Niepokojąco szybko upływa mi czas. Przecieka przez palce można rzec, bo najczęściej nawet sobie tego procesu upływania nie uświadamiam. Dopiero tak jak dziś musi mnie trzepnąć, że praktycznie jest już koniec stycznia, zaraz będzie luty, w swoim stylu bardzo krótki, więc i szybko minie, marzec to już praktycznie wiosna... No i jak mi tak egzystencjalnie ta cała rzeczywistość przywali, to od razu załącza mi się syndrom "filozofa-zbawcy-wszechświata" i odczuwam potężną potrzebę podzielenia się tym z innymi ludźmi.
Rok temu uczyłam się do egzaminu z biologii, a mam wrażenie jakby to było w zeszłym tygodniu. Wkuwałam zylion cykli rozwojowych, opracowywałam system pozornie przypadkowych strzałów na wypadek pytań biologii rozwoju jeżowca i gastrulacji zarodka kury, tworzyłam "Teorię szybkiego numerka", która w zadziwiająco prosty sposób tłumaczyła biorytmy... A to było ROK TEMU. I nawet nie znałam jeszcze koszmaru rodem z Pilawskiego. Brrrr.
Ale szybki upływ czasu ma chyba więcej zalet niż wad. Leczy rany, tak mawiają ludzie mądrzejsi życiowo ode mnie (pewnie mądrzejsi w ogóle, w sferze absolutnie każdej). Raczej je zalecza (napisałam laczej je zarecza, chyba wczorajsza impreza nadal daje mi się we znaki), działa jak plaster na głęboką ranę (łuhuhu, porównanie iście coelhowskie, Królowo!). W każdym razie clue jest takie, że po pewnym czasie faktycznie jest trochę łatwiej. Co prawda wybaczyć i zapomnieć nie da rady, bo ani ze mnie żaden Jezus, ani nie mam Alzheimera, ale już mnie tak nie ściska w dołku, a w głowie nie szaleje szarża ułańska, kiedy myślę o tym, że to już ponad pół roku, kiedy nastąpił mój mały prywatny koniec świata.
Wniosek? Każdy koniec świata też się kiedyś kończy.
I nie wiem jak to zrobiłam, ale sama siebie do tego przekonałam. I teraz czekam z utęsknieniem na moment, kiedy będę się z tego śmiać. Mam nadzieję, że to już niedługo. Aczkolwiek patrząc na zagadnienie optymistycznie, z każdym dniem coraz bliżej.
I na klasyki mi się zebrało. Inna rzecz, że to taki klasyk, który chyba nigdy się nie znudzi.
sobota, 26 stycznia 2013
niedziela, 20 stycznia 2013
and we would laugh, laugh till we cried
Cholera jasna, styczniowe dni typu kutas znów dają mi się we znaki. Dla mnie osobiście nie ma nic gorszego niż spokojna egzystencja, nagle przerwana przez jakieś z pozoru błahe wydarzenie, które jest takim WEKTOREM PRZYPOMINANIA: usłyszę coś, coś mi się skojarzy, coś zobaczę, a trybiki w mózgu szybko przekierują mnie do jeszcze trochę za świeżych wspomnień i potem mam przynajmniej pół dnia z dupy. To znaczy, miałam oczywiście na myśli, że przez pół dnia chodzę wysoce niepocieszona. Obiecałam sobie, że spróbuję nieco wyjść z językowych rewirów bliskich rynsztoka, stąd moja osobista autokorekta, proszę odnotować i docenić.
W każdym razie styczeń to zło. Do wiosny daleko, świat wygląda jak z opisów Sosnowca w "Ludziach bezdomnych", wokół trwa sesja, więc nawet na znajomych słynnych z alkoholizmu nie ma co liczyć, a to wszystko sprawia, że za dużo czasu spędzam wyłącznie we własnym towarzystwie, a jest to działanie toksyczne w skutkach.
Narazie jestem na etapie "co ja najlepszego robię z życiem, jak ja niby mam zdać tę maturę", "chyba mnie kurwa popierdoliło z tymi studiami", "teraz ci się zebrało kretynko żeby sobie zmienić życie, gratuluję", generalnie w tej materii się obracam. Czasem sobie to urozmaicam klasykami w stylu "skończysz samotnie z kotem jako towarzyszem życia, na własne życzenie".
Domyślam się, że mój bezmierny optymizm jest dla odbiorcy wybitnie interesującym zagadnieniem, a jego odbiór ekstatycznym przeżyciem, dlatego w tym miejscu zakończę. Co by nie pluskać się w tym leniwym ścieku melancholii życia, w bezdennej kloace ludzkiego istnienia. Ponosi mnie wena! Może moim przeznaczeniem jest jakaś nihilistyczna proza, muszę się tym zainteresować. Zbadać docelowy target i w ogóle.
Tym bardziej, że chyba nie jest aż tak źle. Faktycznie nie bardzo panuję nad tym, o czym (zwłaszcza O KIM) myślę, strach przed maturą rozpala mi indiańskie ognisko pod tyłkiem, a kalendarzowa wiosna zacznie się dopiero za jakieś 2 miesiące, no ale heloł. Każdy dzień zbliża mnie do wakacji.
A po wakacjach, jeśli wszystko pójdzie tak jak pójść powinno, zacznę wszystko od początku. I będę się cieszyć, że spełniam swoje marzenia, które chyba bardzo usilnie przez długi czas starałam się zagłuszyć, a nie marzenia kogoś innego.
Ale ja nic nie mówię, nie zapeszam, nie myślę w życzeniowy sposób, nic nie robię. A właściwie to robię, uczę się jakiś abstrakcyjnych przedmiotów na przykład. I staram się wdrażać mój noworoczny plan pozytywnego myślenia. Z moim charakterem jest to wyzwanie, które można porównać ze zdobywaniem ośmiotysięczników przez ludzi, którzy mają lęk wysokości i skłonność do hipotermii, ale to żadna sztuka stawiać sobie wyzwania łatwe do zrealizowania.
Ambicja moi drodzy. Ambicja może przenosić góry.
W każdym razie styczeń to zło. Do wiosny daleko, świat wygląda jak z opisów Sosnowca w "Ludziach bezdomnych", wokół trwa sesja, więc nawet na znajomych słynnych z alkoholizmu nie ma co liczyć, a to wszystko sprawia, że za dużo czasu spędzam wyłącznie we własnym towarzystwie, a jest to działanie toksyczne w skutkach.
Narazie jestem na etapie "co ja najlepszego robię z życiem, jak ja niby mam zdać tę maturę", "chyba mnie kurwa popierdoliło z tymi studiami", "teraz ci się zebrało kretynko żeby sobie zmienić życie, gratuluję", generalnie w tej materii się obracam. Czasem sobie to urozmaicam klasykami w stylu "skończysz samotnie z kotem jako towarzyszem życia, na własne życzenie".
Domyślam się, że mój bezmierny optymizm jest dla odbiorcy wybitnie interesującym zagadnieniem, a jego odbiór ekstatycznym przeżyciem, dlatego w tym miejscu zakończę. Co by nie pluskać się w tym leniwym ścieku melancholii życia, w bezdennej kloace ludzkiego istnienia. Ponosi mnie wena! Może moim przeznaczeniem jest jakaś nihilistyczna proza, muszę się tym zainteresować. Zbadać docelowy target i w ogóle.
Tym bardziej, że chyba nie jest aż tak źle. Faktycznie nie bardzo panuję nad tym, o czym (zwłaszcza O KIM) myślę, strach przed maturą rozpala mi indiańskie ognisko pod tyłkiem, a kalendarzowa wiosna zacznie się dopiero za jakieś 2 miesiące, no ale heloł. Każdy dzień zbliża mnie do wakacji.
A po wakacjach, jeśli wszystko pójdzie tak jak pójść powinno, zacznę wszystko od początku. I będę się cieszyć, że spełniam swoje marzenia, które chyba bardzo usilnie przez długi czas starałam się zagłuszyć, a nie marzenia kogoś innego.
Ale ja nic nie mówię, nie zapeszam, nie myślę w życzeniowy sposób, nic nie robię. A właściwie to robię, uczę się jakiś abstrakcyjnych przedmiotów na przykład. I staram się wdrażać mój noworoczny plan pozytywnego myślenia. Z moim charakterem jest to wyzwanie, które można porównać ze zdobywaniem ośmiotysięczników przez ludzi, którzy mają lęk wysokości i skłonność do hipotermii, ale to żadna sztuka stawiać sobie wyzwania łatwe do zrealizowania.
Ambicja moi drodzy. Ambicja może przenosić góry.
poniedziałek, 7 stycznia 2013
2013, be awesome.
Hahahahahahaha. Jednym z moich noworocznych postanowień było pisać częściej notki na blogu. Hahahaha. Jak to ma tak samo wyglądać z pozostałymi rezolucjami z mojej strony, to rok 2013 zakończę 30kg cięższa, z budyniem zamiast jakichkolwiek mięśni, a w moim słowniku ze słów powszechnie akceptowalnych pozostaną wyłącznie spójniki.
To tyle a'propos kretyńskiego rytuału stawiania przed sobą wyzwań, które tylko 1.01 mają jakąkolwiek moc sprawczą. Co roku mam te same, i w sumie co roku już rano po Sylwestrze, wraz z ostatnią wystrzeloną przez jakiegoś idiotę petardą, odchodzą w zapomnienie aż do następnego 31.12. Nie bez znaczenia jest w tym miejscu typowa dla pierwszego stycznia zaburzona, dość konkretnie, gospodarka elektrolitowa i związany z nią nierozerwalnie głos z tyłu głowy (w moim przypadku zawsze przybiera barwę głosu mojej pani profesor od chemii z liceum, CIEKAWE CZEMU), który nie dość że generuje różne bolesne szumy i stukania, to jeszcze złośliwie podszeptuje, że najlepszym lekarstwem na kaca jest tłuściutka jajeczniczka. I herbata z kilogramem cukru w środku. I może jeszcze ze dwie bułki z masłem. A jak po tym wszystkim uświadomię sobie, że żeby to spalić musiałabym prawdopodobnie wziąć udział w maratonie (albo w 3 pod rząd) lub opłynąć świat kraulem, to rokroczne postanowienie nieprzeklinania w spokoju ducha przechodzi na rok NASTĘPNY.
Ad rem. Tegoroczny Sylwester, tak jak obiecałam, był najlepszą imprezą w mieście. A przynajmniej w obszarze łódzkiego Śródmieścia. Jako świadków mogę powołać sąsiadów, miejscową dres-elitę, śmietankę staropoleskiej żulernii, a nawet policjantów z IV Komisariatu. BYŁ EPICKI. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim Czytelnikom (przez duże Cz!), którzy via e-mail i via komentarz przesłali mi swoje propozycje do playlisty, albowiem wszystkie zostały uwzględnione. A na pendrive z playlistą została ustalona lista kolejkowa, także teraz już na każdej imprezie Grupy Zniszczenia pod wezwaniem Zabrzańskiego Dzika, z oddziałem kierowniczym w Łodzi, wiem czego się spodziewać. Przynajmniej w kwestii muzycznej. W żadnej innej nie odważyłabym się na takie stwierdzenie.
Co prawda rok 2013 trwa już bez mała tydzień, natomiast z racji tego, że wcześniej nie było okazji, proszę przyjąć najszczersze życzenia powodzenia i szczęścia w Nowym Roku. Żeby ta 13 zrobiła wszystkim dowcip stulecia i okazała się wyjątkowo szczęśliwa.
Ja natomiast ongiś, w zeszłym roku o ile mnie pamięć nie myli (żarcik typu beton, hehehe) obiecałam, że do końca grudnia się życiowo ogarnę. Okazało się to w istocie sporym wyzwaniem, natomiast pewne decyzje zostały podjęte, a pewne są podjęte, ale jeszcze niewyartykułowane i w fazie krystalizacji, że się tak wyrażę. W każdym razie deklaracja maturalna (po raz trzeci w życiu)została złożona. I żeby nie zapeszać, powiem tylko tyle, że gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że MOJA deklaracja będzie tak wyglądać, to... To nie wiem co. Moja głowa do tej pory nie musiała ogarniać abstrakcji w takiej skali, nawet w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w mieście stołecznym. Powiem jedno. Jedne drzwi mam już otwarte, w maju 2013 otwieram sobie nowe. Resztą będę martwić się w czerwcu.
To tyle a'propos kretyńskiego rytuału stawiania przed sobą wyzwań, które tylko 1.01 mają jakąkolwiek moc sprawczą. Co roku mam te same, i w sumie co roku już rano po Sylwestrze, wraz z ostatnią wystrzeloną przez jakiegoś idiotę petardą, odchodzą w zapomnienie aż do następnego 31.12. Nie bez znaczenia jest w tym miejscu typowa dla pierwszego stycznia zaburzona, dość konkretnie, gospodarka elektrolitowa i związany z nią nierozerwalnie głos z tyłu głowy (w moim przypadku zawsze przybiera barwę głosu mojej pani profesor od chemii z liceum, CIEKAWE CZEMU), który nie dość że generuje różne bolesne szumy i stukania, to jeszcze złośliwie podszeptuje, że najlepszym lekarstwem na kaca jest tłuściutka jajeczniczka. I herbata z kilogramem cukru w środku. I może jeszcze ze dwie bułki z masłem. A jak po tym wszystkim uświadomię sobie, że żeby to spalić musiałabym prawdopodobnie wziąć udział w maratonie (albo w 3 pod rząd) lub opłynąć świat kraulem, to rokroczne postanowienie nieprzeklinania w spokoju ducha przechodzi na rok NASTĘPNY.
Ad rem. Tegoroczny Sylwester, tak jak obiecałam, był najlepszą imprezą w mieście. A przynajmniej w obszarze łódzkiego Śródmieścia. Jako świadków mogę powołać sąsiadów, miejscową dres-elitę, śmietankę staropoleskiej żulernii, a nawet policjantów z IV Komisariatu. BYŁ EPICKI. W tym miejscu pragnę podziękować wszystkim Czytelnikom (przez duże Cz!), którzy via e-mail i via komentarz przesłali mi swoje propozycje do playlisty, albowiem wszystkie zostały uwzględnione. A na pendrive z playlistą została ustalona lista kolejkowa, także teraz już na każdej imprezie Grupy Zniszczenia pod wezwaniem Zabrzańskiego Dzika, z oddziałem kierowniczym w Łodzi, wiem czego się spodziewać. Przynajmniej w kwestii muzycznej. W żadnej innej nie odważyłabym się na takie stwierdzenie.
Co prawda rok 2013 trwa już bez mała tydzień, natomiast z racji tego, że wcześniej nie było okazji, proszę przyjąć najszczersze życzenia powodzenia i szczęścia w Nowym Roku. Żeby ta 13 zrobiła wszystkim dowcip stulecia i okazała się wyjątkowo szczęśliwa.
Ja natomiast ongiś, w zeszłym roku o ile mnie pamięć nie myli (żarcik typu beton, hehehe) obiecałam, że do końca grudnia się życiowo ogarnę. Okazało się to w istocie sporym wyzwaniem, natomiast pewne decyzje zostały podjęte, a pewne są podjęte, ale jeszcze niewyartykułowane i w fazie krystalizacji, że się tak wyrażę. W każdym razie deklaracja maturalna (po raz trzeci w życiu)została złożona. I żeby nie zapeszać, powiem tylko tyle, że gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że MOJA deklaracja będzie tak wyglądać, to... To nie wiem co. Moja głowa do tej pory nie musiała ogarniać abstrakcji w takiej skali, nawet w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w mieście stołecznym. Powiem jedno. Jedne drzwi mam już otwarte, w maju 2013 otwieram sobie nowe. Resztą będę martwić się w czerwcu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)