środa, 31 sierpnia 2011

ja mam dwadzieścia lat, ty masz dwadzieścia lat...

No to w końcu nadeszła pora skończyć z byciem wiecznym pajacem, a zacząć żyć tak, jak pan bóg przykazał. W końcu wiek dojrzały do czegoś zobowiązuje.

Koniec imprez, koniec alkoholu i papierosów, koniec wychodzenia o północy z domu, koniec urządzania domowych koncertów, kiedy nikogo nie ma w domu, koniec głupich żartów ze znajomymi, koniec browarka w plenerze, koniec myślenia tylko o tym co tu i teraz, koniec z luźnymi związkami, koniec słuchania muzyki na pełen regulator, koniec nocnych, niekończących się rozmów przez telefon...

A dupa, bo wcale nie. Bo dopiero początek!

Bo kończąc z dniem dzisiejszym szlachetne dwadzieścia lat, zobowiązuję się do jeszcze aktywniejszego korzystania z życia niż do tej pory. Starość nie radość, jak to mówią, ale to tylko mobilizuje do czerpania z życia pełnymi garściami, co niniejszym zobowiązuje się czynić ;)

Cudownie jest kończyć 20 lat! ;)

środa, 24 sierpnia 2011

ms. brightside vel ms. sarcasm

Czasem szczerze się zastanawiam, dlaczego tak jest, że gdy uda się jedna rzecz, to następna się spierdoli. Dlaczego kiedy wszystko w końcu zaczyna się układać tak, jak tego chciałam, to nagle w moje popaprane i tak już w dostatecznym stopniu życie musi wpieprzyć się z butami jakiś facet, po którym po chwili zostaje już tylko błoto, którego jedynym zadaniem jest mi bez przerwy przypominać, że przez krótką nanosekundę życia byłam naprawdę szczęśliwa, a teraz przez następne długie miesiące już nie będę. Bo to metaforyczne błoto ni cholery nie chce się niczym zmyć.
Mam wrażenie, że byłabym wdzięcznym materiałem dla twórców poradników. Już widzę te tytuły, wielkie plakaty i akcje promocyjne w Empiku. "Co zrobić, kiedy los staje się podły: historia prawdziwa". "Jak pozbierać się po wakacyjnym rozczarowaniu". "Skleić złamane: 10 porad jak porażkę przekuć w sukces". "Poczet nieudaczników dekady: nieznane fakty z życia Królowej Wszechrzeczy".

Dobra, koniec z użalaniem.
Idę po piwo.


W końcu nic tak dobrze nie wpływa na samopoczucie, jak samotny wieczór z butelką Millera i głową pełną wspomnień. I urojeń. I pytań z cyklu "A co by było, gdyby...?".
Zazdroszczę tym, którzy nie muszą zadawać sobie tego cholernego pytania.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Home, sweet home.

Kocham wyjeżdżać. Uwielbiam pakować plecak, dorzucać kolejne rzeczy, bo a nuż się zdadzą, a potem na nim siadać, żeby dopięły się wszystkie sprzączki. Kocham siedzieć na lotniskach, na dworcach (no, w granicach rozsądku oczywiście!)i przystankach, kocham spać po 2 godziny, kiedy wiem, że trzeba wstać rano i pozwiedzać, a jednocześnie mam w perspektywie "city by night". Nieziemską przyjemność sprawia mi ekstremalne zmęczenie po 18 godzinach łażenie po nowopoznawanym mieście.
Ale i tak najgenialniejszym uczuciem jest to, kiedy wracam do domu.
I tak się stało. Zakończyłam moją tegoroczną skandynawską przygodę, dodatkowo rozszerzoną o pewne miejsce w kraju nad Wisłą, do którego wracam co roku i nie wyobrażam sobie wakacji bez spędzenia tam choćby kilku dni. I jak zwykle było fantastycznie. Mogłabym nawet powiedzieć, że lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ale chyba jednak nie przejdzie mi to przez gardło.
Cudownym aspektem wakacyjnych (nie tylko wakacyjnych rzecz jasna, ale wakacje doskonale do tego usposabiają) wyjazdów jest możliwość poznawania nowych, rewelacyjnych ludzi. Tylko, jak to mówi moja mama, która jest dla mnie oazą zdrowego rozsądku i trzeźwej oceny sytuacji, "dobrze jak nie za dobrze".
I chcę powiedzieć tylko jedną rzecz. Mama znowu miała rację.
Sto razy bardziej wolałabym wrócić do domu ze wspomnieniami dotyczącymi ledwo co poznanych przyjaciół, niż z mętlikiem, który już na dobre rozgościł się zarówno w mojej głowie, jak i w sercu. Z jakimś dziwnym uczuciem, które najpierw daje nadzieję, a potem gwałtownie ją zabiera i zostawia tylko chłodny rozsądek.
Nie wiem, czy nie wolałabym tych dwóch euforycznych dni zamienić na kilka zwyczajnych wakacyjnych wspomnień, które zamknęłabym w pudełku ze zdjęciami.

A tymczasem mogę tylko zwrócić się do tych, którzy w życiu kierują się logiką, a nie spontanicznymi porywami serca: MACIE KURWA RACJĘ.

Bo chyba nie ma nic gorszego, niż wrócić do domu i kompletnie nie wiedzieć na czym się stoi. Ze świadomością, że najprawdopodbniej i tak go już nigdy nie spotkam.

Chrystusie. Ale się rozrzewniłam. A obiecałam sobie, że na blogu ani słowa na temat facetów. Chyba znowu coś mi nie wyszło.

środa, 3 sierpnia 2011

Kryptonim: Kopenhaga & S-ka

Moja chwilowa obecność w cyberprzestrzeni jest sponsorowana przez Arlanda Airport w Sztokholmie, jako że można tu w cywilizowany, bezpłatny sposób skorzystać z komputera. Więc pojawiam się na sekund pięć, ażeby móc wytłumaczyć mój blogowy niebyt.
Tak się przyjemnie złożyło, że od tygodnia uczestniczę w baaardzo spontanicznym, ograniczonym do Skandynawii, eurotripie. Póki co Helsinki i Sztokholm można uznać za ZALICZONE, przed nami Oslo i Kopenhaga.
Nie wiem, czy gdzieś jeszcze uda mi się dorwać darmowy komputer z dostępem do internetu, ale, choć nadzieja matką głupich, łudzę się, że tak. W końcu w Skandynawii to co dla nas jest luksusem, dla nich jest codziennością. Jeśli się uda, to postaram się może nieco napisać. Ale będąc szczerą, muszę przyznać, że mam o moich czytelnikach dosyć duże mniemanie i chyba oszczędzę wam jednak wątpliwej przyjemności czytania historyjek o kupowaniu szczoteczki do zębów (fiń: hammsharja) czy jedzeniu śledzi na okrągło...
Mniejsza z tym.
Dzisiejsza notka ma na celu zaznaczenie, że nie wpadłam pod ciągnik rolniczy, że nadal żyję i mam się dobrze.
Mam nadzieję, że wasze wakacje również upływają pod znakiem odpoczynku, aktywnego bądź też pasywnego. I że zaprzątacie sobie głowy wyłącznie przyjemnymi rzeczami :)
To chyba tyle z mojej strony.
Kończę, bo zaraz szlag mnie trafi, gdyż całe menu na tym komputerze jest PO SZWEDZKU. I trochę mnie to deprymuje.

Adjö!