piątek, 21 czerwca 2013

great expectations

Kocham świat u progu lata. A właściwie to kocham samą perspektywę radosnego oczekiwania na to, co wiem, że już zaraz nastąpi i że nastąpi NA PEWNO, tak jak następuje od lat tak samo. Bo już nie mogę się doczekać gorących wieczorów i codziennych (o ile głowa pozwoli, bo głowa już nie ta sama co kiedyś :D) plenerowych imprez, nie mogę się doczekać Open'era, spania pod namiotem, mycia się chusteczkami (no dobra, mimo wszystko liczę na to, że w tym roku jednak łatwiej będzie się dostać do pryszniców niż rok temu. Albo dwa. Albo trzy. Kogo ja próbuję oszukać.) i jedzenia sucharów przez tydzień. Nie mogę się doczekać corocznej Polówki w łódzkich parkach, która ma to do siebie, że jeśli przesadnie zależy mi na tym, żeby jakiś film obejrzeć, to zawsze wtedy PADA, zawsze. No ale i tak nie mogę się doczekać.

A z drugiej strony po wakacjach czeka mnie NOWE. I to także jest wspomniane wyżej radosne oczekiwanie, tylko że tym razem na to, na co kompletnie nie jestem przygotowana, bo nadal bardzo wielu rzeczy w życiu nie sprecyzowałam. I teraz czekam z ciekawością na to, co dopiero się wydarzy.

W ciągu tego roku, który ku uciesze studentów właśnie wraz z letnią sesją powoli mija, z dobry miliard razy nie potrafiłam się odnaleźć. Naprawdę, gdybym miała opowiedzieć o tym, co w ciągu ostatnich 10 miesięcy działo się w mojej głowie, to musiałabym posłużyć się jakimiś matematycznymi pojęciami, o których naturalnie nie mam pojęcia, a które pozwoliłyby mi stworzyć jakąś ekstremalną sinusoidę. A o tym, ile osób i jak wiele razy mi powiedziało, że ŹLE ROBIĘ, mogłabym napisać książkę na miarę "Wojny i pokoju", objętościowo identyczną (i równie nudną. Ale to takie wtrącenie bez puenty). No i być może faktycznie robię źle, nie wiem. Ale nikt inny też tego nie wie. No a tak to jest na świecie, że każdy ma to, na co się odważy ;)
I ja się teraz odważam raz jeszcze nieco pokomplikować sobie życie.
I wbrew pozorom nie jest to wcale takie łatwe. Zawsze wydawało mi się, że bałagan znacznie prościej stworzyć niż porządek, ale pogrążanie się w chaosie, w dodatku z własnej woli, jest naprawdę trudniejsze niż by się zdawało ;)
A tak poważnie, to jedyna rzecz, którą na ten moment mogę z ręką na sercu powiedzieć to to, że póki co nie wracam na lekarski. Ostatniego słowa jeszcze nie mówię, bo już się nauczyłam, że mówienie NA PEWNO prowadzi wyłącznie do tego, że NA PEWNO po drodze coś się zjebie, ale póki co mój medyczny BREJK nadal trwa.
Pamiętam, jak na biologii na UŁ mieliśmy w równoległej grupie gościa, który był po 3 latach lekarskiego, kiedy do nas przyszedł. I wtedy wydawał mi się człowiekiem, który chyba nie ma prawa być normalny. No to teraz mam za swoje, welcome to the jungle!

Nie wiem, czy moje królewskie alter-ego jako nie-studentki medycyny będzie jeszcze czytelniczo interesujące. Ale zawsze pocieszam się tym, że większość blogów, na które trafiam, to blogi ludzi, którym w życiu wszystko wychodzi. Więc może w końcu zacznę się wyróżniać. Myślę sobie po prostu, że może komuś pomoże świadomość tego, że naprawdę istnieją ludzie, którzy się wahają, mają wątpliwości, błądzą, mylą się i podejmują nie zawsze trafione decyzje. Więc teraz, kiedy już będę studiowała (no MAM NADZIEJĘ, bo wyniki matury nadal przede mną, a z maturą to nigdy nie wiadomo - ZNAM SIĘ) jakiś PLEBEJSKI kierunek (bo jak wiadomo, ELITARNY jest tylko jeden - śmieszno-straszne jest to, że co poniektórzy naprawdę w to wierzą), postów nie zabraknie.
A Was proszę, trzymajcie kciuki. Ostatnio coraz częściej przekonuję się, że JEDNAK mam sporo szczęścia w życiu, ale wiecie jak to jest ze szczęściem - nigdy dosyć! ;)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

no more SZ!

No cóż. Obiecywałam bezpośrednią relację z Zabrza z komentarzem na żywo, ale okazuje się, że w czwartym co do wielkości mieście śląskiej konurbacji (proszę podziwiać z jaką wiedzą powróciłam z Krainy Górników!) internet, podobnie jak optymizm i jakakolwiek nie-szara rzecz, jest towarem deficytowym. A że dodatkowo grafik miałam bardzo napięty, mając w zamiarze pojawić się w czwartek o 9:40 na dworcu we Wrocławiu nie mając już z ŚUMem nic wspólnego, to niestety musicie mi wybaczyć niedotrzymanie obietnicy. W zamian mam trochę zdjęć, ukazujących piękno i potencjał tkwiący w Miami Europy (właśnie sprawdzam, ale niestety Google Translate już nie tłumaczy "Zabrze" na "Miami", a kiedyś tak czynił, mam dowody!).

Co prawda nie udało mi się uwiecznić na zdjęciach perełki współczesnej architektury, jaką niewątpliwie jest dziekanat (gdzie któryś gatunek grzyba od dłuższego czasu ma swój własny, nieustający performance), nad czym sama teraz ubolewam, ale byłam tak szczęśliwa po tym, jak udało mi się z niego wyjść już jako BYŁA studentka ŚUMu, że kompletnie nie myślałam nad tym, że warto byłoby jeszcze na pożegnanie pomachać w okna dziekanatu środkowym palcem i dodatkowo udokumentować to spontaniczną fotografią.
Natomiast doszłam do wniosku, że dla znakomitej większości studentów pierwszego i drugiego roku, czy to lekarskiego czy to stomy, codzienną rzeczywistością jest jednak Helenka i Rokitnica, a centrum wraz z placem Traugutta stanowi wyłącznie weekendowy luksus z Platanem jako główną atrakcją, dlatego to właśnie tę rzeczywistość zdecydowałam się wam trochę przybliżyć:


Oto widok z okna w kuchni mojego mieszkania. Zabrze, takie piękne ♥


Jak wiadomo, nie samą nauką człowiek żyje, bawić też się czasem trzeba. A w ogóle to jest nowa jakość, jak ja tam mieszkałam to po Amarenę biegało się na Rokitnicę :<


Tutaj nie ma karteczki, albowiem zdjęcie robiłam pod wpływem nagłego impulsu, który nakazał mi uchwycić tę feerię barw, która wylewa się z każdego zakątka zabrzańskiej ziemi. Chociaż szary to w sumie też kolor. Producenci "50 shades of grey", chyba właśnie znalazłam wam tytułowy plener!


Oh, tutaj słowa niczego nie wyrażą ♥

No i deserek na koniec, serduszko aż trzepotało mi z radości, wzruszenia i niewymownej ekscytacji, kiedy udawałam się w stronę mojej ukochanej katedry. Co prawda Gwiazdy (przez wielkie G!) niestety nie spotkałam, ale i tak warto było powrócić wspomnieniami do seminarium z termodynamiki i anizotropowej budowy kości:

A jak już spalą, to postawią tam monopol. Na pewno znacznie bardziej się przyda.


Farewell Zabrze, farewell!

sobota, 1 czerwca 2013

seven days in sunny june

Kocham Dzień Dziecka. Do dzieci w sensie dzieci, istot ludzkich w kategorii wiekowej <12, stosunek mam raczej nieokreślony, ze wskazaniem na "raczej nie" (aczkolwiek istnieją szlachetne wyjątki, a dokładnie jeden, dla którego jestem w stanie chodzić do zoo i jeść watę cukrową na obiad 7 dni w tygodniu), natomiast Dzień Dziecka sam w sobie uwielbiam. Duża w tym zasługa mojej mamy, która pierwszego czerwca zawsze pozwala mi przez krótką chwilę znowu mieć 8 lat, chociaż z każdym rokiem (i każdą zmarszczką, siwym włosem, każdym kolejnym milimetrem obwisłej skóry... NIE NO, JESZCZE TROCHĘ), jak podejrzewam, następuje eskalacja trudności w widzeniu we mnie dziecka. Dzisiaj miałyśmy ambitny plan odwiedzenia łódzkiego ogrodu botanicznego (co skutecznie uniemożliwiła nam spektakularna manifestacja sił natury w postaci litej ściany deszczu, POZDRAWIAMY POLSKIE DŁUGIE WEEKENDY) i równie ambitną sentymentalną podróż do Hortexu przy Pasażu Schillera, w celu spożycia lodów z bitą śmietaną i owocami (co skutecznie uniemożliwiła nam spektakularna manifestacja polskiego [niby ujemnego, W KTÓRYM MIEJSCU] przyrostu naturalnego, albowiem takiej ilości dzieci wraz z rodzicami nie widziałam jeszcze NIGDY). Także w związku z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody, zamiast spaceru po ogrodzie botanicznym zdecydowałyśmy się na pójście w gościnne progi Tesco, w celu zakupienia rzeczy niezbędnych do stworzenia jakiegoś zajebistego lodowego deseru, coby sobie wynagrodzić hortexowe niepowodzenie, natomiast w międzyczasie uznałyśmy, że w sumie to chyba mamy ochotę na mięso. I zamiast Hortexu był kebab. I też było zajebiście.

A w przyszłym tygodniu (w sensie tym, co będzie już od pojutrza) jadę do Zabrza. Już nie mogę się doczekać widoku tych wszystkich uśmiechniętych twarzy, rąk gotowych do pomocy i ust wypowiadających ciepłe słowa w stronę studentów, które czekają na mnie na Placu Traugutta 2, w postaci pań z dziekanatu. Samego Placu Traugutta też już nie mogę się doczekać, tych wszystkich cudownych architektonicznych rozwiązań, starannie zakonserwowanych odpowiednio dobraną renowacją. I Zabrza w ogóle, w tym najszerszym z szerokich znaczeniu, też nie mogę się doczekać, tego kolorowego, tętniącego życiem miasta, pełnego pozytywnej energii i ludzi zarażających swoim entuzjazmem i optymistycznym nastawieniem do życia wszystkich wokół... Oh, chwilo trwaj!
Za to kryć nie będę, że naprawdę stęskniłam się za moimi zabrzańskimi przyjaciółmi, którzy teraz w pocie czoła zakuwają biochemię i fizjologię i bardzo BARDZO się cieszę, że będę miała okazję się z nimi zobaczyć. O Zabrzu, a zwłaszcza o zabrzańskim ŚUMie można powiedzieć wiele złego (w sumie tak się zastanawiam dłuższą chwilę i dochodzę do wniosku, że ciężko powiedzieć coś w oczywisty sposób dobrego, może poza możliwością oglądania dzików w naturalnym habitacie), ale ludzie w Zabrzu na lekarskim, w zdecydowanej większości (no bo heloł, pewien procent sieje ferment), są naprawdę zajebiści.

Może nawet walnę wam jakąś transmisję na żywo, streaming live czy coś, directly from Wungiel-Town. Muszę tam spędzić przynajmniej 2 dni, także może wysokie stężenie pyłów górniczych mnie natchnie.

Tymczasem pożegnam się czule, z obietnicą notki JUŻ WKRÓTCE.