie ten stan rzeczy utrzyma się jeszcze dłuuuugo.
Aczkolwiek za 2 tygodnie i jeden dzień moja Czerwona Rakieta będzie pokonywać trasę Zabrze-Łódź, i ta myśl pozwala mi przetrwać i z nieco mniejszym obrzydzeniem patrzeć na V tom Bochenka, histologiczną budowę układu krążenia i budowę anizotropową kości. Ale tylko nieco.
Generalnie to mam wrażenie, że lato i wakacje to jakiś wytwór mojej wyobraźni, który sobie wyimaginowałam, a tak naprawdę nigdy nie istniały. Świadomość tego, że istniały dni, kiedy mogłam wstawać i chodzić spać o dowolnej godzinie, kiedy ciemno robiło się o 22, kiedy na dworze pachnie nagrzaną przez cały dzień ziemią, jest dla mnie aktualnie kompletnie surrealistyczna. Zwyczajnie nie chce mi się wierzyć, że takie dni BYŁY i chyba BĘDĄ.
Lipcu, napierdalaj!
Takimi właśnie głębokimi przemyśleniami chciałam się z wami podzielić. Tymczasem wracam do łaciny, do szatańskiej trzeciej deklinacji, której koszmarność ma w sobie moc sprawczą budzenia we mnie filozofa rozmyślającego nad istotą wszechrzeczy. To wszystko przez to.
Nauczanie trzeciej deklinacji powinno podlegać karze bezwzględnego więzienia.
Rzekłam.
Szczerze mówiąc to już nie pamiętam czasów, kiedy kawa albo redbull (względnie kawo-redbull) były remedium na senność. Teraz jak wypiję, to może opierdalam się trochę szybciej.
Opierdalam to złe słowo. Raczej nieco żwawiej myślę o tym, jak by tu czym prędzej wskoczyć pod kołdrę.
A anatomia nie śpi! Biofizyka nie śpi! Histologia nie śpi!
I tak najlepsze jest to, że jak się w końcu położę, to nie mogę zasnąć.
No ale mniejsza z tym, WIOSNA PRZYSZŁA! To zawsze jakiś powiew optymizmu. Dla mnie osobiście potężny powiew, co nie zmienia faktu, że korzystanie z dobrodziejstw ładnej pogody to obecnie ostatnia rzecz, na jaką mam czas. I pewnie ten stan rzeczy utrzyma się jeszcze dłuuuugo.
Aczkolwiek za 2 tygodnie i jeden dzień moja Czerwona Rakieta będzie pokonywać trasę Zabrze-Łódź, i ta myśl pozwala mi przetrwać i z nieco mniejszym obrzydzeniem patrzeć na V tom Bochenka, histologiczną budowę układu krążenia i budowę anizotropową kości. Ale tylko nieco.
Generalnie to mam wrażenie, że lato i wakacje to jakiś wytwór mojej wyobraźni, który sobie wyimaginowałam, a tak naprawdę nigdy nie istniały. Świadomość tego, że istniały dni, kiedy mogłam wstawać i chodzić spać o dowolnej godzinie, kiedy ciemno robiło się o 22, kiedy na dworze pachnie nagrzaną przez cały dzień ziemią, jest dla mnie aktualnie kompletnie surrealistyczna. Zwyczajnie nie chce mi się wierzyć, że takie dni BYŁY i chyba BĘDĄ.
Lipcu, napierdalaj!
Takimi właśnie głębokimi przemyśleniami chciałam się z wami podzielić. Tymczasem wracam do łaciny, do szatańskiej trzeciej deklinacji, której koszmarność ma w sobie moc sprawczą budzenia we mnie filozofa rozmyślającego nad istotą wszechrzeczy. To wszystko przez to.
Nauczanie trzeciej deklinacji powinno podlegać karze bezwzględnego więzienia.
Rzekłam.
niedziela, 11 marca 2012
biofishit
Istnieje taka chwila, kiedy skrypt do histologii nie dość, że staje się niewyobrażalnie ciekawy, to jeszcze jawi się jako cudowna ucieczka od problemów, istna idylla i cudowna sielanka...
Tą chwilą jest zmarnowana kolejna, chyba czternasta, godzina spędzona nad biofizyką.
Zawsze wiedziałam, że przedmioty stricte ścisłe, vide matematyka i fizyka, nie są moją mocną stronę. Zdradzę wam słodki sekrecik: mało co nie zdałam do trzeciej klasy w liceum, bo z fizyki ni cholery nie chciało wyjść nic poza NIEDOSTATECZNY. Całe szczęście pan profesor chyba doszedł do wniosku, że z pustego i Salomon nie naleje i postawił mi 2, z czystej litości prawdopodobnie.
Zawsze się pocieszałam, że nie każdy musi być Einsteinem, można mieć też inne talenty. Akurat w moim przypadku mówić o jakimkolwiek talencie jest ciężko, ale wmówiłam sobie, że umiejętność rozwiązywania krzyżówek z "Przekroju" w czasie krótszym niż tydzień to w pewnym sensie też ZDOLNOŚĆ i jakoś łatwiej było żyć.
Tymczasem koszmar powrócił. Biofizyka okaże się gwoździem do mojej studenckiej trumny, czuję to przez skórę (odpukać, splunąć, wypluć, ale nie jest dobrze).
Nienawidzę tego przedmiotu. Nienawidzę.
Nie poszłam na studia w Łodzi właśnie po to, żeby nie pisać matury z fizyki, a oni mi tutaj fundują taki rollercoaster.
Ja po prostu urodziłam się z jakąś dysfunkcją w mózgu jeśli chodzi o fizykę. Kompletnie tego nie rozumiem, kompletnie to do mnie nie dociera.
A świadomość tego, że tak naprawdę to wszystko to taka sztuka dla sztuki, wybitnie mi NIE POMAGA.
Błagam, niech ktoś przyjedzie do Zabrza i spali Katedrę Biofizyki, tak pro publico bono. Setki studentów będą naprawdę wdzięczne. Nie to że namawiam do czynów karalnych, to po prostu takie perwersyjne marzenia.
Niech już będą święta, chcę do domu. Mam dosyć tego paskudnego miasta.
Mamusiu, zabierz mnie do domku.
Tą chwilą jest zmarnowana kolejna, chyba czternasta, godzina spędzona nad biofizyką.
Zawsze wiedziałam, że przedmioty stricte ścisłe, vide matematyka i fizyka, nie są moją mocną stronę. Zdradzę wam słodki sekrecik: mało co nie zdałam do trzeciej klasy w liceum, bo z fizyki ni cholery nie chciało wyjść nic poza NIEDOSTATECZNY. Całe szczęście pan profesor chyba doszedł do wniosku, że z pustego i Salomon nie naleje i postawił mi 2, z czystej litości prawdopodobnie.
Zawsze się pocieszałam, że nie każdy musi być Einsteinem, można mieć też inne talenty. Akurat w moim przypadku mówić o jakimkolwiek talencie jest ciężko, ale wmówiłam sobie, że umiejętność rozwiązywania krzyżówek z "Przekroju" w czasie krótszym niż tydzień to w pewnym sensie też ZDOLNOŚĆ i jakoś łatwiej było żyć.
Tymczasem koszmar powrócił. Biofizyka okaże się gwoździem do mojej studenckiej trumny, czuję to przez skórę (odpukać, splunąć, wypluć, ale nie jest dobrze).
Nienawidzę tego przedmiotu. Nienawidzę.
Nie poszłam na studia w Łodzi właśnie po to, żeby nie pisać matury z fizyki, a oni mi tutaj fundują taki rollercoaster.
Ja po prostu urodziłam się z jakąś dysfunkcją w mózgu jeśli chodzi o fizykę. Kompletnie tego nie rozumiem, kompletnie to do mnie nie dociera.
A świadomość tego, że tak naprawdę to wszystko to taka sztuka dla sztuki, wybitnie mi NIE POMAGA.
Błagam, niech ktoś przyjedzie do Zabrza i spali Katedrę Biofizyki, tak pro publico bono. Setki studentów będą naprawdę wdzięczne. Nie to że namawiam do czynów karalnych, to po prostu takie perwersyjne marzenia.
Niech już będą święta, chcę do domu. Mam dosyć tego paskudnego miasta.
Mamusiu, zabierz mnie do domku.
poniedziałek, 5 marca 2012
a może zamiatacz ulic?
...no to jeszcze kilka takich dni jak dziś i spokojnie mogę rejestrować się w pośredniaku ♥
Dziękuję dobranoc, bez kija radzę się nie zbliżać.
Miotam kurwami.
I talerzami.
Dziękuję dobranoc, bez kija radzę się nie zbliżać.
Miotam kurwami.
I talerzami.
niedziela, 26 lutego 2012
to teraz jeszcze tylko 11 semestrów!
Podsumowując pierwszy tydzień nowego semestru pragnę zaznaczyć, że to naprawdę minęło dopiero 7 dni, a ja już przeczuwam zbliżającą się falę zniechęcenia, demotywacji i uczucia kompletnej beznadziei.
Autentycznie przeraża mnie perspektywa tego semestru i przyznają z ręką na sercu, że naprawdę zastanawiam się, co to będzie w czerwcu. Albo nawet jeszcze wcześniej, bo czy dotrwam do czerwca to wcale jeszcze nie jest przesądzone.
Poprawiłam biologię na 4. Stres mnie dopadł, nie przeczę, i byłam pewna, że tego nie zdam, zwłaszcza że wykłady z biologii to nie był mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, ale jak widać dało radę. Spory wpływ miał na to pan Profesor i nasza dyskusja porównawcza dotycząca Śląska i Łodzi ;). Trochę przeraziło mnie wyznanie Profesora, że czyta blogi studentów, ale chyba nie zostałam zdemaskowana. Mam nadzieję, ale w razie co, to kieruję szczere pozdrowienia w stronę osoby pana Profesora ;). Pytania o ukochane biorytmy nie dostałam, ale to było do przewidzenia, bo się ich nauczyłam. Założę się, że jakbym je olała, to na pewno bym musiała o nich opowiadać z pasją i oddaniem, jak o nagiej klacie Ryana Goslinga.
Ważne, że to wszystko już za mną i jeśli dobrze pójdzie, to biorytmy już raczej nigdy więcej nie zagoszczą w mojej świadomości.
Po egzaminie miałam 5 minut, żeby dokonać translokacji do Katedry Histologii na pierwsze zajęcia z tegoż przedmiotu i jedno wiem na pewno: nie polubimy się. Już nie mówię o tym, że ulałam wejściówkę, bo moim priorytetem jednak była biologia, ale zwyczajnie to nie moja bajka. I w ogóle strasznie upierdliwy przedmiot.
O biofizyce pozwólcie, że nie będę się wypowiadać, bo póki co, jedyne co mi przychodzi do głowy na określenie tego przedmiotu, to bardzo soczysta, bardzo bezpośrednia w przekazie i zawierająca cały wachlarz różnorakich emocji, niekiedy nadużywana na tym blogu KURWA. Poszłam na wykład, co tylko pogłębiło mój negatywny stosunek do tego przedmiotu i jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że "heloł, co ja tutaj robię".
Jedno wam powiem, to będzie potężny challenge.
Na anatomii Endrju ciśnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że OUN w Skawinie jest do dupy i może nas męczyć do porzygu. Czerpie niewymowną przyjemność pytając nas z co ciekawszych ustępów z Bochenka. A wszystko to, co napisane mikrodrukiem stanowi chyba jakieś jego perwersyjne hobby.
Jedynym plusem drugiego semestru jest to, że bezdyskusyjnie oznacza to, że zima chyli się ku końcowi.
A to jest myśl, która aktualnie podtrzymuje mnie przy życiu, bo sprawia, że jednak potrafię wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu.
Co nie zmienia faktu, że perspektywa spędzenia kolejnego popołudnia nad biofi-suką napawa mnie chęcią na rzyganie, tylko i wyłącznie.
A że nie mogę tego już dłużej odkładać, życzę przyjemnej niedzieli. Ja idę zaopatrzyć się w miskę i podręczniki boskiego biofizycznego trio Kędzia&Pilawski&Jaroszyk, czyli zestaw każdego entuzjasty tego pięknego i ciekawego przedmiotu.
Autentycznie przeraża mnie perspektywa tego semestru i przyznają z ręką na sercu, że naprawdę zastanawiam się, co to będzie w czerwcu. Albo nawet jeszcze wcześniej, bo czy dotrwam do czerwca to wcale jeszcze nie jest przesądzone.
Poprawiłam biologię na 4. Stres mnie dopadł, nie przeczę, i byłam pewna, że tego nie zdam, zwłaszcza że wykłady z biologii to nie był mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, ale jak widać dało radę. Spory wpływ miał na to pan Profesor i nasza dyskusja porównawcza dotycząca Śląska i Łodzi ;). Trochę przeraziło mnie wyznanie Profesora, że czyta blogi studentów, ale chyba nie zostałam zdemaskowana. Mam nadzieję, ale w razie co, to kieruję szczere pozdrowienia w stronę osoby pana Profesora ;). Pytania o ukochane biorytmy nie dostałam, ale to było do przewidzenia, bo się ich nauczyłam. Założę się, że jakbym je olała, to na pewno bym musiała o nich opowiadać z pasją i oddaniem, jak o nagiej klacie Ryana Goslinga.
Ważne, że to wszystko już za mną i jeśli dobrze pójdzie, to biorytmy już raczej nigdy więcej nie zagoszczą w mojej świadomości.
Po egzaminie miałam 5 minut, żeby dokonać translokacji do Katedry Histologii na pierwsze zajęcia z tegoż przedmiotu i jedno wiem na pewno: nie polubimy się. Już nie mówię o tym, że ulałam wejściówkę, bo moim priorytetem jednak była biologia, ale zwyczajnie to nie moja bajka. I w ogóle strasznie upierdliwy przedmiot.
O biofizyce pozwólcie, że nie będę się wypowiadać, bo póki co, jedyne co mi przychodzi do głowy na określenie tego przedmiotu, to bardzo soczysta, bardzo bezpośrednia w przekazie i zawierająca cały wachlarz różnorakich emocji, niekiedy nadużywana na tym blogu KURWA. Poszłam na wykład, co tylko pogłębiło mój negatywny stosunek do tego przedmiotu i jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że "heloł, co ja tutaj robię".
Jedno wam powiem, to będzie potężny challenge.
Na anatomii Endrju ciśnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że OUN w Skawinie jest do dupy i może nas męczyć do porzygu. Czerpie niewymowną przyjemność pytając nas z co ciekawszych ustępów z Bochenka. A wszystko to, co napisane mikrodrukiem stanowi chyba jakieś jego perwersyjne hobby.
Jedynym plusem drugiego semestru jest to, że bezdyskusyjnie oznacza to, że zima chyli się ku końcowi.
A to jest myśl, która aktualnie podtrzymuje mnie przy życiu, bo sprawia, że jednak potrafię wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu.
Co nie zmienia faktu, że perspektywa spędzenia kolejnego popołudnia nad biofi-suką napawa mnie chęcią na rzyganie, tylko i wyłącznie.
A że nie mogę tego już dłużej odkładać, życzę przyjemnej niedzieli. Ja idę zaopatrzyć się w miskę i podręczniki boskiego biofizycznego trio Kędzia&Pilawski&Jaroszyk, czyli zestaw każdego entuzjasty tego pięknego i ciekawego przedmiotu.
Etykiety:
biofishit,
histo-sristo,
mediczina,
Śmieszny Uniwersytet Medyczny
poniedziałek, 13 lutego 2012
yber misz
Jest tak zimno, że mój mózg trwa w stanie permanentnej hibernacji. W związku z tym proszę nie spodziewać się żadnego inteligentego wpisu. Dzisiaj mam zamiar popisać sobie i kompletnych pierdołach, o.
Moim ulubionym drinkiem jest wódka z colą.
Ukochanym pisarzem Charles Bukowski.
Kocham się uczyć niemieckiego i uważam, że to naprawdę piękny język.
Potwornie śmieszą mnie ludzie w piżamach.
Kiedy byłam mała, najbardziej na świecie chciałam zostać astronomem.
Jestem uzależniona od seriali, przeklinania i świńskich dowcipów.
Uważam, że brzydcy mężczyźni są nieziemsko seksowni.
Nie ma nic gorszego niż KOTLETY MIELONE.
Nie odróżniam prawej strony od lewej.
Słuchawki stanowią stały element mojego codziennego ubioru.
Nie wymawiam "r".
Jestem ruda. I wredna naturalnie.
Jedyne słodycze, jakim nie potrafię się oprzeć to Jelly Belly.
Jarają mnie faceci w mundurach. W garniturach zresztą też.
Kupuję płyty.
Panicznie boję się os, pszczół i szerszeni. I klaunów.
Mam młodszego brata, z którym organizuję "najbardziej wyebane melanże na dzielni, helołłł...!" true story.
Nienawidzę mandarynek. Chyba nawet bardziej niż mielonych. I arbuzów!
Nigdy nie byłam w Krakowie.
Nałogowo kupuję buty.
Jestem prezesem i współzałożycielem Grupy Zniszczenia z wydziałem kierowniczym w Łodzi.
Czasem gadam do siebie.
Generalnie dużo gadam. Za dużo.
Strasznie mi się nie chce myśleć.
Właśnie sobie wizualizuję lipiec. Słońce, ciepło, dłuuuuugi dzień, imprezy w plenerze, spanie do 12...
Chwilo trwaj.
A jutro walentynki. Słodki Jezu, jak ja nienawidzę tego święta.
Chyba poczekam na Tłusty Czwartek i popiję pączka whisky, w myśl światłego hasła "Fuck Valentines, I want Ballantine's!".
Co samo w sobie jest bardzo kuszącą perspektywą.
Moim ulubionym drinkiem jest wódka z colą.
Ukochanym pisarzem Charles Bukowski.
Kocham się uczyć niemieckiego i uważam, że to naprawdę piękny język.
Potwornie śmieszą mnie ludzie w piżamach.
Kiedy byłam mała, najbardziej na świecie chciałam zostać astronomem.
Jestem uzależniona od seriali, przeklinania i świńskich dowcipów.
Uważam, że brzydcy mężczyźni są nieziemsko seksowni.
Nie ma nic gorszego niż KOTLETY MIELONE.
Nie odróżniam prawej strony od lewej.
Słuchawki stanowią stały element mojego codziennego ubioru.
Nie wymawiam "r".
Jestem ruda. I wredna naturalnie.
Jedyne słodycze, jakim nie potrafię się oprzeć to Jelly Belly.
Jarają mnie faceci w mundurach. W garniturach zresztą też.
Kupuję płyty.
Panicznie boję się os, pszczół i szerszeni. I klaunów.
Mam młodszego brata, z którym organizuję "najbardziej wyebane melanże na dzielni, helołłł...!" true story.
Nienawidzę mandarynek. Chyba nawet bardziej niż mielonych. I arbuzów!
Nigdy nie byłam w Krakowie.
Nałogowo kupuję buty.
Jestem prezesem i współzałożycielem Grupy Zniszczenia z wydziałem kierowniczym w Łodzi.
Czasem gadam do siebie.
Generalnie dużo gadam. Za dużo.
Strasznie mi się nie chce myśleć.
Właśnie sobie wizualizuję lipiec. Słońce, ciepło, dłuuuuugi dzień, imprezy w plenerze, spanie do 12...
Chwilo trwaj.
A jutro walentynki. Słodki Jezu, jak ja nienawidzę tego święta.
Chyba poczekam na Tłusty Czwartek i popiję pączka whisky, w myśl światłego hasła "Fuck Valentines, I want Ballantine's!".
Co samo w sobie jest bardzo kuszącą perspektywą.
niedziela, 5 lutego 2012
'cause it's just a bad day, honey
Bardzo nie lubię takich dni jak dziś, kiedy dobitnie się przekonuję, że moja filozofia życia, na codzień zdająca egzamin, w gruncie rzeczy jest zbudowana na bardzo kruchych fundamentach.
Bardzo nie lubię tych momentów, kiedy stoję z papierosem, a jedyna reakcja na jaką mnie stać to te parę łez, które kompletnie nie chcą mnie słuchać i spływają. Mimo tego, że staram się za wszelką cenę zatrzymać je pod powiekami.
Bardzo nie lubię, kiedy bez przerwy zazdroszczę innym ludziom, że mają to, czego ja nie mam. I że muszę udawać, że wcale tak nie jest.
"Wiem jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył". To niesamowite, kiedy pisze o tobie sama Szymborska, prawda?
Nie lubię tego, że w takich właśnie momentach wszystko to, co starałam się przez dłuższy czas schować głęboko w głowie, z taką łatwością mi się przypomina.
Po prostu przychodzi dzień, kiedy to wszystko staje się jaskrawsze niż zwykle i doskwiera znacznie bardziej niż zazwyczaj.
Ale jutro przejdzie, a ja znów będę wesołym pajacem.
Aż do następnego razu, kiedy znów usiądę z papierosem przy oknie i boleśnie uświadomię sobie, jak wiele rzeczy przecieka mi przez palce.
Jutro pewnie będzie mi wstyd, że umieszczam takie wynurzenia na blogu. Bo w sumie kogo to wszystko obchodzi. Ale dzisiaj musiałam się wypisać.
Aczkolwiek chyba średnio pomogło.
Bardzo nie lubię tych momentów, kiedy stoję z papierosem, a jedyna reakcja na jaką mnie stać to te parę łez, które kompletnie nie chcą mnie słuchać i spływają. Mimo tego, że staram się za wszelką cenę zatrzymać je pod powiekami.
Bardzo nie lubię, kiedy bez przerwy zazdroszczę innym ludziom, że mają to, czego ja nie mam. I że muszę udawać, że wcale tak nie jest.
"Wiem jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył". To niesamowite, kiedy pisze o tobie sama Szymborska, prawda?
Nie lubię tego, że w takich właśnie momentach wszystko to, co starałam się przez dłuższy czas schować głęboko w głowie, z taką łatwością mi się przypomina.
Po prostu przychodzi dzień, kiedy to wszystko staje się jaskrawsze niż zwykle i doskwiera znacznie bardziej niż zazwyczaj.
Ale jutro przejdzie, a ja znów będę wesołym pajacem.
Aż do następnego razu, kiedy znów usiądę z papierosem przy oknie i boleśnie uświadomię sobie, jak wiele rzeczy przecieka mi przez palce.
Jutro pewnie będzie mi wstyd, że umieszczam takie wynurzenia na blogu. Bo w sumie kogo to wszystko obchodzi. Ale dzisiaj musiałam się wypisać.
Aczkolwiek chyba średnio pomogło.
środa, 1 lutego 2012
Biolrzyg
Miałam 5 dni spokoju, żeby się nauczyć biologii. Uprzejmie donoszę, że takiego opierdalania jak od soboty do dzisiaj włącznie już dawno nie uskuteczniałam, także mój jutrzejszy egzamin będzie na pewno ciekawym przeżyciem.
Nie to, że nawet nie zajrzałam, jakąś tam przyzwoitość w sobie jednak noszę.
Ale jak na ilość czasu, jaką miałam i mogłam poświęcić na zgłębianie wiedzy, to zrobiłam naprawdę MAŁO. Naprawdę. Za to obejrzałam wszystkie zaległe odcinki "How I met your mother".
Położyłam sobie obok komputera Kadłubowskiego, żeby patrzył na mnie krzywym okiem, gdy będę się opieprzać, ale niewiele pomogło.
Początkowo nawet odczuwałam pewien dyskomfort na myśl, że w czasie, gdy ja oglądam wykład Barneya na temat podobieństwa dziewczyn do gremlinów, mogłabym nauczyć się jakiegoś fascynującego cyklu rozwojowego jednego z pierdyliarda parazytów. Ale w końcu doszłam do wniosku, że w sumie wiedza o cechach upodabniających mnie do gremlina jest bardziej przydatna w życiu.
Pan Drewa ze swoim wiernym kompanem Ferencem także nie zainteresowali mnie jakoś specjalnie zagadnieniami z zakresu genetyki. Może miałabym do tego wszystkiego inny stosunek, gdybym nie marnowała wielu cennych godzin życia na tłumaczenie tego wszystkiego, co oni piszą w tym boskim podręczniku na jakiś zrozumiały język.
Mój ulubiony fragment: "w kinazach cdk reszty tyrozyny 15 i treoniny 14 znajdują się w domenie wiążącej ATP. Treonina 161 znajduje się w domenie wiążącej cykliny, co stabilizuje kompleksy cdk z cyklinami".
A ja mam wrodzoną niechęć do bełkotu.
I tak konkurecnję wygrywa jeżowiec i wszystko co z nim związane. Biologia rozwoju chyba pozostanie dla mnie niezbadaną dziedziną wiedzy i będę musiała pogodzić się z tym, że pomimo wyższego wykształcenia (kiedyś tam) mam nikłą wiedzę na temat gastrulacji zarodka kury.
Nigdy wcześniej nie miałam jakiś specjalnych pretensji do tych skądinąd całkiem przyjaznych zwierzątek, jakimi są rzeczone jeżowce, ale teraz mam do powiedzenia tylko jedno na ten temat:
JEŻOWCE TO (dzieci zatykają uszy!) KURWY.
Albo wpływ kosmosu na biorytmy.
CO JA STUDIUJĘ?!
No w każdym razie proszę trzymać kciuki jutro o 9:00.
Ja nie mam szczęścia w życiu, a jutro będzie mi wyjątkowo potrzebne, więc wszelkie akty dobrej woli z waszej strony przyjmę z ucałowaniem ręki.
Zwłaszcza z ucałowaniem kciuka.
Pollexofilia.
Niezwodny znak, że egzamin za mniej niż dobę.
Nie to, że nawet nie zajrzałam, jakąś tam przyzwoitość w sobie jednak noszę.
Ale jak na ilość czasu, jaką miałam i mogłam poświęcić na zgłębianie wiedzy, to zrobiłam naprawdę MAŁO. Naprawdę. Za to obejrzałam wszystkie zaległe odcinki "How I met your mother".
Położyłam sobie obok komputera Kadłubowskiego, żeby patrzył na mnie krzywym okiem, gdy będę się opieprzać, ale niewiele pomogło.
Początkowo nawet odczuwałam pewien dyskomfort na myśl, że w czasie, gdy ja oglądam wykład Barneya na temat podobieństwa dziewczyn do gremlinów, mogłabym nauczyć się jakiegoś fascynującego cyklu rozwojowego jednego z pierdyliarda parazytów. Ale w końcu doszłam do wniosku, że w sumie wiedza o cechach upodabniających mnie do gremlina jest bardziej przydatna w życiu.
Pan Drewa ze swoim wiernym kompanem Ferencem także nie zainteresowali mnie jakoś specjalnie zagadnieniami z zakresu genetyki. Może miałabym do tego wszystkiego inny stosunek, gdybym nie marnowała wielu cennych godzin życia na tłumaczenie tego wszystkiego, co oni piszą w tym boskim podręczniku na jakiś zrozumiały język.
Mój ulubiony fragment: "w kinazach cdk reszty tyrozyny 15 i treoniny 14 znajdują się w domenie wiążącej ATP. Treonina 161 znajduje się w domenie wiążącej cykliny, co stabilizuje kompleksy cdk z cyklinami".
A ja mam wrodzoną niechęć do bełkotu.
I tak konkurecnję wygrywa jeżowiec i wszystko co z nim związane. Biologia rozwoju chyba pozostanie dla mnie niezbadaną dziedziną wiedzy i będę musiała pogodzić się z tym, że pomimo wyższego wykształcenia (kiedyś tam) mam nikłą wiedzę na temat gastrulacji zarodka kury.
Nigdy wcześniej nie miałam jakiś specjalnych pretensji do tych skądinąd całkiem przyjaznych zwierzątek, jakimi są rzeczone jeżowce, ale teraz mam do powiedzenia tylko jedno na ten temat:
JEŻOWCE TO (dzieci zatykają uszy!) KURWY.
Albo wpływ kosmosu na biorytmy.
CO JA STUDIUJĘ?!
No w każdym razie proszę trzymać kciuki jutro o 9:00.
Ja nie mam szczęścia w życiu, a jutro będzie mi wyjątkowo potrzebne, więc wszelkie akty dobrej woli z waszej strony przyjmę z ucałowaniem ręki.
Zwłaszcza z ucałowaniem kciuka.
Pollexofilia.
Niezwodny znak, że egzamin za mniej niż dobę.
Etykiety:
jestem w dupie,
mediczina,
Śmieszny Uniwersytet Medyczny
czwartek, 26 stycznia 2012
Zieeeeeeeew
Ze względu na to, że cholernie chce mi się SPAĆ, proszę nie mieć do mnie pretensji, że notka momentami będzie niespójna, ortograficznie niepoprawna lub merytorycznie bez sensu.
Parę godzin nieprzerwanego snu prawdopodobnie przywróciłoby mi pełnię władz umysłowych, ale, płaczę rzewnie, raczej nie mam o czym marzyć. Pan Doktor, zwany niżej Endrju, znajduje mnóstwo sadystycznej przyjemności w odkrywaniu we mnie coraz to nowych pokładów talentów recytatorsko-oratorskich, co sprawia, że na dzień dzisiejszy jedynym istotnym mężczyzną w moim życiu jest Adam Bochenek.
Smaczku nadaje fakt, że rzeczony Bochenek dokonał żywota niemal sto lat temu, co stawia mnie w osobliwym położeniu nekrofila.
Życie na krawędzi, lubię to.
Mówię o życiu w kontekście nekrofilii.
Wiedziałam, że pisanie dzisiaj notki to nie jest specjalnie światły pomysł.
Pociesza mnie myśl, ze jutro ostatnia anatomia w tym semestrze i być może w nocy z soboty na niedzielę się wyśpię.
Muszę sobie ustawić jakąś energetyczną playlistę, bo nauka w ciszy sprawia, że z całą dobitnością uświadamiam sobie, jak bardzo ciągnie mnie do łóżka. I akurat tym razem mam na myśli tę funkcję łóżka służącą BIERNEJ relaksacji.
Jakieś propozycje?
W obrębie muzyki mam oczywiście na myśli.
Chciałam napisać coś o pierdolnięciu, ale mam wrażenie, że to teraz dziwnie zabrzmi.
W każdym razie jeśli znacie jakieś piosenki, które sprawiają, że się nieco bardziej chce, to poproszę.
Idę się uczyć.
Wróciłam dzisiaj z zajęć o 11, a w ciągu trzech godzin zdążyłam zrobić pranie, UMYĆ NACZYNIA, posprzątać w szafie i wyprasować 4 fartuchy. Najlepsze jest to, że 3 z nich wcale nie są moje.
Dłużej już chyba nie da się unikać przeznaczenia.
Chociaż niepomalowana ściana w kuchni kusi... Zwłaszcza że nawet farby gdzieś się znajdą.
Koniec do cholery.
Wracam do mojego retro-vintage-Bochenka (jeszcze siedmiotomowy!). Prawdziwy hipster.
Jeszcze tylko zrobię sobie kawy.
I sprawdzę fejsbuka.
I uratuję świat przed pędzącą kometą.
Parę godzin nieprzerwanego snu prawdopodobnie przywróciłoby mi pełnię władz umysłowych, ale, płaczę rzewnie, raczej nie mam o czym marzyć. Pan Doktor, zwany niżej Endrju, znajduje mnóstwo sadystycznej przyjemności w odkrywaniu we mnie coraz to nowych pokładów talentów recytatorsko-oratorskich, co sprawia, że na dzień dzisiejszy jedynym istotnym mężczyzną w moim życiu jest Adam Bochenek.
Smaczku nadaje fakt, że rzeczony Bochenek dokonał żywota niemal sto lat temu, co stawia mnie w osobliwym położeniu nekrofila.
Życie na krawędzi, lubię to.
Mówię o życiu w kontekście nekrofilii.
Wiedziałam, że pisanie dzisiaj notki to nie jest specjalnie światły pomysł.
Pociesza mnie myśl, ze jutro ostatnia anatomia w tym semestrze i być może w nocy z soboty na niedzielę się wyśpię.
Muszę sobie ustawić jakąś energetyczną playlistę, bo nauka w ciszy sprawia, że z całą dobitnością uświadamiam sobie, jak bardzo ciągnie mnie do łóżka. I akurat tym razem mam na myśli tę funkcję łóżka służącą BIERNEJ relaksacji.
Jakieś propozycje?
W obrębie muzyki mam oczywiście na myśli.
Chciałam napisać coś o pierdolnięciu, ale mam wrażenie, że to teraz dziwnie zabrzmi.
W każdym razie jeśli znacie jakieś piosenki, które sprawiają, że się nieco bardziej chce, to poproszę.
Idę się uczyć.
Wróciłam dzisiaj z zajęć o 11, a w ciągu trzech godzin zdążyłam zrobić pranie, UMYĆ NACZYNIA, posprzątać w szafie i wyprasować 4 fartuchy. Najlepsze jest to, że 3 z nich wcale nie są moje.
Dłużej już chyba nie da się unikać przeznaczenia.
Chociaż niepomalowana ściana w kuchni kusi... Zwłaszcza że nawet farby gdzieś się znajdą.
Koniec do cholery.
Wracam do mojego retro-vintage-Bochenka (jeszcze siedmiotomowy!). Prawdziwy hipster.
Jeszcze tylko zrobię sobie kawy.
I sprawdzę fejsbuka.
I uratuję świat przed pędzącą kometą.
sobota, 21 stycznia 2012
we were born to...?
Znacie to uczucie, kiedy absolutnie wszystko wali się na głowę? Te wszystkie rzeczy, które do tej pory egzystowały równolegle do siebie, nagle postanawiają w jednym momencie wszystkie na raz się spierdolić.
Jak jest dobrze, to jest dobrze, a jak źle to combo, wszystko razem. W moim przypadku gdyby nieszczęścia chodziły parami, to byłabym szczęśliwa. Chodzą stadami i to sprawia, że w takie dni jak dziś nie potrafię wykrzesać z siebie nawet odrobiny optymizmu.
To wszystko jeszcze potęguje ten cholerny styczeń. Jakoś zawsze łatwiej jest mi się zebrać do kupy, kiedy nie widzę brudnego śniegu i błota.
Wracam do nakurwiania anatomii. Zła sława Pana Doktora okazała się szczerą prawdą, co sprawia, że niektóre akapity z Bochenka znam już na pamięć, słowo w słowo.
Niektórzy deklamują Mickiewicza, ja będę recytatorem alternatywnym. Muszę jeszcze tylko popracować nad artystyczną ekspresją i stanę się bożyszczem hipsterskich poetów.
2.II egzamin z biologii. Challenge accepted.
Na koniec proszę, oto Lana. Wiem, że teraz wszyscy się nią nieziemsko jarają, a ja zawsze byłam zdania, że skoro wszystkim się coś podoba, to coś z tym musi być nie tak, ale ta piosenka jest geniuszem. Słucham od tygodnia bez przerwy.
Dla tych nielicznych co nie znają, Lana del Rey:
Jak jest dobrze, to jest dobrze, a jak źle to combo, wszystko razem. W moim przypadku gdyby nieszczęścia chodziły parami, to byłabym szczęśliwa. Chodzą stadami i to sprawia, że w takie dni jak dziś nie potrafię wykrzesać z siebie nawet odrobiny optymizmu.
To wszystko jeszcze potęguje ten cholerny styczeń. Jakoś zawsze łatwiej jest mi się zebrać do kupy, kiedy nie widzę brudnego śniegu i błota.
Wracam do nakurwiania anatomii. Zła sława Pana Doktora okazała się szczerą prawdą, co sprawia, że niektóre akapity z Bochenka znam już na pamięć, słowo w słowo.
Niektórzy deklamują Mickiewicza, ja będę recytatorem alternatywnym. Muszę jeszcze tylko popracować nad artystyczną ekspresją i stanę się bożyszczem hipsterskich poetów.
2.II egzamin z biologii. Challenge accepted.
Na koniec proszę, oto Lana. Wiem, że teraz wszyscy się nią nieziemsko jarają, a ja zawsze byłam zdania, że skoro wszystkim się coś podoba, to coś z tym musi być nie tak, ale ta piosenka jest geniuszem. Słucham od tygodnia bez przerwy.
Dla tych nielicznych co nie znają, Lana del Rey:
wtorek, 10 stycznia 2012
styczeń-sryczeń
Będąc w domu bez mała 3 tygodnie, komputer otworzyłam 2 razy. W tym raz wyłącznie po to, żeby wyczyścić klawiaturę z okruchów, ziarenek sezamu, kurzu, kocich włosów i w coli, więc nawet nie wiem, czy ten raz się liczy.
A oblałam klawiaturę colą, bo jeden z tych bezmyślnych degeneratów, jakimi są moi przyjaciele, przesłał mi linka z wiadomością o tym cholernym karle, co to grał w pornosach, a został zjedzony przez borsuka.
W każdym razie to było dosyć dawno temu i zdążyło porządnie zaschnąć, więc proszę o gromkie brawa dla mojego poświęcenia. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, aniżeli rzeczywiście na to zasługiwało.
A że najlepszą motywacją do napisania notki na bloga jest oczywiście niekończąca się lista rzeczy do nauczenia, HERE I AM.
Prawdopodobnie jutro wcale NIE POPRAWIĘ tego pierdolonego koła z chemii, bo mój mózg już przestał funkcjonować i nie chce już więcej chłonąć tych pierdół. Albo to po prostu jakiś zaawansowany mechanizm obronny, nie wiem. Ale jeśli tak, to spieszę donieść, że DZIAŁA.
Powrót do zabrzańskiej rzeczywistości okazał się naprawdę potężnym wyzwaniem, natomiast przy życiu trzyma mnie myśl, że w sumie do ferii już wcale nie jest tak daleko.
Co nie zmienia faktu, że to nadal baaardzo długo.
A z racji tego, że pomimo szczerych chęci nie udało mi się spłodzić (czy kobieta może SPŁODZIĆ? Ot, dylemat biologiczno-leksykalny!) notki świąteczno-noworocznej, to z tego miejsca chciałabym przekazać orędzie do narodu: Kochani rodacy! Niech ten rok będzie lepszy niż poprzedni, z oczywistą adnotacją, żeby przynajmniej nie był gorszy.
Generalnie 3 z pięciu moich postanowień noworocznych już odeszły na wieczne spoczywanie, w tym jedno już godzinę po północy (ale godzina bez przeklinania to i tak spory sukces!).
Aczkolwiek zostały jeszcze 2, które mają szansę przetrwać przynajmniej do lutego.
Wam oczywiście życzę, żebyście w swoich postanowieniach trwali jak najdłużej.
Póki co, na chwilę obecną, moim największym marzeniem jest LIPIEC. Nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne (jednakowoż jeśli ktoś z was zna jakiegoś sobowtóra George'a Clooneya, to naturalnie nie odmówię).
NIENAWIDZĘ stycznia, kiedyś nawet pisałam o nim jako o mega rozwleczonym dniu typu kutas, ale chyba muszę zaprzestać używania takich określeń, bo sprawdziłam statystki na blogu (próżność swoją chciałam zadowolić rzecz jasna) i najwięcej osób trafiło tutaj wpisując w google "fallus".
Tak więc ograniczę się wyłącznie do określenia stycznia jako miesiąca, którego BARDZO BARDZO BAAAAARDZO nie lubię. Nie będę się silić na żadne poetyckie porównania, bo nie zarejestrowałam bloga jako +18.
Niniejszym dobranoc,
wracająca do cyberprzestrzeni,
K.W
A oblałam klawiaturę colą, bo jeden z tych bezmyślnych degeneratów, jakimi są moi przyjaciele, przesłał mi linka z wiadomością o tym cholernym karle, co to grał w pornosach, a został zjedzony przez borsuka.
W każdym razie to było dosyć dawno temu i zdążyło porządnie zaschnąć, więc proszę o gromkie brawa dla mojego poświęcenia. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, aniżeli rzeczywiście na to zasługiwało.
A że najlepszą motywacją do napisania notki na bloga jest oczywiście niekończąca się lista rzeczy do nauczenia, HERE I AM.
Prawdopodobnie jutro wcale NIE POPRAWIĘ tego pierdolonego koła z chemii, bo mój mózg już przestał funkcjonować i nie chce już więcej chłonąć tych pierdół. Albo to po prostu jakiś zaawansowany mechanizm obronny, nie wiem. Ale jeśli tak, to spieszę donieść, że DZIAŁA.
Powrót do zabrzańskiej rzeczywistości okazał się naprawdę potężnym wyzwaniem, natomiast przy życiu trzyma mnie myśl, że w sumie do ferii już wcale nie jest tak daleko.
Co nie zmienia faktu, że to nadal baaardzo długo.
A z racji tego, że pomimo szczerych chęci nie udało mi się spłodzić (czy kobieta może SPŁODZIĆ? Ot, dylemat biologiczno-leksykalny!) notki świąteczno-noworocznej, to z tego miejsca chciałabym przekazać orędzie do narodu: Kochani rodacy! Niech ten rok będzie lepszy niż poprzedni, z oczywistą adnotacją, żeby przynajmniej nie był gorszy.
Generalnie 3 z pięciu moich postanowień noworocznych już odeszły na wieczne spoczywanie, w tym jedno już godzinę po północy (ale godzina bez przeklinania to i tak spory sukces!).
Aczkolwiek zostały jeszcze 2, które mają szansę przetrwać przynajmniej do lutego.
Wam oczywiście życzę, żebyście w swoich postanowieniach trwali jak najdłużej.
Póki co, na chwilę obecną, moim największym marzeniem jest LIPIEC. Nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne (jednakowoż jeśli ktoś z was zna jakiegoś sobowtóra George'a Clooneya, to naturalnie nie odmówię).
NIENAWIDZĘ stycznia, kiedyś nawet pisałam o nim jako o mega rozwleczonym dniu typu kutas, ale chyba muszę zaprzestać używania takich określeń, bo sprawdziłam statystki na blogu (próżność swoją chciałam zadowolić rzecz jasna) i najwięcej osób trafiło tutaj wpisując w google "fallus".
Tak więc ograniczę się wyłącznie do określenia stycznia jako miesiąca, którego BARDZO BARDZO BAAAAARDZO nie lubię. Nie będę się silić na żadne poetyckie porównania, bo nie zarejestrowałam bloga jako +18.
Niniejszym dobranoc,
wracająca do cyberprzestrzeni,
K.W
Subskrybuj:
Posty (Atom)