czwartek, 26 stycznia 2012

Zieeeeeeeew

Ze względu na to, że cholernie chce mi się SPAĆ, proszę nie mieć do mnie pretensji, że notka momentami będzie niespójna, ortograficznie niepoprawna lub merytorycznie bez sensu.
Parę godzin nieprzerwanego snu prawdopodobnie przywróciłoby mi pełnię władz umysłowych, ale, płaczę rzewnie, raczej nie mam o czym marzyć. Pan Doktor, zwany niżej Endrju, znajduje mnóstwo sadystycznej przyjemności w odkrywaniu we mnie coraz to nowych pokładów talentów recytatorsko-oratorskich, co sprawia, że na dzień dzisiejszy jedynym istotnym mężczyzną w moim życiu jest Adam Bochenek.
Smaczku nadaje fakt, że rzeczony Bochenek dokonał żywota niemal sto lat temu, co stawia mnie w osobliwym położeniu nekrofila.
Życie na krawędzi, lubię to.

Mówię o życiu w kontekście nekrofilii.
Wiedziałam, że pisanie dzisiaj notki to nie jest specjalnie światły pomysł.

Pociesza mnie myśl, ze jutro ostatnia anatomia w tym semestrze i być może w nocy z soboty na niedzielę się wyśpię.

Muszę sobie ustawić jakąś energetyczną playlistę, bo nauka w ciszy sprawia, że z całą dobitnością uświadamiam sobie, jak bardzo ciągnie mnie do łóżka. I akurat tym razem mam na myśli tę funkcję łóżka służącą BIERNEJ relaksacji.
Jakieś propozycje?
W obrębie muzyki mam oczywiście na myśli.
Chciałam napisać coś o pierdolnięciu, ale mam wrażenie, że to teraz dziwnie zabrzmi.
W każdym razie jeśli znacie jakieś piosenki, które sprawiają, że się nieco bardziej chce, to poproszę.

Idę się uczyć.
Wróciłam dzisiaj z zajęć o 11, a w ciągu trzech godzin zdążyłam zrobić pranie, UMYĆ NACZYNIA, posprzątać w szafie i wyprasować 4 fartuchy. Najlepsze jest to, że 3 z nich wcale nie są moje.
Dłużej już chyba nie da się unikać przeznaczenia.
Chociaż niepomalowana ściana w kuchni kusi... Zwłaszcza że nawet farby gdzieś się znajdą.

Koniec do cholery.
Wracam do mojego retro-vintage-Bochenka (jeszcze siedmiotomowy!). Prawdziwy hipster.

Jeszcze tylko zrobię sobie kawy.
I sprawdzę fejsbuka.
I uratuję świat przed pędzącą kometą.

sobota, 21 stycznia 2012

we were born to...?

Znacie to uczucie, kiedy absolutnie wszystko wali się na głowę? Te wszystkie rzeczy, które do tej pory egzystowały równolegle do siebie, nagle postanawiają w jednym momencie wszystkie na raz się spierdolić.
Jak jest dobrze, to jest dobrze, a jak źle to combo, wszystko razem. W moim przypadku gdyby nieszczęścia chodziły parami, to byłabym szczęśliwa. Chodzą stadami i to sprawia, że w takie dni jak dziś nie potrafię wykrzesać z siebie nawet odrobiny optymizmu.
To wszystko jeszcze potęguje ten cholerny styczeń. Jakoś zawsze łatwiej jest mi się zebrać do kupy, kiedy nie widzę brudnego śniegu i błota.

Wracam do nakurwiania anatomii. Zła sława Pana Doktora okazała się szczerą prawdą, co sprawia, że niektóre akapity z Bochenka znam już na pamięć, słowo w słowo.
Niektórzy deklamują Mickiewicza, ja będę recytatorem alternatywnym. Muszę jeszcze tylko popracować nad artystyczną ekspresją i stanę się bożyszczem hipsterskich poetów.

2.II egzamin z biologii. Challenge accepted.


Na koniec proszę, oto Lana. Wiem, że teraz wszyscy się nią nieziemsko jarają, a ja zawsze byłam zdania, że skoro wszystkim się coś podoba, to coś z tym musi być nie tak, ale ta piosenka jest geniuszem. Słucham od tygodnia bez przerwy.
Dla tych nielicznych co nie znają, Lana del Rey:

wtorek, 10 stycznia 2012

styczeń-sryczeń

Będąc w domu bez mała 3 tygodnie, komputer otworzyłam 2 razy. W tym raz wyłącznie po to, żeby wyczyścić klawiaturę z okruchów, ziarenek sezamu, kurzu, kocich włosów i w coli, więc nawet nie wiem, czy ten raz się liczy.
A oblałam klawiaturę colą, bo jeden z tych bezmyślnych degeneratów, jakimi są moi przyjaciele, przesłał mi linka z wiadomością o tym cholernym karle, co to grał w pornosach, a został zjedzony przez borsuka.
W każdym razie to było dosyć dawno temu i zdążyło porządnie zaschnąć, więc proszę o gromkie brawa dla mojego poświęcenia. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, aniżeli rzeczywiście na to zasługiwało.

A że najlepszą motywacją do napisania notki na bloga jest oczywiście niekończąca się lista rzeczy do nauczenia, HERE I AM.
Prawdopodobnie jutro wcale NIE POPRAWIĘ tego pierdolonego koła z chemii, bo mój mózg już przestał funkcjonować i nie chce już więcej chłonąć tych pierdół. Albo to po prostu jakiś zaawansowany mechanizm obronny, nie wiem. Ale jeśli tak, to spieszę donieść, że DZIAŁA.

Powrót do zabrzańskiej rzeczywistości okazał się naprawdę potężnym wyzwaniem, natomiast przy życiu trzyma mnie myśl, że w sumie do ferii już wcale nie jest tak daleko.
Co nie zmienia faktu, że to nadal baaardzo długo.

A z racji tego, że pomimo szczerych chęci nie udało mi się spłodzić (czy kobieta może SPŁODZIĆ? Ot, dylemat biologiczno-leksykalny!) notki świąteczno-noworocznej, to z tego miejsca chciałabym przekazać orędzie do narodu: Kochani rodacy! Niech ten rok będzie lepszy niż poprzedni, z oczywistą adnotacją, żeby przynajmniej nie był gorszy.
Generalnie 3 z pięciu moich postanowień noworocznych już odeszły na wieczne spoczywanie, w tym jedno już godzinę po północy (ale godzina bez przeklinania to i tak spory sukces!).
Aczkolwiek zostały jeszcze 2, które mają szansę przetrwać przynajmniej do lutego.
Wam oczywiście życzę, żebyście w swoich postanowieniach trwali jak najdłużej.

Póki co, na chwilę obecną, moim największym marzeniem jest LIPIEC. Nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne (jednakowoż jeśli ktoś z was zna jakiegoś sobowtóra George'a Clooneya, to naturalnie nie odmówię).
NIENAWIDZĘ stycznia, kiedyś nawet pisałam o nim jako o mega rozwleczonym dniu typu kutas, ale chyba muszę zaprzestać używania takich określeń, bo sprawdziłam statystki na blogu (próżność swoją chciałam zadowolić rzecz jasna) i najwięcej osób trafiło tutaj wpisując w google "fallus".
Tak więc ograniczę się wyłącznie do określenia stycznia jako miesiąca, którego BARDZO BARDZO BAAAAARDZO nie lubię. Nie będę się silić na żadne poetyckie porównania, bo nie zarejestrowałam bloga jako +18.

Niniejszym dobranoc,
wracająca do cyberprzestrzeni,
K.W