niedziela, 27 października 2013

dupa krówczaka*

Wczoraj minął mój pierwszy miesiąc we Wrocławiu. Myślałam o jakimś statystycznym bilansie albo jakimś subiektywnym podsumowaniu ("10 najlepszych punktów ksero na Dolnym Śląsku - przewodnik know-how; red. K.W."), ale ostatecznie doszłam do wniosku, że na bilansy i podsumowania nadejdzie czas, kiedy mój numer PESEL będzie budził w ludziach mieszkankę szacunku i niedowierzania, a nie teraz, kiedym młoda, piękna i bogata (no prawie. Głównie młoda. Jeszcze.)
W każdym razie obecnie czekają mnie jeszcze 3 dni, zanim wrócę do miasta, gdzie tramwajem jeździ się na migawce, biega po dworzu, nie po dworze (lub po POLU co gorsza), w piekarni kupuje się angielki i pączki wiedeńskie, a tramwaj śpi w zajezdni, a zakręca na krańcówce.

Powiem wam, że cały czas nie mogę przywyknąć do tej uczelni. Nie bardzo wiem, jak to ująć, bo nie wiem czy UWr jest jednostkowym pozytywnym przypadkiem, czy to ja przyzwyczaiłam się do despotycznych standardów, ale tutaj wszyscy są tacy strasznie... mili. Z każdym wykładowcą idzie się dogadać, wszyscy oni uśmiechnięci i jacyś tacy chętni, zarówno do przekazywania wiedzy, jak i nieutrudniania studentom ich marnych (opartych głównie na kawie i zupkach chińskich, inne nie mogą być) żywotów, szczerze zainteresowani tym, co nas tu przygnało i dlaczego, a jak powiesz, że kochasz Hrabala, to pani asystent na następne zajęcia przyniesie ci 3 książki w oryginale i pożyczy na czas bliżej nieokreślony. Troszkę mi przez to nieswojo, bo mam wrażenie, że znalazłam się w jakimś wszechświecie równoległym, względem na przykład takiego tam Zabrza, ale przyzwyczajanie się do dobrego jest procesem nader przyjemnym, także nie śmiem narzekać.
Ale uczelnia to jednak nadal uczelnia, natury nie oszukasz, więc już nawet miałam kolokwium, jedno pisemne z czeskiego i jedno ustne z niemieckiego. I muszę przyznać: dostać po raz pierwszy piątkę na studiach - bezcenne. Chociaż nie ukrywam, że te zdobywane w pocie czoła, łutem szczęścia czy jakimś niezbadanym wyrokiem losu ŚUMowskie trójeczki też miały swój urok.
W najbliższym czasie będę miała również okazję powrócić do zjawiska, o którym byłam pewna, że pożegnałam gdzieś w czwartej klasie szkoły podstawowej, do DYKTANDA mianowicie. Takie właśnie vintage-rozrywki funduje studentom IFS.
Natomiast we wtorek, zaraz po tym, jak spakuję walizkę, która będzie mi towarzyszyć w podróży Polskim Busem na trasie Wrocław-Łódź już w środę, wraz z moim współlokatorem i towarzyszem życia w jednej osobie, udajemy się na koncert pewnego pana romansującego z gitarą, Larry Coryell pana godność. No i myślę, że bez wstydu można nam zazdrościć. Tym bardziej, że miejsca w pierwszym rzędzie ;)

Wiecie jak jest "zakonnica" po czesku? Jeptiška!
Albo to, że Czesi tworzą naprawdę fajną muzykę, wiedzieliście? :)




* - "kochanie, wymyśl tytuł do notki, bo nie mam pomysłu!"

poniedziałek, 14 października 2013

Láska nebeská

Mam chwilową przerwę w zajęciach, także stwierdziłam, że może ją jakoś konstruktywnie spędzę, pisząc notkę na bloga. Co prawda mogłabym w tym czasie pouczyć się na przykład czeskiego czy niemieckiego, albo takiego tam na przykład literaturoznawstwa, ale jak wiadomo, pewną hierarchizację priorytetów w życiu trzeba mieć, także uchylam kapelusza, całuję rączki i z uśmiechem godnym żeńskiej wersji George'a Clooneya, szelmowsko zarzucam "dobrý den" (z akcentem na pierwszą sylabę. ZAWSZE na pierwszą sylabę!).
Prowadząc dziś rano heroiczną walkę ducha z materią, udało mi się wstać i wybrać na zajęcia, gdzie przez półtorej godziny zaznajamiałam się z czyhającymi na Polaków i atakujących z zaskoczenia z każdej strony, pułapkami językowymi. Śmiejąc się przez dobre 87 minut (bo 3 się spóźniłam), utwierdziłam się w przekonaniu, że te studia faktycznie są dla mnie. Zaczęłam nawet rozważać karierę w korporacji, żeby móc raz na jakiś czas doświadczyć awarii w dziale zbytu i napisać w raporcie o czyjeś niskiej efektywności z powodu, tu cytat, "porucha w odbyte".
A o 15:00 czasu miejscowego mam wykład z historii językoznawstwa, który jak łatwo się domyślić, zapowiada się pasjonująco. Zastanawiam się nawet, czy nie wziąć ze sobą popcornu.

Jutro bladym świtem udaję się na plac Nankiera, coby pobierać nauki i poddawać się szeroko pojętej germanizacji. Zawsze myślałam, że lektoraty na studiach są raczej pro forma i wymaga się na nich co najwyżej utrzymania pozycji względnie pionowej i opanowania ziewania w sposób na tyle subtelny, żeby nie przeszkadzać prowadzącemu w wyrabianiu godzin do emerytury, ale pani magister ucząca mnie niemieckiego zmusza mnie do weryfikacji poglądów, albowiem TRZEBA ZAPIERDALAĆ. W jakimś stopniu mnie to cieszy, bo świadomość, że nie dość, że nie zapomnę wszystkiego poza "ich heiße Marta, ich mag Pizza", to jeszcze faktycznie czegoś się nauczę, jest całkiem krzepiąca. Co nie zmienia faktu, że pewnie sporo pracy będę musiała w tę naukę włożyć. Całkiem sporo. Duuuużo.
A tak ogólnie to już cały pełen tydzień zajęć za mną, co sprawia, że wszelkie zajęcia organizacyjne, szkolenia biblioteczne i kursy BHP przechodzą do historii, a oznacza to, ni mniej ni więcej, że wracam na właściwe, studenckie tory. Pewnie gdy nadejdzie zły i okrutny czas sesji trochę zmienię zdanie, ale chyba już mi tego wszystkiego trochę brakowało. No i znowu jeżdżę na ulgowych biletach, a to uczucie niedające się porównać z żadnym innym.

Ja tymczasem idę wzmocnić się obiadem przed tym nadludzkim wysiłkiem, jakim bez wątpienia będzie historia językoznawstwa, i jak na skrzydłach, niesiona pragnieniem poszerzania wiedzy, lecę na uczelnię.
Pozdrawiam gorąco,
K.W.

sobota, 5 października 2013

how can i stop

Już ponad tydzień mieszkam sobie we Wrocławiu. I w sumie już tydzień temu miałam stworzyć posta o mej międzymiastowej migracji i wrażeniach jej towarzyszących, natomiast trochę zabrakło czasu. A gdy pojawił się czas, to nagle rozpłynęły się chęci (myślę, że ktoś kiedyś zrobi wielką karierę opisując "Syndrom Odstawienia Łodzi" jako przyczyny masowej depresji), a z kolei kiedy oba powyższe czynniki już się kooperatywnie pojawiły, to mobilny internet, który aktualnie jest moim najlepszym przyjacielem (bo nadal nie mamy w mieszkaniu wi-fi, taki psikus), odmówił współpracy, wystosowując uroczy komunikat o przekroczeniu limitu danych. Tym samym pojawiam się dopiero dziś, kiedy wszystkie trzy sprzymierzone siły wyraziły chęć współpracy, za to z chęcią do pisania i entuzjazmem godnym komunistycznego przodownika pracy.

Pierwszy października był dla mnie w tym roku DNIEM PRÓBY, albowiem musiałam się zmierzyć z testem językowym. Jak powszechnie wiadomo, Królowa pogardza życiowym konformizmem (DOBRE SOBIE), choć w tym wypadku można podciągnąć to raczej pod jakieś nie do końca zdefiniowane skłonności autodestrukcyjne, i zapisała się na NIEMIECKI. Zbyję milczeniem fakt, iż angielskiego uczę się od dobrych 15 lat, że z angielskiego pisałam rozszerzoną maturę i że generalnie chyba musiałam się dość konkretnie uderzyć w głowę jakimś ciężkim narzędziem. Natomiast niesiona pewnością siebie i niezachwianą wiarą we własne możliwości (czo ja piszem) wybrałam niemiecki. I dopiero później doczytałam, że trzeba rzeczony test zdać przynajmniej na poziomie B1+. Jak pewnie się spodziewacie, przed wyjściem z domu nastąpił dość znaczący atak nieudawanej histerii, a moje nogi zachowywały się jak zimne nóżki w galarecie i trzęsły się za każdym razem, gdy się ich dotknęło.
Całe szczęście, niezbadane są wyroki losu, udało mi się tenże test zaliczyć, z czego niezmiernie się cieszę, chociaż lektoraty w czwartek do 19:30 każą mi nieco uspokoić swój rozbuchany entuzjazm.
Drugiego października miała miejsce, pozwólcie że się pochwalę, JUŻ TRZECIA w moim dwudziestodwuletnim życiu, immatrykulacja. Było jak zwykle: Gaudeamus, mnóstwo ludzi o oczach przestraszonej sarny, indeksy i uścisk dłoni prezesa (no prawie prezesa. Dziekana.) Jedyną różnicą było to, że Aula Leopoldyńska naprawdę robi wrażenie, w przeciwieństwie do salki audiowizualnej w budynku zabrzańskiego dziekanatu, z której to odbierałam swój poprzedni, już świętej pamięci, indeks.
W czwartek po raz pierwszy odwiedziłam swój macierzysty Instytut, ażeby wziąć udział w wykładzie, a następnie udałam się na plac Nankiera, w celu otrzymania dokumentu dla studenta najważniejszego, albowiem pozwala jeździć ze zniżką. Co się nastałam, to moje (chciałabym użyć jakiejś subtelniejszej metafory, ale NOGI MI WROSŁY W DUPĘ), ale legitymację, nie bez walki pragnę dodać, dostałam.
No a wczoraj w końcu odbyły się ćwiczenia, więc miałam okazję poznać ludzi z mojej grupy, którzy póki co wydają się całkiem w porządku. W przeciwieństwie do "wstępu do językoznawstwa", bo wynudziłam się prawie jak na historii medycyny, a to jest naprawdę wysoko postawiona poprzeczka. W ogóle te wszystkie przedmioty trochę mnie przerażają, bo są tak krańcowo różne od tych, do których zdążyłam się przyzwyczaić, ale mam nadzieję, że i do nich przywyknę. Zresztą tak czy inaczej nie mam wyjścia, bo musi być dobrze, taki mam PLAN. Może nie sześcioletni, ale trzyletni już jak najbardziej, jak w gospodarce centralnie planowanej. Także lecimy z tym czeskim. Bohemistyko, przybywam! :)