Na 9:45 muszę znaleźć się w IFS, ażeby pobrać nauki w zakresie literaturoznawstwa, chociaż podejrzewam, że w związku z tym, że dzisiaj jest ostatni dzień przed świętami, to ktoś się nade mną ulituje i nie każe analizować rodzaju narracji w ujęciu Bootha czy czegoś równie pasjonującego, o czym można rozprawiać z pasją i oddaniem godnym lepszej sprawy. Tym bardziej, że muszę trawić czas na uczelni, siedząc, głównie bezczynnie, do 16. Zajęcia w piątki do szesnastej to według mnie sadyzm sam w sobie, ale w piątek przedświąteczny to po prostu jak chodzenie po lego bez skarpetek.
Chyba trochę przywiązałam się do Wrocławia. Bo chociaż już strasznie stęskniłam się za Łodzią i za wszystkimi moimi przyjaciółmi, za psem, za mamą i ojczymem (który całe szczęście nie czyta tego bloga, bo grozi mi szpilką w dupie za każdym razem, kiedy nazwę go w ten sposób), za moim bratem i nawet za żulem Robertem z Pasażu Rubinsteina, to wcale nie spieszy mi się, żeby pakować walizkę i wcale a wcale nie mam tego uczucia mrówek w brzuchu, które się pojawia, kiedy nie mogę się czegoś doczekać. Owszem, bardzo się cieszę, że już dzisiaj zobaczę pergolę czynszowych kamienic na Gdańskiej, przejdę się chodnikiem pod kątem 45 stopni na całym Starym Polesiu i NIE PRZEJADĘ przez Piłsudskiego, ale teraz już jest tak, że we Wrocławiu też coś zostawiam i za czymś będę tęsknić. I muszę przyznać, że sprawia mi to radość.
W ogóle w tym roku jest pierwszy od dawna tak radosny dla mnie okres przedświąteczny. Niby zawsze twierdziłam, że ZAWSZE był radosny, ale w tym roku jest taki...prawdziwszy. Zupełnie niewymuszony, takie pierwotne szczęście, spowodowane głównie tym, że mam to "shoulder to cry on" o którym z takim zaangażowaniem od niemal 30 grudniów śpiewa Dżordżi (który nadal tkwi na mojej liście TOP 5, mimo zaprzysiężonego strzelania do innej bramki), mam i wszystko jest lepsze ze świadomością, że MAM. Załapaliście? Miłość, zakochanie, takie tam.
Brzmi banalnie, ale działa.
Pomyślałam, że złożę Wam życzenia świąteczne, ale zaraz później naszła mnie myśl, że jeśli tego nie zrobię, to będzie to dobra motywacja do napisania jeszcze jednej notki przed świętami. Podziwiajcie ten zmysł analityczny!
Dlatego aktualnie porywam ze sobą torbę, podręczniki i "Paragraf 22" Hellera (przedświąteczny prezent świąteczny - jak się bawić, to się bawić!) i lecę się kształcić, po raz ostatni w tym roku. A potem wpadam do mieszkania po walizkę i via s8 i dalej na północ do Miasta Tkaczy.
Aaaaaaaaaaaa. I wiem, że już za niedługo strasznie tego pożałuję, ale: ŚNIEGUUUUUU!
Aaach! ale się cieszę, że Ty się cieszysz;) wspomnij o (samotnych) Polakach na emigracji, gdy będziesz siedziała przy wigilijnym stole.
OdpowiedzUsuńO Tobie kochana pomyślę na pewno :*
UsuńI wesołych świąt, mimo obczyzny :)
Wiesz co jest wspaniałe? Że mówisz o miłości bez żadnych serduszek, buziaczków i tego typu rzeczy. To jest bardzo... dojrzałe, to chyba dobre określenie. I to jest komplement, tak w razie wątpliwości! :)
OdpowiedzUsuńMartyna
Przyjmuję komplement całą sobą. Bo wydaje mi się, że w miłości serduszka i buziaczki są najmniej ważne ;)
UsuńPozdrawiam świątecznie! :)
Odkryłam twojego bloga dopiero dzisiaj, ale spędziłam ostatnie 3 godziny, żeby przeczytać wszystkie notki :) Świetnie piszesz!
OdpowiedzUsuńNo i czekam na następne posty :)
Anka
Dziękuję! :) i zapraszam jak najczęściej :)
UsuńWesołych Świąt!