czwartek, 31 maja 2012

i'm the chopped liver

Mama mi kiedyś powiedziała, że człowiek nie jest dorosły wtedy, kiedy kończy 18 lat, ani kiedy po raz pierwszy uprawia seks, ani wtedy kiedy wyprowadza się z domu. Człowiek jest dorosły, kiedy musi wziąć życie w swoje ręce.
Więc zaczynam być dorosła jakieś 3 lata po terminie wyznaczonym przez polskie ustawodawstwo.

Poszłam dzisiaj na chemię, bo miałam niezaliczone jedne ćwiczenia. JEDNE, POJEDYŃCZE ćwiczenia w ciągu całego semestru, podczas gdy wszystkie inne mam pozaliczane, a wszystkie kolokwia napisane na przynajmniej 3 w pierwszym terminie. I wiecie co? Jak dobrze pójdzie, to będę miała wrzesień.
Bo moje nadludzkie szczęście uwielbia się odzywać w momentach najbardziej kryzysowych, czyli wtedy kiedy zaiste najbardziej by się przydało. Bo oczywiście musiałam trafić na Lady Masło aka Luxurious, której zmuszona byłam oddać prawie pustą kartkę, bo zadane przez nią pytania, spowodowały na mojej twarzy grymas, powszechnie znany jako "no kurwa, pojebało". A ona chyba posiadła mistyczną zdolność czytania z mimiki, bo zaszczyciła mnie spojrzeniem z wysokości tych swoich 160 centymetrów w kapeluszu, okraszonym jadowitym "Proszę pani, niech się pani tak nie krzywi, wszak egzamin już za pasem, radziłabym zacząć przykładać się do nauki chemii, a nie stroić minki jak mała dziewczynka" i zabójczym uśmiechem nr 4. Nie wiem czy mała dziewczynka pokusiłaby się o mruczenie pod nosem "za co, kurwa, za co" na zmianę z "ja pierdolę, ugotuję cię w tym kwasie", ale prawdopodobnie ja się nie znam.
W każdym razie na moje grzeczne zapytanie, czy są jakieś możliwości poprawy rzeczonego sprawdzianu, usłyszałam, że przecież nie ma nic uwłaczającego w zdawaniu egzaminu we wrześniu + niezawodny uśmiech nr 9.
A przy probówkach jeszcze mi powiedziała, że moja probówka z próbą ksantoproteinową nie jest wystarczająco KANARKOWA.
Ona za to jest aż za bardzo, ja pierdole.

w związku z powyższymi wydarzeniami poszłam spać zaraz po przyjściu do domu, bo jedynym sposobem na obniżenie poziomu kurwidyny we krwi jest sen. No i zaspałam na wykład z filozofii. A powinnam na niego pójść.
Tym sposobem 31.V jest kolejnym dniem, ktory na kartach mojej biografii (kiedyś tam) będzie oznaczony zgrabną ikonką penisa, jak wszystkie pozostałe dni typu kutas, które miałam szczęście przeżyć.

Na weekend wracam do domu. Łódź mnie wzywa.

poniedziałek, 28 maja 2012

there's no way, not today

Tak mnie Zabrze wkurwiło ostatnimi czasy, że aż pojechałam do domu na weekend, czego nigdy nie robię. I jak to zwykle bywa, pobyt na łonie rodziny zamiast mi pomóc, tylko gorzej wszystko skomplikował i w sumie jedyne określenie jakie przychodzi mi do głowy odnośnie tego całego burdelu to swojska, przaśna KURWA.
Nie mam siły już po prostu. Nie mam siły do Zabrza, nie mam siły do studiowania, nie mam siły do moich rodziców, przede wszystkim nie mam już siły do siebie. Jeszcze NIGDY nie miałam siebie samej tak dosyć jak teraz. Nie potrafię się zmobilizować, żeby patrzeć na świat w nieco bardziej optymistyczny sposób, bo to zawsze była moja broń przeciwko całemu światu: śmiać się światu prosto w ryj.
Obecnie trzyma się mnie wyłącznie humor wisielczy. No, może czarny czasem też, ale czarny humor ma to do siebie, że w sumie zbyt mało ludzi łapie o co chodzi i zamiast zjednywać sobie ludzi, mam ich wokół coraz mniej.
Jutro mam ostatnie szpilki i wydaje mi się to takie... dziwne. Pamiętam jak w październiku były pierwsze, które spierdoliłam równo i patrzyłam na ściany przy wejściu do sal anatomicznych, gdzie ludzie dla potomności zostawiali swoje wpisy typu "ostatnie szpilki, maj 2010", "nigdy więcej tych parszywych igieł, ave!" i tym podobne. A jutro są moje ostatnie, i chwała za to niebiosom.


Nie znoszę tego uczucia, kiedy fałszywie się miotam. Kiedy udaję, że myślę nad odpowiedzią albo nad podjęciem jakieś decyzji, chociaż w gruncie rzeczy, gdzieś z tyłu głowy doskonale wiem, co powinnam zrobić. Ale jestem mega tchórzem i się boję, boję w chuj, że ujmę to w literackim porównaniu.

Ten rok chyba nie układa się po mojej myśli.

Ale w przyrodzie musi być równowaga, więc liczę na to, że wkrótce zaliczę jakiś życiową wyżynę, niewielką chociaż, nie marzę o Himalajach. Bo te depresje i rowy mariańskie zaczynają nieco mnie męczyć.
Nie mam pojęcia, skąd ta geografia. Raczej nigdy nie byłam dobra z geografii, pewnie z tego względu, że pan geograf wolał patrzeć na rozmiar mojego dekoltu niż dociekać, który kraj produkuje najwięcej trzody chlewnej albo czerwonych porzeczek.

Idę sobie przygotować obiad.
Zgadnijcie co.
Nie inaczej.
POMIDOROWA.

piątek, 18 maja 2012

Je suis un artiste!

Dzisiaj postanowiłam przedstawić wam Zabrze-story w obrazkach. A raczej skromny wycinek mej zabrzańskiej egzystencji, ograniczony do planów na nadchodzący weekend. Artystą fotografem nie jestem i nigdy do takiego miana nie aspirowałam, zostawiam to zdolniejszym ode mnie. I tym dziwnym dziewczynkom, które latają po mieście w koszulach w kratkę i Nikonach na szyi. Niech im się wiedzie bohemistyczne życie.

Tym samym przedstawiam wam towarzysza mej górnośląskiej niedoli, Stefana:


I strażnika anatomicznej półki, dzielną Schigellę:


Czymże byłby post bez wzmianki na temat mojego ukochanego przedmiotu?


Plany na środę...:


I na koniec ku pokrzepieniu serc, trzymam tam kredki na histologię :D


Ja tymczasem idę skonsumować nabytą drogą kupna czekoladę mleczną słynnego germańskiego producenta, opatulić się kocykiem i obejrzeć Gwiezdne Wojny.
Wreszcie się doczekałam tego upragnionego piątkowego popołudnia i żadna wizja przyszłości nie jest w stanie zaburzyć mi idealnego wieczoru. ŻADNA.
Czego i wam szczerze życzę,
K.W.

niedziela, 13 maja 2012

"życie służy próbowaniu, skarbie!"

Olewam jutrzejszy biofisyf.
Poryczałam się nad tym w piątek chyba ze 3 razy, wczoraj na sam widok "Podstaw biofizyki" autorstwa szarlatana Pilawskiego mój organizm stosował mechanizm obronny objawiający się momentalnym odruchem wymiotnym, więc nawet do tego nie zajrzałam. A dzisiaj uznałam, że nie nauczę się na pamięć 120 stron napisanych w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku, który równie dobrze mógłby być mieszanką węgierskiego, starocerkiewnosłowiańskiego i kambodżańskiego, poziom ogarnięcia porównywalny.
Innymi słowy jutro oddaję pustą kartkę.
Albo napiszę kochanej pani doktor przepis na ciasto marchewkowe, bardzo dobre. Niech się cieszy.

W zamian za to usiadłam w końcu nad anatomią i świadomość tego, że "o wow, w końcu uczę się czegoś pożytecznego, w przeciwieństwie do tej pierdolonej biofizyki, która ma z medycyną tyle wspólnego co Mistrzostwa Koluszek w Rzucaniu Frisbee" pozowoliła mi w miarę bezboleśnie przebrnąć przez znaczną część tomu V.
I uznałam, że nawet jeśli mnie wypierdoloną z tej uczelni przez biofizykę, to przynajmniej będę znać budowę obwodowego układu nerwowego.
Najwyżej pójdę od razu na wrzesień, trudno. Albo wcale nie pójdę, tylko wyjadę do Australii smażyć steki z kangurzych schabów. Whatever.

Od piątku pani sąsiadka urządza całodniowe recitale. Wczoraj był Wodecki, dzisiaj od rana Stachurksy, więc naprawdę boję się jutrzejszego poranka.
Jak obudzi mnie "Polska biesiada" albo "Różowa taczka" to chyba popełnię rytualne harakiri, otwieraczem do konserw.

No i chyba w końcu podjęłam jakąś decyzję. Albo raczej wstęp do decyzji, ale to zawsze krok do przodu. W każdym razie jeśli wszystko się potoczy, tak jak bym sobie tego życzyła, to szykują się duże zmiany. Na blogu pewnie też, jak wszędzie to wszędzie.

A tak w ogóle to wiosna przyszła. Zakochać by się wypadało, o.

środa, 9 maja 2012

srabrze

Osobom wrażliwym na słowa powszechnie uznane za niegodzące z sylwetką studenta wyższej uczelni, polecam przekierowanie się na portal pogodowy albo oficjalną stronę archidiecezji gliwickiej albo gdziekolwiek chcecie.
Albowiem zamierzam użyć wyrażeń, które z literackim językiem mają niewiele wspólnego.

Otóż oficjalnie mówię, że ta uczelnia mnie WKURWIA do granic możliwości i ni chuja nie wiem, co mnie kurwa podkusiło, żeby przyjechać studiować do Zabrza.
I jeśli wszędzie w kraju nauczanie na wyższej uczelni medycznej wygląda w ten sposób, to właśnie straciłam wszelką wiarę w człowieka, że o polskim systemie szkolnictwa nie wspomnę, bo brakuje dosadnych określeń w ulicznej łacinie, które by temu zadaniu podołały.


Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy to wszystko w ogóle ma sens.
Bo póki co mam wrażenie, że z każdym dniem spędzonym na tej uczelni coraz mniej jest we mnie tego, co kazało mi tu przyjść..
I kurwa zastanawiam się, czy to zwyczajnie jest tego wszystkiego warte.

poniedziałek, 7 maja 2012

teraz, raz!

Dzisiaj śniło mi się, że jestem prezydentem.
I że jest lato.
I muszę z ręką na sercu przyznać, że jak się obudziłam, to znacznie bardziej żal było mi tego, że jeszcze nie ma lipca, niż tego, że już przestałam być mężem stanu. Kobieta może być MĘŻEM stanu tak btw?

Mam tak intensywną potrzebę lata, że aż nie idzie mi tego wyrazić słowami, z czym zazwyczaj nie mam problemu. Chyba jeszcze nigdy wcześniej tak bardzo nie pragnęłam wakacji. Mam wrażenie, że porządny reset znacznie ułatwiłby mi prawidłowe funkcjonowanie i rozwiązał wiele problemów, które ostatnimi czasy przyrastają w postępie geometrycznym, tylko rozwiązywać nie ma komu.
Decyzje, które miałam podjąć nadal trwają w niebycie, w stanie pośrednim między "mam wyjebane" a "ja pierdolę, muszę coś wymyślić". Myślałam, że pobyt w domu, na łonie rodziny, nieco mi ułatwi pewne rzeczy, ale oczywiście chyba jestem pierwszą naiwną RP, bo nie dość że nadal nic nie wiem, to jeszcze mam w głowie mętlik rozmiarów King-Konga

Powinnam się teraz uczyć, przyswajać te miliony informacji, które czekają zakamuflowane na odkrycie w wiekopomnych dziełach Bochenka, Pilawskiego i Sawickiego, ale jestem tak do cna zdemotywowana, że nawet nie odczuwam wyrzutów sumienia, że nic nie robię.
W głowie mam wizualizację siebie samej za 2 miesiące, w słońcu czekającą na kolejny koncert, albo przed Red Hellem z piwem w ręce.

A do tego czasu mam nadzieję, że już się na coś zdecyduję. Zresztą, bardzo bliska mojemu małemu serduszku osoba mi ostatnio powiedziała, że każdy ma to, na co się odważy.
I ja po prostu muszę się odważyć.


Nigdy chyba o tym nie wspominałam, ale mam olbrzymią słabość do skandynawskiego gej-popu, co często stanowi przedmiot drwin ze strony moich zdegenerowanych przyjaciół, którzy nie potrafią zrozumieć jak można słuchać a-ha dłużej niż 10 minut.
Ja oczywiście nie ograniczam się wyłącznie do a-ha, inne zespoły, znacznie bardziej obciachowe, również często goszczą w moich słuchawkach i to na znacznie dłużej niż marne 10 minut.
W każdym razie do czego dążę. Ostatnio, projektując sobie w głowie wizję lipca (lub sierpnia, even better), czemu aura sprzyjała nadzwyczajnie podczas długiego weekendu, w telewizji leciała reklama, gdzie jako podkład służyła TA piosenka ;)
I momentalnie przypomniała mi się moja zeszłoroczna skandynawska przygoda, a zwłaszcza genialny pobyt w Sztokholmie. Oto soundtrack!:

Enjoy!

wtorek, 1 maja 2012

...a ja kocham moje miasto nocą ♥

Grupa Zniszczenia pod wezwaniem Zabrzańskiego Dzika z oddziałem kierowniczym w Łodzi, której mam zaszczyt być prezesem (honorowa, dożywotnia funkcja) dała wczoraj epicki pokaz swoich możliwości, czego efektem jest jadłowstręt, uporczywy ból głowy (w sumie innych rzeczy też) i butelka wody, którą przez cały dzień darzę nabożną wręcz czcią.
No bo co jak co, ale Boat City bawić się potrafi.
Mamy pewne miejsce na Piotrkowskiej, gdzie zawsze wszystko się zaczyna, wczoraj też. Centrum dowodzenia. Ojciec kiedyś mnie spytał, co to jest za LOKAL, musiałam wymyślić jakiś ciekawy zamiennik dla słowa "melina" i skończyło się na przybytku dyskusyjnym dla alternatywnej młodzieży. Co w sumie całkiem odpowiada stanowi faktycznemu jeśli o mnie chodzi.
Ilość gotowki, którą zostawiam w tym miejscu powinna mnie uprawniać do jakiegoś programu rabatowego, albo chociaż własnego krzesła, podpisanego imieniem i nazwiskiem, ale podejrzewam że jeszcze sporo wody w Nerze upłynie (Ner to taki łódzki ściek, któy ponoć kiedyś był rzeką) zanim założą tam choćby terminal do kart.
Tak jak rzekłam, zawsze wiem, gdzie zacznę, nigdy nie wiem gdzie skończę, taki element suspensu w szarej codzienności. No i w sumie pół dnia się dzisiaj zastanawiam, jaka tajemnicza siła kazała mi jechać wczoraj na Widzew. Zwłaszcza że mieszkam na Retkinii. Po drugiej stronie miasta.
W każdym razie definitywnie odzwyczaiłam się już od mieszkania z rodzicami, bo jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby kogoś poinformować, że wrócę o 5 rano.
A już prawie zapomniałam czym jest klasyczny opierdol xD

Łódzki patol. Mimo wszystko brakowało mi tej atmosfery xD Hasło? Dekadencja! Odzew: Jak się szlachta bawi, to na koszta nie patrzy!


I chociaż aura na dworze sprawia, ze wydaje mi się, że jest już przynajmniej lipiec, to jest dopiero MAJ. I pod względem studencko-uczelnianym najgorsze jeszcze przede mną.
Ot, taki przyjemny akcencik pod koniec notki.
Gwoli przypomnienia.