środa, 25 kwietnia 2012

histologiaaaaaa

Dzisiaj wstałam o 10:00.
I w sumie wszystko byłoby zajebiście, gdyby nie to, że od ósmej trwała mi łacina. Ale jak to mówią, nie ma tego złego i w spokoju ducha poszłam sobie na 11:30 na histologię, z której niedawno wróciłam. Oto, czego się dzisiaj dowiedziałam podczas trwania zajęć:
- w Bydgoszczy lokalną atrakcją jest wędrująca po dworcu kobieta z walizką i nawet ma własnego fanpage'a
- ludzie naprawdę nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak Bałuty i myślą, że OSTRy śpiewa o Bałtyku -.-
- Chelsea wyeliminowała Barcelonę
- Barcelona została wyeliminowana przez Chelsea
- jeden z piłkarzy Barcelony to facet Shakiry
- głosem godowym dzięcioła zielonego jest "opadający chichot"
- nasze juwenalia to grill za akademikiem
- te ploty o brzydkich Niemkach wcale nie są takie nieprawdziwe...
- spanie na brzuchu powoduje impotencję
- byczy penis smakuje trochę jak kakaowe Jelly-Belly (to było a'propos mojej miłości do Jelly-Belly i sprawiło, że już nigdy nie spojrzę na nie tak samo)
- legowisko dzika to barłóg
- bilety w KZK GOP podrożały o 10gr
- Ronaldo to baba
- Łódź to nie miasto, Łódź to stan umysłu
- puchacz to po łacinie Bubo bubo
aaaaa, no i jeszcze żeby na egzaminie nie pomylić tarczycy z gruczołem mlecznym, bo to ponoć często się zdarza.
Katedra Histologii jest zdecydowanym mistrzem w kategorii "Jak najlepiej zmarnować 3 godziny życia".

A od długiego weekendu dzielą mnie jeszcze tylko 2 chemie i anatomia. Wedle wszelkich założeń, za 48h będę już w cudownym mieście tkaczy ♥

sobota, 21 kwietnia 2012

no way

Nie nie nie.
Nie mam kurwa siły do tego przedmiotu. Naprawdę się staram, siadam o 8 rano, kończę się uczyć o 20, z przerwą na obiad i półgodzinne przewietrzenie mózgu czystym śląskim powietrzem, a i tak nic nie wiem, nic nie umiem, nic nie rozumiem.
Jeszcze gdybym widziała w tym sens. Ale świadomość tego, że "pracę wykonaną przy zwiększaniu objętości płuc o objętość oddechową można policzyć za pomocą PROSTEJ całki" mnie zabija.
Nikt mnie do kurwy nędzy nie uprzedzał, że idąc na medycynę będę musiała CAŁKOWAĆ. Bo naturalnie najbardziej zajebistej katedry w Zabrzu-Rokitnicy nie interesuje, że całki, różniczki i różne inne śmieszne rzeczy nie są obecnie nauczane w liceum. I że idąc na medycynę do Zabrza wszyscy zdają podstawową maturę z matematyki i równie dobrze mogliby mi kazać analizować piętnastowieczną poezję węgierską, mam o tym dokładnie takie samo pojęcie jak o metodzie różniczki zupełnej.
Ale oczywiście "państwo powinni to umieć, kiedyś takich rzeczy nauczało się w szkole średniej". Może kiedyś, może w szkole średniej, chuj mnie to boli. W każdym razie teraz się tego NIE UCZY. I mogę się wypowiadać, bo wbrew pozorom udało mi się skończyć liceum i zdać maturę. Nie mając pojęcia czym jest całka. Ups.


Biofizyka sprawia, że zaczynam gubić motywację.
Do wszystkiego.
Bo jak tak dalej pójdzie to pożegnam się z tymi studiami przez coś tak głupiego, beznadziejnego i kompletnie niepotrzebnego.
Bo ja się tego nie nauczę. Ani teraz, ani w czerwcu, ani we wrześniu. Zwyczajnie przekracza to moje możliwości pojmowania. I jakbym chciała swoje życie wiązać z pochodnymi, funkcją wykładniczą czy czymś równie abstrakcyjnym to poszłabym na politechnikę do jasnej cholery.
Musiałam to napisać, bo autentycznie już mam tego dosyć.


Aż muszę iść coś zjeść. Słodkiego najlepiej.

Polski system kształcenia wyższego coraz bardziej mnie rozczarowuje.
A Zabrze to już przechodzi samo siebie, naprawdę.

niedziela, 15 kwietnia 2012

divided into thousands pieces

Jestem kompletnie zniechęcona, zdemotywowana i wypompowana. Nie bez znaczenia jest tu aspekt spędzenia całego weekendu nad biofizyką, przetykaną tylko z rzadka histologią i jakimś odległym echem anatomii. Nie bez znaczenia jest także pogoda za oknem, która sprawia, że dostaję listopadowej depresji, a śląski krajobraz wcale nie pomaga mi w jakimś bardziej optymistycznym zapatrywaniu.
Nie chodzi mi tylko o naukę. Szczerze mówiąc w ogóle nie chodzi mi o studia.
Chodzi mi o to, że tracę punkty zaczepienia. Wszystko co do tej pory trzymało mnie w pionie powoli się rozsypuje, a ja tracę grunt pod nogami.
Najchętniej to spakowałabym walizkę i bym wyjechała. Gdziekolwiek. Do Łodzi, do Gdańska, do Australii, nie ma znaczenia. Najchętniej gdzieś, gdzie nie musiałabym tyle MYŚLEĆ. Analizować, rozmyślać ani decydować.
Czasem marzy mi się, że siedzę gdzieś sama, podchodzi do mnie całkowicie obcy człowiek i mogę mu bez żadnych konsekwencji, bez oceniania, bez filtorwania każdego słowa, wszystko powiedzieć.
A on mnie zwyczajnie wysłucha, nie będzie mówił, że sama tego chciałam, nie będzie prawił głupich morałów, nie będzie fałszywie pocieszał i mówił, że wszystko się ułoży.
Bo ja wiem, że samo nic się nigdy nie układa.

***

A wracając do Zabrza, nie lubię tego miasta.
A jutro prawdopodobnie kompletnie się skompromituję na moim ukochanym przedmiocie, bo po raz kolejny przyswojenie obowiązującego mnie materiału (w tradycyjny sposób chamskiego zakucia) mnie przerasta i zmusza do zastanowienia, co ja tutaj kurwa w ogóle robię.

A jeszcze dzisiaj z rana zostałam zjebana przez sąsiadkę za imprezę, którą zrobiłam w piątek. 2 tygodnie temu.
Ale jak ona co niedzielę zapuszcza "Listę śluńskich szlagierów" i od ósmej rano muszę słuchać "Baby z chopym", to ja siedzę cicho i jestem tolerancyjna. No to skończyło się dobre, złociutka, z dniem dzisiejszym będę walić Bochenkiem w ścianę za każdym razem, kiedy w niedzielę usłyszę jakikolwiek dźwięk nawiązujący do brzmień śląskiego folkloru.

Albo w któryś piątek zrobię turbo-wiksę na ludowo, z tradycyjnym pierdolnięciem i "Czorny jak wyngiel" już nigdy nie będzie brzmieć tak samo.

środa, 11 kwietnia 2012

Waiting for my chance to come

Jak ja niecierpię wracać do Zabrza. Ło Jezusie jak bardzo. Aż szkoda słów.
Tydzień to zdecydowanie za mało na pożądny reset, ale pocieszam się, że jeszcze 2 tygodnie i wrócę do domu na całe 9 DNI. Póki co próbuję nieco ogarnąć dupę i pouczyć się chemii, bo jutro muszę napisać WEJŚCIÓWKĘ z wielce fascynujących, wielce potrzebnych roztworów buforowych. A żeby mi się chciało uczyć to nie powiem.
Żeby mi się chciało cokolwiek...! Mam wrażenie, że ewolucja się mną bawi i mam wszczepiony genom leniwca, a wyłącznie ciało ludzkie (może niespecjalnie efektowne, ale zawsze lepsze niż szare futro porośnięte glonem, czyż nie?say hello to sloth!), albowiem mózg na pewno posiadam w całości ptasi. Albo foczy. Albo przeszczepiony od kapibary.

Generalnie to proszę się przygotować, że teraz te notki w ogóle będą takie przymulone. W moim życiu nastał okres, którego się zawsze śmiertelnie obawiam, który najczęściej przychodzi z zaskoczenia i którego bardzo nie lubię. Mianowicie trzeba podjąć kilka decyzji. TRUDNYCH decyzji. A że w moim życiu to jak w greckiej tragedii, to co nie zrobię będzie źle.
Ale że to już kolejny raz, kiedy los pokazuje mi środkowy palec uznałam, że trzeba wejść w to wszystko dumnym i wyprostowanym. Zdecydowanie łatwiej wtedy dostać w ryj, ale wzbudzasz respekt przeciwnika.
A jeszcze dodam do tego odrobinę ironicznego uśmieszku, z doświadczenia wiem, że nic tak bardzo nie wkurwia innych, jak subtelna nutka pogardy w spojrzeniu czy tam w uśmiechu, whatever.
A wierzcie mi lub nie, ale jestem mistrzynią w tego typu sztuczkach. Highest level.



Znacie to? Ostatnio pozwala mi nieco przychylniej spojrzeć na świat ;) :

wtorek, 3 kwietnia 2012

total chill

Jutro mam łacinę, której nie muszę się uczyć (bo jestem taaaaaka mądra i zaliczyłam to poprzednie cholerne kolokwium z tą całą szatańską trzecią deklinacją) i histologię, której także NIE MUSZĘ się uczyć. A wiecie co to oznacza?
WOLNE POPOŁUDNIE!!!
Zaliczyłam sobie dzisiaj kulturalnie anatomię (a fakt, że Endrju pytał mnie przez 40 MINUT zbyję milczeniem, okraszonym wyłącznie spojrzeniem pełnym pogardy), wczoraj zaliczyłam biofizykę (aczkolwiek nie mam pojęcia o czym pisałam, bo uczę się tego przedmiotu metodą "na CIASTOMÓZGA" - zero zrozumienia, 100% ćwiczenia pamięci krótkotrwałej; generalnie to odnoszę wrażenie, że w czerwcu równie dobrze mogłabym zdawać egzamin ze starowietnamskiego, prawdopodobnie i tak z lepszym skutkiem), tak więc dzisiaj, od godziny 12:00 do 24:00 włącznie, mam zamiar uprawiać namiętny, gorący, wyuzdany OPIERDALING.

A jutro wracam do domu, po prawie 2 miesiącach spędzonych wśród pyłów górniczych, dzików i szalonych asystentów.
Jeszcze nie wiem, czy to wytrzymam, bo dzisiaj się dowiedziałam, że pękł mi tłumik w samochodzie (w sumie to od dłuższego czasu się zastanawiałam, czemu Rakieta mi tak warczy, ale motoryzacja nie jest bliską mi dziedziną, więc proszę skończyć się ironicznie uśmiechać) no i jest GŁOŚNO. Może nie jakoś nie do zniesienia, ale denerwuje.
No wkurwia, no.
Ale tak czy inaczej już raczej nic nie popsuje mi humoru.

Idę sobie ugotować królewski obiad. Od 5 dni jem pomidorową i szczerze mówiąc, pomimo mojej bezwarunkowej miłości do zupy pomidorowej, naprawdę powoli zaczynam mieć dosyć.
Tak po prawdzie to rzygam przecierem na samą myśl o tym, co się znajduje w garnku w kuchni.

I właśnie dlatego wybiorę się na drugi koniec osiedla, do największej atrakcji Helenko-Rokitnicy i pójdę do Polo Marketu, kupić sobie mrożoną lasagne.
Pójdzie w dupę. Trudno. Przetrwam.

Zresztą szerokie biodra są sexy! ;)