środa, 20 lutego 2013

noch einmal

Dzisiaj był beznadziejny dzień.
Moim postanowieniem noworocznym, w którym trwałam aż do dzisiaj, było codziennie przed snem zapisywać, co miłego się zdarzyło. Mogła być pierdoła, w stylu że uśmiechnął się do mnie facet w autobusie, ale codziennie miało być COŚ. Żeby nauczyć się dostrzegać takie małe rzeczy, żeby mieć się czego trzymać. I że chociaż bywały słabe dni, dni typu kutas, typu "pierdolę to wszystko i lecę w kosmos", to jednak codziennie zdarzało się też coś optymistycznego; to genialnie dobrze działa na głowę, myślenie w taki sposób. Faktycznie jest się czego trzymać.
Dzisiaj też miało być dobrze. Kupiłam bilet na koncert, a pan motorniczy z tramwaju linii 15A nie zamknął mi drzwi przed nosem, tylko poczekał, widząc mój heroiczny bieg przez Rondo Solidarności.

No ale się zjebało.
Myślałam, że już mi przeszło. Naiwnie myślałam, że jak się kogoś długo nie widzi, to w głowie się wszystko rozmazuje, z każdym dniem coraz bardziej, aż w końcu znika. I bardzo głupio myślałam, że minęło wystarczająco dużo czasu, żeby w mojej głowie już nic nie było. I dopiero dzisiaj sobie uświadomiłam, że w moim mózgu nic się nie rozmazało, ani trochę. Że przez te wszystkie miesiące co najwyżej tylko nieświadomie pogrubiałam kontury i nasycałam kolory. I że próbując zapomnieć tylko mocniej sobie wszystko utrwaliłam.

Dostałam dzisiaj po ryju od rzeczywistości. Bo zapomniałam, że świat idzie do przodu. I ci, którzy kiedyś byli dla mnie całym światem też.

I wolałabym znów poudawać twardziela, ale dzisiaj już chyba nie mam na to siły.

Chciałabym wam pokazać szczególną dla mnie piosenkę. Kiedyś pokazał mi ją jeden istotny w moim życiu Niemiec, z gatunku tych, których zna się przez kilka godzin, a pamięta do końca życia.
Dla tych niedowiarków, którzy twierdzą, że po niemiecku każde zdanie brzmi jak rozkaz rozstrzelania, przedstawiam piosenkę o miłości. Cudowną. Auf deutsch.

czwartek, 14 lutego 2013

jumping into puddles

Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że nie znoszę walentynek. W tym roku dodatkowo nie znoszę ich podwójnie. Potrójnie. Poczwórnie. Po wielokroć w każdym razie, z powodów zarówno absolutnie oczywistych, jak i oczywistych nie do końca. A że jestem zrzędliwa i usposobiona jak najbardziej marudersko, prawdopodobnie będąc pierwszym dzieckiem Wszechmalkontenctwa, to dzień dzisiejszy, 14.II, jest dla mnie okresem żniw i celebracją urodzaju. Od samego rana znalazłam dokładnie 27 określeń, którymi mogłabym opisać święto zakochanych, a które chyba bardziej odpowiadałyby stanowi faktycznemu. Prawie wszystkie zawierają w sobie element niecenzuralny, także wymieniać ich nie będę, bo istnieje obawa, że nie wszyscy czytelnicy są w myśl prawa pełnoletni.

No dobra. A prawda jest taka, że choć ten cały bazar, serduszkowy odpust, kicz rodem ze święta kukurydzy mi generalnie lata koło dupy, to jednak dzisiaj było mi trochę... smutno. Bo siłą rzeczy, patrząc na te wszystkie pary, które zmuszona byłam obserwować przez dłuższy czas w pewnej sieciowej kawiarni na Piotrkowskiej, przypomniałam sobie te wszystkie rzeczy, o których zwykle staram się nie myśleć. A w moim obecnym stanie emocjonalnego rozedrgania myślenie retroperspektywiczne jest wybitnie niewskazane, albowiem w krótkim czasie prowadzi przed telewizor, oglądania po raz 1349 "Dumy i uprzedzenia", jedzenia lodów prosto z opakowania i napędzania koniunktury producentom chusteczek higienicznych.

Ale od czego ma się przyjaciół? :) Najgenialniejszych przyjaciół na świecie, którzy wiedzą, jak trudny będzie dla mnie dzisiejszy dzień (pomimo zapewnień, że chuj mnie bolą walentynki), którzy robią mi walentynkę z mięsa, którzy wywalają do śmieci moją "Dumę i uprzedzenie" (don't worry, wyjęłam), a w zamian oglądamy "Gwiezdne wojny" z podziałem na role, przyjaciele, od których dostaję flaszkę z kartką, że "who needs Valentines when you have the Ballantine's?" i z którymi skaczę po kałużach, których w dziurawych drogach łódzkiego Śródmieścia (a zwłaszcza JEDNEJ ulicy) nie brakuje.

Wiele rzeczy mi ostatnio nie wychodzi, ale przyjaciele wyszli mi na pewno. Więc suma sumarum bilans jest na plus. Bo czego chcieć więcej, niż ludzi, na których zawsze można liczyć? ;)

niedziela, 3 lutego 2013

they danced down the street like dingledodies

Wyobraźcie sobie, że macie za zadanie zaplanować sobie koszmarny dzień. Taki typowo beznadziejny. Prawdopodobnie znajdzie się w nim gorączka, rzyganie poza zasięg wzroku, cieknący z siłą Niagary katar (o obtartym nosem naturalnie), złamana noga i całkowite unieruchomienie, a na deser jeszcze brak internetu, który, jak się domyślam, jest spośród wymienionych koszmarem najstraszniejszym. Ucieleśnieniem Zła, podstawowym narzędziem szatana i bratem bliźniakiem Buki.

No to ja właśnie przeżywam drugi z rzędu dzień z rodzaju tych opisanych powyżej, wyjąwszy objawy grypowe. Czyli ostatecznie nie jest tak fatalnie. Znaczy TERAZ już nie jest, bo podłączyli internet, którego przez cały weekend nie było, i o ile w piątek mi to specjalnie nie przeszkadzało, bo wieczorem i tak staram się przebywać w którymś z lokali przy Piotrkowskiej, tak od soboty rano już zaczęło. Na domiar złego melanż w piątek okazał się, jak mawiał klasyk, zbyt epicki, czego wyrazem niech będzie to, że 2 ostatnie dni byłam zmuszona spędzić w pozycji horyzontalnej, a wycieczka do łazienki albo kuchni urastała do rangi Odysei. True story. Teraz dodajcie do tego jeszcze brak internetu i wybitny poziom polskiej telewizji. Horror just got real.
Prawdą jest, że w piątek koncertowo zrąbałam się ze schodów, będąc w butach pięknych, aczkolwiek wybitnie niestabilnych (no ale jak to mówią, jak spadać to z wysokiego konia, a jak umierać z powodu butów, to takich, których zazdroszczą ci wszystkie inne baby). Spodnie też poległy w nierównej walce z cudowną nawierzchnią, z którą były zmuszone się zetknąć, chwała ich pamięci.
A że byłam dostatecznie znieczulona zgrabnie wymieszanymi etanolowymi trunkami, żeby mnie nie bolało, ale nie dość, żebym nie mogła utrzymać równowagi, to jeszcze przeszłam pół Piotrkowskiej, wsiadłam do N3, gdzie bardzo miły pan spytał, co mi się stało, że krwawi mi kolano, po czym dodał, że jak on je pocałuje to na pewno przestanie boleć.

W każdym razie dramat powyższego wydarzenia dotarł do mnie dopiero rano, kiedy się okazało, że kolano może faktycznie nie zostanie Kolanem Roku 2013 w kategorii "Najpiękniejsze Kolano Kobiece", ale żyje i ma się dobrze, czego nie da się raczej powiedzieć o mojej drugiej nodze, która spuchła w sposób teatralnie spektakularny. Pan Doktor w szpitalu powiedział, że "rekomenduję gipsik hehehe, jak damy niebieski to do oczu będzie pasował hehehe" , natomiast ostatecznie obyło się bez GIPSIKU NIEBIESKIEGO z obietnicą, że będę się oszczędzać i na jakiś czas zrezygnuję ze szpilek.
Postronny obserwator może pomyśleć, że wywinęłam się sianem, ale prawda jest taka, że buty na obcasach to aktualnie jedyne rzeczy, które darzę wyższymi uczuciami, z bezinteresowną miłością włącznie, więc wyrzeczenie jest duże.

Być może uznacie, że dzielenie się z czytelnikami tak błahymi informacjami jest głupie, ale jestem tak szczęśliwa, że z powrotem mam internet, że aż musiałam się tym podzielić. Ale nie martwcie się, nie stresujcie, smutne notki o życiu i banalności egzystencji zaraz powrócą z nową siłą.

Na wszystkie maile odpiszę z opóźnieniem, bo niestety nie jestem Kasią Tusk i nie zarabiam na prowadzeniu bloga 10 średnich krajowych pensji, ażeby mu się oddać bez reszty. Ale odpiszę na pewno.

Tymczasem potrzebuję świeżej dawki dobrej muzyki. Każdej, ale ostatnio przekonuję się coraz bardziej do polskiej. Jakieś propozycje? ;>